Skład: Gosia, Kasia, Borys, Cysiu i Marcin (czyli ja) :)
Jednym z wielu moich planów jest zdobycie wszystkich ukraińskich dwutysięczników. Sprawa prosta, wykonanie podobnie. Wybór, od której góry zacząć, był oczywisty. Howerla. Padło na koniec sierpnia. Wszystko ustalone, bilety kupione, można jechać. Zebrała się pięcioosobowa grupa.
Z racji tego, że ja i Cysiu mogliśmy jechać dzień wcześniej, decydujemy się na tą opcję i ruszamy z Gliwic we wtorek o 2:30 w nocy. O tej godzinie odjeżdża pociąg do Przemyśla. Dziewczyny będą w środę do południa. Borys nie ma problemu - mieszka we Lwowie. Przygody zaczynają się już na dworcu. Środek nocy, chłodno, pociąg się spóźnia. Postanawiamy ogrzać się kilkoma łykami mocnego roztworu. Nie mija pięć minut, na peron wpada policyjny patrol. Stówka na głowę. Wykręcić się nie da, wszędzie kamery, rzekomo na pobliskim komisariacie mają nas za tupeciarzy. Dokumenty, bloczki, wypisywanie, wjeżdża pociąg. Nie skończyli. "My z wami wsiądziemy" - uspokajają mundurowi. Faktycznie. Kładę nogę na schodek, urywa się ucho w siatce. Rozgrzewający napój z trunkiem upada, butelka rozpada się na kawałki. Pech to pech, a do Przemyśla daleko. Jest "Wars", ale piwko po 10 zł. Co zrobić? Zasiadamy, zamawiamy. Oprócz wyraźnie pobudzonego barmana nie ma nikogo. "Ja w pracy nie piję" - zaspokaja naszą ciekawość, jak to tak można w barze w pociągu tyle godzin, mając za plecami arsenał wszelakich trunków. Chwilę później zauważamy dwa doskonale znane wszystkim gesty - nalewania czegoś do kieliszka i szybkiego odchylania głowy do tyłu.
Przy piwku za dychę i wesołym barmanie, dwie i pół godziny mija jak pstryknięcie palcami. Koniec posiadówy, trzeba pójść trochę się zdrzemnąć, chociaż na kilka godzin. Znajdujemy nasze miejsca. Okazuje się, że zostały przechrzczone na kuszetkę przez podróżującą w przedziale matkę z dzieckiem. Ukraińcy, ale kobieta mówi dobrze po polsku. Rozmawiamy jakiś czas, jednak w końcu oczy zamykają się same. Zanim odpłynęliśmy, zareklamowała nam pewną lwowską stołówkę, alternatywę dla otrzaskanej już znacznie Puzatej Chaty¹. Postanawiamy sprawdzić to na miejscu.
Do Przemyśla dojeżdżamy planowo, granica bez problemu. Do Lwowa postanawiamy pojechać elektryczką. Akurat jest, ale z Mościsk. Bierzemy taksówkę i jedziemy na stację. Pociąg jedzie długo, ale dzięki panującemu w nim folklorowi czas mija wesoło. Jesteśmy na miejscu. Co działo się później, to już klasyka. Dwóch kumpli, czas do popołudnia dnia następnego, miejscówa wynajęta na Bookingu. Czas spędzamy wesoło i hucznie, po czym udajemy się na zasłużony odpoczynek.
Jednym z wielu moich planów jest zdobycie wszystkich ukraińskich dwutysięczników. Sprawa prosta, wykonanie podobnie. Wybór, od której góry zacząć, był oczywisty. Howerla. Padło na koniec sierpnia. Wszystko ustalone, bilety kupione, można jechać. Zebrała się pięcioosobowa grupa.
Z racji tego, że ja i Cysiu mogliśmy jechać dzień wcześniej, decydujemy się na tą opcję i ruszamy z Gliwic we wtorek o 2:30 w nocy. O tej godzinie odjeżdża pociąg do Przemyśla. Dziewczyny będą w środę do południa. Borys nie ma problemu - mieszka we Lwowie. Przygody zaczynają się już na dworcu. Środek nocy, chłodno, pociąg się spóźnia. Postanawiamy ogrzać się kilkoma łykami mocnego roztworu. Nie mija pięć minut, na peron wpada policyjny patrol. Stówka na głowę. Wykręcić się nie da, wszędzie kamery, rzekomo na pobliskim komisariacie mają nas za tupeciarzy. Dokumenty, bloczki, wypisywanie, wjeżdża pociąg. Nie skończyli. "My z wami wsiądziemy" - uspokajają mundurowi. Faktycznie. Kładę nogę na schodek, urywa się ucho w siatce. Rozgrzewający napój z trunkiem upada, butelka rozpada się na kawałki. Pech to pech, a do Przemyśla daleko. Jest "Wars", ale piwko po 10 zł. Co zrobić? Zasiadamy, zamawiamy. Oprócz wyraźnie pobudzonego barmana nie ma nikogo. "Ja w pracy nie piję" - zaspokaja naszą ciekawość, jak to tak można w barze w pociągu tyle godzin, mając za plecami arsenał wszelakich trunków. Chwilę później zauważamy dwa doskonale znane wszystkim gesty - nalewania czegoś do kieliszka i szybkiego odchylania głowy do tyłu.
