Sylwestra 2017/2018 postanowiłem spędzić w Wierchowinie na Huculszczyźnie. Poinformowałem znajomych, a w sieć poszło ogłoszenie. Zebrało się kilka osób plus Borys z rodziną, moi znajomi ze Lwowa. Dodatkowo 30 grudnia dojechał z Warszawy mój znajomy Andrzej z koleżanką. Także ekipa fajna. W momencie kulminacyjnym w jej skład wchodzili: Gosia, Kasia, Andżelika, Halina, Oksana, Jarek, Borys, Tomek K., Tomek Sz., Jacek, Andrzej i ja. W sumie 12 osób. Wesoła drużyna, która w Karpatach przebywała pięć dni. Zatem zaczynam krótką relację.
Dojazd do granicy odbywa się jak zwykle różnymi środkami transportu, jednak najliczniejsza grupa korzysta z tradycyjnego i najtańszego sposobu, czyli opcji kombinowanej. Jak się później miało okazać, była to ostatnia możliwość skorzystania z takiego rozwiązania. Polskiego Busa wchłonął Flixbus, likwidując autobusy Gdańsk - Rzeszów, uniemożliwiając nam tym samym przesiadkę na wczesnoporanny pociąg Kolei Podkarpackich relacji Rzeszów - Medyka. Na granicy jesteśmy o 7 rano, jest zupełnie pusto. I to druga rzecz, którą widzieliśmy po raz ostatni. Pusty pieszy terminal Medyka - Szehini przy promieniach dopiero co wzeszłego słońca. Odprawa przebiega oczywiście błyskawicznie. Po drugiej stronie czeka nasz zaprzyjaźniony lwowski taksówkarz, pan Roman. We Lwowie jesteśmy zaraz po 10. Do pociągu mamy pięć godzin z hakiem, więc standardowe spędzanie czasu - dwa razy Puzata Chata, Rynek, kilka innych ciekawych miejsc w centrum, no i oczywiście zakupy.
Tradycyjnie korzystamy z pociągu 606 Lwów - Rachów. Skład zostaje podstawiony pół godziny przed odjazdem. Na dworzec wciąga go lokomotywa spalinowa. I wjeżdża taka kopcąca stonoga, tworząc na peronach gęstą mgłę. Powodem są oczywiście opalane węglem wagony. Nie jestem wrogiem dymu. Prawdę mówiąc jakoś nie mogę sobie wyobrazić sytuacji, w której stoję zimą na peronie i nie dławię się wyziewami wagonowych kominów. Pokrywam się gęsią skórką na samą myśl co by było, gdyby Ukraina wstąpiła do Unii... Ile rzeczy by się skończyło...
Sąsiednim torem majestatycznie przetacza się lokomotywa podpinana zazwyczaj do składów towarowych. Czy ktoś wie co kryje w sobie oznaczenie tego pojazdu, a zwłaszcza dwie pierwsze litery? Pewnie wiedzą wszyscy. Bukwy "ВЛ" ("WL") to nic innego jak inicjały wodza rewolucji, Włodzimierza Lenina. I taką też nazwę nosi ten model lokomotywy.
Dojazd do granicy odbywa się jak zwykle różnymi środkami transportu, jednak najliczniejsza grupa korzysta z tradycyjnego i najtańszego sposobu, czyli opcji kombinowanej. Jak się później miało okazać, była to ostatnia możliwość skorzystania z takiego rozwiązania. Polskiego Busa wchłonął Flixbus, likwidując autobusy Gdańsk - Rzeszów, uniemożliwiając nam tym samym przesiadkę na wczesnoporanny pociąg Kolei Podkarpackich relacji Rzeszów - Medyka. Na granicy jesteśmy o 7 rano, jest zupełnie pusto. I to druga rzecz, którą widzieliśmy po raz ostatni. Pusty pieszy terminal Medyka - Szehini przy promieniach dopiero co wzeszłego słońca. Odprawa przebiega oczywiście błyskawicznie. Po drugiej stronie czeka nasz zaprzyjaźniony lwowski taksówkarz, pan Roman. We Lwowie jesteśmy zaraz po 10. Do pociągu mamy pięć godzin z hakiem, więc standardowe spędzanie czasu - dwa razy Puzata Chata, Rynek, kilka innych ciekawych miejsc w centrum, no i oczywiście zakupy.