Przy piwku za dychę i wesołym barmanie, dwie i pół godziny mija jak pstryknięcie palcami. Koniec posiadówy, trzeba pójść trochę się zdrzemnąć, chociaż na kilka godzin. Znajdujemy nasze miejsca. Okazuje się, że zostały przechrzczone na kuszetkę przez podróżującą w przedziale matkę z dzieckiem. Ukraińcy, ale kobieta mówi dobrze po polsku. Rozmawiamy jakiś czas, jednak w końcu oczy zamykają się same. Zanim odpłynęliśmy, zareklamowała nam pewną lwowską stołówkę, alternatywę dla otrzaskanej już znacznie Puzatej Chaty¹. Postanawiamy sprawdzić to na miejscu.
Do Przemyśla dojeżdżamy planowo, granica bez problemu. Do Lwowa postanawiamy pojechać elektryczką. Akurat jest, ale z Mościsk. Bierzemy taksówkę i jedziemy na stację. Pociąg jedzie długo, ale dzięki panującemu w nim folklorowi czas mija wesoło. Jesteśmy na miejscu. Co działo się później, to już klasyka. Dwóch kumpli, czas do popołudnia dnia następnego, miejscówa wynajęta na Bookingu. Czas spędzamy wesoło i hucznie, po czym udajemy się na zasłużony odpoczynek.
Otwieram oczy, dzień już w pełni. Obudził mnie SMS - dziewczyny przekroczyły granicę i czekają na marszrutkę. Będą na dworcu głównym około południa². Wyglądam przez okno. Leje. Cholera. Budzę Cysia, któremu udało się poprzedniego wieczoru ściągnąć tylko buty, jemy coś i wychodzimy. Kierunek dworzec. Udaje się dojść na miejsce akurat w chwili, gdy wjeżdża busik z Gosią i Kasią. Zgarniamy je, po czym we czwórkę udajemy się do mieszkania zostawić ich plecaki i trochę się odświeżyć. Plan nie jest skomplikowany. Szybkie zakupy, obiad i z powrotem na dworzec. Na pociąg.
Oczywiście udaje się zmieścić w zaplanowanym czasie. Na dworzec docieramy 40 minut przed odjazdem pociągu. Przed głównym wejściem czeka już Borys z biletami. Jesteśmy w komplecie. Jeszcze tylko szybka pięćdziesiątka w dworcowym kiosku (stały punkt każdej wizyty we Lwowie) i wsiadamy do wagonu, który czeka już na nas zapraszając otwartymi drzwiami i gotowym do pracy prowadnikiem.
Pociąg to sławny numer 606 ze Lwowa do Rachowa. My będziemy jednak wysiadać w Lazeszczynie, kilka stacji za Worochtą. Miejsca mamy obszcze ("obszczane", jak nazywa je Borys), czyli najtańsze siedzące³. Wybija godzina 15:45, pociąg rusza. Przed nami niecałe siedem godzin jazdy, które jak zwykle upłyną na ciekawych rozmowach i jeszcze paru innych rzeczach. Najdłuższy pociąg mamy w Iwano-Frankowsku, około 20 minut (zamiana lokomotyw - podłączają spalinówkę). Okazja ta jest oczywiście momentalnie wykorzystana. Lecę z Cysiem przed dworcowy budynek uzupełnić zapas napojów w brązowych butelkach. Wracamy szybkim krokiem z brzęczącymi siatkami. Pociąg rusza. Gdy wjeżdżamy w góry, jest już ciemno. Nici z zapierających dech w piersi widoków. Od tego momentu pociąg toczy się pomalutku ze względu na liczne zakręty i przewyższenia, ale przede wszystkim przez stan torowiska. Zaraz za Worochtą szykujemy się do wyjścia, poubierani i z plecakami na kolanach, przy blado sączącym się świetle wagonowych żarówek, słuchamy monotonnego terkotania stalowych kół. Nagle z krzykiem biegnie prowadnica: "wy tu wysiadacie? To szybko, szyyybko, SZYYYBKOOO!!!". Dlaczego pyta, skoro ma nasze bilety i doskonale wie gdzie i o której opuszczamy pociąg? No tak, zapomniało się jej. Mamy niecałą minutę na ewakuację, objuczeni plecakami, śpiworami i namiotami. Udaje się. Opiekunka wagonu nie zdążyła jeszcze zamknąć drzwi, a pociąg już rusza. Wysiedliśmy w ostatniej chwili.