Tuż po zrobieniu zakupów we lwowskim Arsenie (od lewej: Tomek K., Andżelika, ja, Kasia, Jacek, Tomek Sz.)
Spędzony w taki sposób czas mija błyskawicznie. Na dworcu meldujemy się jakieś 40 minut przed odjazdem pociągu. Aby tradycji stało się zadość, we Lwowie trzeba napić się lwowskiej wódki. Jak zwykle czynimy to w punkcie "mast bi", czyli w wesołym kiosku na dworcowym korytarzu. Napój jest ciepły i podawany w papierowych kubeczkach od espresso, jednak to nic. Samo miejsce i czynność wrosło już mocnymi korzeniami w schemat moich wyjazdów i stanowi niejako symboliczny rytuał rozpoczęcia każdej podróży.
Na jedną nóżkę, przy słynnym dworcowym kiosku (od lewej: Kasia, Jacek, Tomek Sz., ja, Andżelika, Tomek K.)
Tradycyjnie korzystamy z pociągu 606 Lwów - Rachów. Skład zostaje podstawiony pół godziny przed odjazdem. Na dworzec wciąga go lokomotywa spalinowa. I wjeżdża taka kopcąca stonoga, tworząc na peronach gęstą mgłę. Powodem są oczywiście opalane węglem wagony. Nie jestem wrogiem dymu. Prawdę mówiąc jakoś nie mogę sobie wyobrazić sytuacji, w której stoję zimą na peronie i nie dławię się wyziewami wagonowych kominów. Pokrywam się gęsią skórką na samą myśl co by było, gdyby Ukraina wstąpiła do Unii... Ile rzeczy by się skończyło...
Dym z opalanych węglem wagonów, dworzec we Lwowie (od lewej: Gosia i ja)
Sąsiednim torem majestatycznie przetacza się lokomotywa podpinana zazwyczaj do składów towarowych. Czy ktoś wie co kryje w sobie oznaczenie tego pojazdu, a zwłaszcza dwie pierwsze litery? Pewnie wiedzą wszyscy. Bukwy "ВЛ" ("WL") to nic innego jak inicjały wodza rewolucji, Włodzimierza Lenina. I taką też nazwę nosi ten model lokomotywy.
Włodzimierz przetaczający się między peronami lwowskiego dworca
Odjazd następuje punktualnie. Droga mija spokojnie, trwają niekończące się dyskusje. Okupujemy całą ekipą jeden przedział w wagonie kupe. Wygląda to dość zabawnie. Spora grupa ludzi ściśniętych na dwóch dolnych półkach. Plus plecaki na górnych. Nawet prowadnica nie może się nadziwić jakim cudem wszyscy się upchaliśmy. Na dworcu w Iwano-Frankowsku następuje zmiana lokomotywy. Kończy się tu trakcja, więc podpinają coś spalinowego. Jak zwykle jest to dobra okazja do wyskoczenia po jakieś rzeczy do jedzenia i oczywiście picia. Postój trwa 20 minut, czasu jest w sam raz. Kilka osób leci. Zbliża się godzina odjazdu, ludzie nie wracają. Mi już skacze adrenalina, a wysokie stężenie uzyskuje w chwili, gdy prowadnica zaczyna zwijać schody. Mówię, że ludzi jeszcze nie wrócili, na co kobieta wzrusza tylko ramionami. No ładnie. Dokładnie dwie minuty przed odjazdem na tory wyskakują zziajani ludzie z ekipy. Tłuką się w siatkach piwa, a w blasku dworcowych latarni błyska ściskana w którejś dłoni półlitrowa butelka. Prowadnica rozkłada nerwowo schody i opieprza ananasów. Ostatnia osoba wsiada, gdy pociąg już rusza. Opieprz zbierają także ode mnie. Chociaż w sumie nic by się im nie stało. Flaszka gorzały i siatka piw pozwoliła by spokojnie spędzić błogo noc w dworcowej poczekalni.
20 minut przerwy na dworcu w Iwano-Frankowsku (Gosia & Jacek)
Do Worochty docieramy już bez żadnych przygód. Przed dworcem czeka wynajęty wcześniej busiarz, który ma nas zawieźć do Wierchowiny. Pogoda jest paskudna. Padają grube płaty mokrego śniegu, które w chwili kontaktu z podłożem zamieniają się w wodę. Do tego silny wiatr. Bardzo nieprzyjemnie. Lokujemy się w busiku i suniemy w stronę celu podróży. Droga jest w złym stanie, ale jeszcze nie tragicznym (jak na standardy ukraińskie). Wspina się ku górze, osiągając Przełęcz Krzywopilską na wysokości 1013 m n.p.m. W najwyższym punkcie jest zupełnie biało, jednak im dalej i niżej, biel zamienia się w czerń. Do Wierchowiny docieramy około północy. Mamy wynajętą drewnianą chatkę z pięcioma sypialniami i obszerną kuchnią. Obok płatna ekstra sauna. Domek udało się zarezerwować pół roku wcześniej za śmieszne pieniądze nim właściciel się połapał, że na Sylwestra można było nas nieźle złupić. W tej chwili ta sama chatka na okres noworoczny kosztuje trzy razy więcej.
Nasza chatka w Wierchowinie (od lewej: Jacek, ja, Kasia, Tomek Sz., Andżelika i odwrócony plecami Tomek K.)
Kładziemy się spać od razu, nikt nie ma siły na nocne posiadówy. Rano śniadanie i wyjście na pierwszą z dwóch zaprojektowanych tras. Pogoda niestety nie dopisuje. Nie, żeby lało, czy coś. Po prostu nie ma w ogóle śniegu, temperatura w dzień osiąga 8 stopni powyżej zera. Niebo zachmurzone. Pocieszamy się, że przynajmniej nie ma deszczu. Trasa pierwszej wycieczki prowadzi wierchowińskimi przysiółkami oraz wioseczkami położonymi ponad samą miejscowością. W plecakach lądują kanapki, czekolady i tradycyjnie napoje rozgrzewające. Dodatkowo biorę drugi telefon - z ukraińską kartą. Trzeba być w kontakcie z Borysem, który wraz ze swoją rodziną przyjedzie dzisiaj do nas ze Lwowa. Wyruszamy. Zaraz za naszym domkiem kończy się asfalt i zaczynają typowe górskie widoki - chatki, stodółki, obory i spore pastwiska otoczone drewnianymi płotami. Gdzieniegdzie, jak wielkie czekoladowe babeczki, wyrastają na łąkach stogi wczesnoletniego siana.
Przysiółek nad Wierchowiną
Widok na Wierchowinę z jednego z jej przysiółków
Po drodze zabawny widok. Na jednym z podwórek pasie się stado kur. Dwie z nich chyba zmęczyły się grzebaniem w ziemi i postanowiły zażyć chwili relaksu na huśtawce.
Huśtające się kokoszki
Nasza dróżka pnie się coraz wyżej. Dzwoni telefon. To mój kumpel Andrzej z Warszawy. Postanowił zrobić nam niespodziankę i dołączyć, wraz ze znajomą, do sylwestrowej ekipy. Melduje się z Iwano-Frankowska. Jadą samochodem, więc w Wierchowinie powinni być za kilka godzin.
Przysiółek nad Wierchowiną
Na jednym z podwórek znajduje się park maszyn. Coś spychaczowego na gąsienicach i dwie buchanki. Na gruncie zaczyna pojawiać się cieniutka warstwa śniegu, która będzie grubnąć wraz z wysokością.
Park sowieckich maszyn
Powyżej 1000 m n.p.m. robi się zimno. Śniegu troszkę więcej, jednak nadal śmiesznie mało jak na tą porę roku. Za naszymi plecami dwutysięczniki Czarnohory, gdzieś na samym końcu Howerla.