W Lazeszczynie jedynym źródłem światła jest mocny reflektor przy budce dróżnika. O stacji ciężko mówić - wspomniana budka z reflektorem i poprzerastany trawą tłuczeń. Gdyby było tu zupełnie ciemno, nikt by nawet nie pomyślał, że zatrzymuje się w tym miejscu pociąg z i do Lwowa. Zerkam na garniaka⁴. Do wynajętego na jedną noc domku mamy jakieś 1500 m w prostej linii, lecz droga, która do niego wiedzie, jest bardzo okrężna. Nic, trzeba iść. Plecaki na garb, mijamy budkę... i lądujemy w najciemniejszym tyłku świata. Ratują nas czołówki i inne świecące urządzenia. Całe szczęście, bo droga jest kamienista i pnie się stromo do góry. Jestem trochę zaniepokojony perspektywą nocnego łażenia po takich miejscach mając na uwadze, że co po niektórzy są już 24 godziny w drodze. Przydałoby się położyć, w końcu jutro atakujemy dwutysięcznik!!! Zaczyna wydzwaniać babka z domku. "Już, chwila, za 20 minut". Na garniaku 700 m, droga leci już w dół, widać jakieś światła. W końcu jesteśmy, wszystko jest OK, chatka przestronna, ciepło. Jakiś kot plącze się pod nogami. Szybka toaleta, kolacja, jakieś piwko i do łóżka. Jutro trzeba wyjść nie później niż o 10.
Ranek wstaje słoneczny, ale jednak chłodny. Nam to oczywiście nie przeszkadza. Byleby nie padało. Jemy śniadanie, odświeżamy się i w drogę. Do szczytu jest ponad 20 km.
Od domku trasa wiedzie boczną, nieutwardzoną dróżką, wśród jednorodzinnych domków. Trzeba dojść do głównej asfaltowej drogi H09. Po drodze mijamy chatkę z ciekawie skomponowaną balkonową balustradą. Takich pomysłów Ukraińcy mają sporo, ale to już temat na inną opowieść.
Przed dojściem do asfaltu przecinamy kolejowy szlak Worochta - Rachów. Przyglądam się bliżej torom i dochodzę do wniosku, że idąc nimi poprzedniego wieczoru, do naszego domku można było trafić jakieś pół godziny wcześniej. Kto by przypuszczał!
Zaraz za torami znajduje się droga H09. Pada pomysł aby zaopatrzyć się w coś do jedzenia i picia (oprócz rzeczy, które taszczymy ze sobą ze Lwowa). Sklep pojawia się kilkaset metrów dalej. Robimy zakupy. Przed budynkiem kręci się miejscowy burek. Dostaje mu się kilka pysznych paróweczek. Od tej chwili mamy towarzysza - piesek kroczy wraz z nami przez dobre pół godziny. Na Ukrainie bardzo często się zdarza, że wioskowe zwierzaki podążają za nami przez długi czas. Zarówno psy jak i koty!
Około 20 minut marszu od sklepu pojawia się coś na kształt centrum. W tym miejscu schodzimy z asfaltu na szutrową drogę wiodącą wprost do przysiółka Kozmeszczyk i dalej na Howerlę.
Cel naszego marszu jest już widoczny, jednak droga do niego jeszcze daleka. Trafiliśmy na wspaniałą pogodę, co w tej części Czarnohory jest prawdziwym szczęściem. Ponoć w głównym paśmie przez 300 dni w roku występują opady i silne wiatry.
Droga do Kozmeszczyka wije się wzdłuż strumienia o nazwie, a jakże by inaczej, Lazeszczyna. W pewnym momencie wyłania się zza zakrętu wiadukt, po którym śmigają pociągi do Rachowa.
W korycie Lazeszczyny można podziwiać odsłonięcia łupków i wyobrażać sobie jak w tym miejscu przebiegał proces geologiczny zwany fałdowaniem.