Od lewej: ja, Andżelika, Gosia, Tomek K. i Tomek Sz.
Nie wszyscy są zmartwieni niemal całkowitym brakiem białego puchu. Wypasane na przysiółkowych pastwiskach zwierzęta nie mają najmniejszego problemu aby wyskubywać źdźbła żółto-zielonej, zimowej trawy.
Kuń
A oto babeczkowe stogi, o których pisałem wcześniej. Szczelnie otoczone płotem z belek, by czworonożni amatorzy siana nie byli w stanie ich schrupać.
Stogi jak muffinki
Na jakiś 1100 m trafiamy na ciekawe miejsce. Dwie ławeczki i stolik, tuż nad dość sporym urwiskiem. Czy to miejsce pasterzy służące do spożywania posiłków podczas przerwy w pracy? A może miejsce odpoczynku dla strudzonych wędrówką turystów? Nie wiadomo. Dookoła nie ma niczego, tylko las i łąki.
Odpoczynek przy ławeczce pośrodku niczego
Dzwoni telefon. Borys dojechał. Nie może znaleźć kluczy od chatki. Umieściłem je w bramce stołu z piłkarzykami, ustawionego na odkrytym tarasie budynku. Chyba dłoń za duża. W końcu mu się udaje i rozgaszczają się w czterech ścianach.
Pogoda zupełnie nie może się zdecydować. Raz wiszą nad nami ciężkie, bure chmury, a innym razem ta szczelna warstwa rozrzedza się, dając nam popatrzyć na tak pilnie strzeżony błękit nieba.
Pogoda zupełnie nie może się zdecydować. Raz wiszą nad nami ciężkie, bure chmury, a innym razem ta szczelna warstwa rozrzedza się, dając nam popatrzyć na tak pilnie strzeżony błękit nieba.
Czarnohora
Podczas całego dnia wędrówki mamy do czynienia ze skrajnie różnymi typami podłoża. Od zwykłego asfaltu, poprzez kamieniste podejścia, do pozamarzanych strumyków wylewających się jęzorem lodu na ścieżkę. Te jęzory były najgorsze. Schowane pod cienką warstwą śniegu, stanowiły spore niebezpieczeństwo. Były śliskie jak diabli, a upadek mógł zakończyć się sturlaniem kilkanaście metrów po stromej hali. Kolejną nieciekawą wersję podłoża stanowiło błoto, składające się z nasiąkniętej wodą ziemi i czegoś w rodzaju gliny. Lepiło się to do butów okropnie i było śliskie jak lód. Oczywiście, kilka osób się na tym przejechało - ubranie do prania.
Błotniste, śliskie zejście
W pewnym momencie trafiamy na grupkę pasących się krów, które po bliższym przyjrzeniu się, okazały się bykami. Przemykamy między nimi z największą ostrożnością, a osoby z czerwonymi kurtkami, także z bladością twarzy.
Stado byków na połonince
Powoli zaczynamy schodzić w stronę wioski. Kierujemy się dokładnie na początek Wierchowiny, patrząc od strony Krzyworówni. Po drodze mija nas potężny Ural jadący niestety pod górkę, a więc w przeciwnym kierunku. Jaka szkoda, że nie jedzie w dół.
Czarnohora
Dochodząc do głównej drogi natrafiamy na opuszczone skocznie narciarskie. To już drugie w regionie, po Worochcie, miejsce z takim obiektem. Może są gdzieś podobne?
Opuszczone skocznie narciarskie, Wierchowina
Chcąc dojść do głównej drogi od strony skoczni, trzeba się przeprawić na drugą stronę Czarnego Czeremoszu, przechodząc po przerzuconym nad nim, wiszącym moście. Tego typu konstrukcji jest na Ukrainie cała masa, szczególnie w górach.
Wiszący most nad Czarnym Czeremoszem, Wierchowina
Zaraz za mostkiem znajduje się sklep, w którym uzupełniamy zapasy. Jeśli nie jesteś oligarchą, ani nie prowadzisz interesów pozwalających na zakup Mercedesa klasy G, zawsze możesz obalić pół litra z naczynia stylizowanego na ten luksusowy i bardzo drogi pojazd. Były jeszcze Lambo i jakieś Toyoty. Każdy znajdzie coś dla siebie.
Mercedes klasy G
Znów dzwoni telefon. Andrzej i Hala już są. Borys kontaktuje się z właścicielem domku aby zapytać ile mają zapłacić za pobyt. Pada zatrważająca odpowiedź. Facet chce 1000 hrywien od osoby za dobę. Ewidentnie chce sobie odbić niepowodzenie interesu ze mną. Chyba się połapał, za ile mógłby faktycznie wynająć swoją chatkę na Sylwestra. Proponujemy 500 hrywien. Nie przechodzi. Czasem nie rozumiem takich ludzi. Warszawiaki zostawali na trzy noce. Jeśli 500 by przeszło, właściciel miałby w kieszeni 3 tysiaki, ale wolał się wypiąć i nie zarobić nic. Cena 1000 UAH jest oczywiście niedorzeczna, dlatego Andrzej ładuje się w auto i jedzie na poszukiwanie czegoś znośnego.
Idziemy dalej kierując się już prosto na miejscówkę. Robi się już ciemno i chłodno, droga mocno podziurawiona. Z naprzeciwka zbliża się jakiś samochód. Okazuje się, że to Andrzej poszukujący noclegów. Witamy się, zamieniamy dwa słowa i zaraz się rozstajemy. W końcu muszą znaleźć coś do spania i nie chcemy im zabierać czasu. "Widzimy się wieczorem" - rzucam na odchodne. Do domu docieramy 20 minut później. Nie mija godzina i słyszymy pukanie do drzwi. Przyszły nasze Warszawiaki. Znaleźli pokój w jakimś pensjonacie za 300 hrywien, ze śniadaniem...
Od lewej: Oksana, Andrzej, Hala, Tomek Sz., Gosia, ja i Borys
Nazajutrz zamierzamy pochodzić nieco po Wierchowinie, a przede wszystkim zrobić zakupy na sylwestrową biesiadę. Kierujemy się w stronę centrum. Według informacji, jaką otrzymaliśmy w jednym z mijanych po drodze sklepów, działa targ. Kontynuując spacer natrafiamy na zaparkowaną obok Czarnego Czeremoszu starutką marszrutkę. Liczyłem na przejażdżkę, ale niestety w środku i w zasięgu wzroku nie ma nikogo.
Stara marszrutka do Kosowa
Centrum miasteczka to mały dworzec autobusowy, dość sporo sklepów, kilka restauracji i hotel. Tabliczka głosi, że nazwa miejscowości brzmi "Żabie". I faktycznie, tak się przed wojną nazywała. Hotel, o którym wspomniałem wcześniej, nazywa się "Wierchowel" i mieliśmy z nim małe problemy, ale o tym później.
Hotel i restauracja "Wierchowel", Wierchowina
Dworzec autobusowy oraz wejście na targ, Wierchowina
W Wierchowinie znajduje się także drewniane Muzeum Huculszczyzny. Było niestety zamknięte.
Muzeum Huculszczyzny, Wierchowina
Miłośnicy drewnianego budownictwa sakralnego znajdą tu także coś dla siebie. Mianowicie cerkiew Zaśnięcia Najświętszej Bogurodzicy zbudowaną w połowie XVII wieku.
Cerkiew Zaśnięcia Najświętszej Bogurodzicy, Wierchowina
Na targu zaopatrujemy się w różne smakołyki, grzyby i kiszone pomidory. Część ekipy robi zakupy ciuchowe - ciepłe skarpetki z owczej wełny, wyszywanki i inne. Następnie ruszamy do sklepu, mijając po drodze odpoczywającego Ziła. Na drzwiach pręży się wysprejowana z szablonu panienka. Pojazd ten także stoi bez kierowcy, a to oznacza, że z kolejnej przejażdżki nici.
Ził z szablonową panienką
Dosłownie kilka domów dalej stoi na podwórku Barkas z wymalowaną na bokach panoramą Karpat. Na pejzażu, oprócz gór i drzewek, są także jelenie i misie.
Barkas z panoramą Karpat
Zakupy robimy w jednym ze sklepów w centrum Wierchowiny. Obładowani lamentujemy, że powrót do chatki nie będzie do końca przyjemny. Wtem ktoś zauważa dwie bryczki stojące po drugiej stronie ulicy. Chwilka rozmowy i już siedzimy, a wokół roznosi się stukot końskich kopyt. Woźnice zawożą nas na miejsce.
Przejażdżka bryczką (od lewej: Jacek, Kasia, Tomek Sz.)
Miejsce biesiady znajduje się w kuchni. Jest długi stół z krzesłami, miejsca naprawdę sporo.
Stół biesiadny
Prezentacja szampanów z Szabo. Do północy jeszcze daleko, a niektórzy co i rusz zerkają na ten arsenał z płomieniem w oku. Smak wyrobów z tej winnicy jest niepowtarzalny.
Artylerzystka Kasia
Na zewnątrz pieką się przygotowane przez Oksanę i Borysa szaszłyki. Ci, których nie ruszyły szabskie szampany, spoglądają przez okno na skwierczące kawały mięsa. Całe szczęście konsumpcja potraw z grilla następuje szybciej, niż rzeczonego musującego wina.
Stejki na prętach
Zabawa odbywa się w tradycyjny sposób. Rozmowy, śmiechy, ukraińska muzyka. Czasem wyskoczę przed stół, żeby pobrzdękać trochę na drumli. Czas płynie wesoło. Nowy Rok witamy na powietrzu, poi czym wracamy do jadalni. Ostatni sylwestrowicz kładzie się spać późno w nocy (czy też wcześnie rano, kto to wie?)
Huculski czarodziej drumli
Nazajutrz opuszcza nas Borys z rodziną, a reszta dosypia. Kto ma siłę, idzie na spacer. Wybawieniem okazuje się mały sklepik, który w asortymencie posiada żywe piwo z kija. Pogoda pod psem - od rana padało, przestało dopiero późnym popołudniem. Z tegoż to względu musieliśmy zrezygnować z marszu po górach, a zamiast tego wybraliśmy właśnie spacer po Wierchowinie.
Czynny sklep posylwestrowym wybawieniem
Postanawiamy udać się do restauracji hotelu Wierchowel na późny obiad. Wchodzimy, przyjemnie. Zamawiamy potrawy i piwo. Na tym kończy się proces, nazywany ogólnie "normalnością". Piwo przychodzi po 40 minutach, oczywiście trzeba było się upomnieć. Pierwsze dania wjeżdżają po upływie około dwóch godzin od momentu zamówienia. Nogi mnie już bolą od łażenia i dopominania się o swoje. Po 2,5 godzinach siedzenia nadal brakuje jednego zamówienia. Akurat padło na biedną, wygłodzoną Gosię. Mam już tego dość. Na maxa wkurzony oznajmiam kelnerce, że wychodzimy i płacimy tylko za to, co skonsumowaliśmy (chociaż uważam, że lokal nie powinien wymagać zapłaty za to, co zdążyliśmy dostać). W ramach przeprosin otrzymujemy butelkę karpackiej miodowuchy. Tragedia. Niesmak związany z tą restauracją mam nawet w chwili, kiedy piszę ten tekst. Chociaż trzeba zaznaczyć, że to, co zdążono nam podać, było bardzo dobre.
Nazajutrz udajemy się do Worochty, gdzie spędzamy czas do wieczora w oczekiwaniu na pociąg 606.
Nazajutrz udajemy się do Worochty, gdzie spędzamy czas do wieczora w oczekiwaniu na pociąg 606.
Koniec :)
Tekst: Marcin Wójcik
Zdjęcia: Borys Jabłoński, Katarzyna Paliga, Marcin Wójcik
Komentarze
Prześlij komentarz