Szlaki w ukraińskich Karpatach są słabo oznaczone, oczywiście poza tymi najatrakcyjniejszymi. Na słupie oznaczenia kierunków do Kozmeszczyka oraz na Kukuł i Howerlę. Dodatkowo informacja dla schodzących, jak trafić do stacji kolejowej i przystanku autobusowego w Lazeszczynie.
Oprócz transportu typowego dla tego rejonu Karpat, tj. Uazów, Ziłów, Krazów i Urali, bardzo często można spotkać zaprzężone w konie wozy. Nie próbujemy go łapać - całą trasę chcemy przebyć tylko pieszo.
Kawałek dalej trafiamy na drewnianą budko-altankę, która aż krzyczy do nas aby chwilę odpocząć pod jej dachem. Nieopodal pasą się krowy. Nagle z krzaków wychodzi dwóch łebków, na moje oko jeden mógł mieć 11, drugi 8-9 lat. Czają się, krążą. W końcu starszy podchodzi. O zgrozo, chce papierosa! Nic z tego. W zamian Gosia wyciąga mleczną czekoladę. Bierzemy po kawałku, resztę dajemy pastuszkom. Jakaś część słodkości spada na ziemię. Kiedy odchodzimy obserwuję, jak chłopcy z pieczołowitą starannością wygrzebują z trawy kawałeczki tej "upadłej" czekolady. Smutny widok, ale nikt nie mógł tego przewidzieć.
Na drodze do Kozmeszczyka co i rusz można natknąć się na źródełka, co w dużym stopniu ułatwia wędrówkę. Zapasy wody mogą być uzupełniane na bieżąco. Niektóre z tych źródełek są ozdobione z ludowym akcentem kamieniami, ale najczęściej różnej maści rzeźbami. Informacja dla osób bojących się o swoje żołądki - można śmiało pić taką wodę, nic nikomu się nie stanie.
Praktycznie co chwilę mija nas coś terenowego. I jak na tą część świata przystało, są to zazwyczaj Uazy i Ziły wiozące turystów do Kozmeszczyka. Ruch w interesie mają tego dnia spory. Wypada ukraińskie święto niepodległości, zrobił się długi łikend. Wszyscy chcą dostać się na Howerlę lub chociaż w jej pobliże.
Docieramy do Kozmeszczyka. Jest to przytulny przysiółek otoczony lasem, przez który przepływa Lazeszczyna. Jest kilka domów oferujących pokoje i banie, stawiki do wędkowania, grille. Gdzieniegdzie stoją namioty. Dobre miejsce do przekimania i wyjścia na Howerlę z samego rana. Decyzja jest oczywista, ruszamy w dalszą drogę. Ale najpierw posilimy się gdzieś na miejscu.
Zbyt dużego wyboru punktów gastronomicznych nie ma. Decydujemy się na jakąś kolibę, do której prowadzą strzałki. Z zewnątrz wygląda dobrze, w środku też nie jest źle. Kibel czysty. Ogólnie jest pusto i zimno. Dania typowo barowe, połowy oczywiście nie ma. Wybór pada na deruny, czyli placki ziemniaczane. Porcje nie są może ogromne, ale wychodzą sprawnie i są smaczne. I co najważniejsze, z kuchni słychać dźwięki jakie wydają tarte ziemniaki.
Talerze wyczyszczone, można ruszać. Informacja na słupie przy szlaku - do Howerli jeszcze 7,5 km. Spoglądam na zegarek, zaczyna robić się trochę późno. Plan zakłada dojście do schroniska na Zaroślaku. No nic, zobaczymy. Po kilkunastu metrach pojawia się zakotwiczony w trawie wehikuł, obok którego nie da się przejść obojętnie. Kawałek dalej na ławeczce jakiś dziadzio czyta polską gazetę: "Gdzie? Howerla? Nie dojdziecie dzisiaj. Lepiej zostać tutaj i iść rano. Co tam w Polsce?". Nie było czasu na rozmowy. Po chwili żegnamy się i idziemy dalej.
Zaraz za Kozmeszczykiem kończy się spacerowa sielanka, a zaczynają prawdziwe podejścia. Z początku strome, później cholernie strome. Lekkie plecaki wysuwają się na prowadzenie, ciężkie zaczynają zostawać w tyle. Nie rozciągamy się jednak i staramy na siebie czekać.
Zaczynają się ładne widoki, pogoda dopisuje. Otoczenie jest zróżnicowane. Raz idziemy gęstym lasem, by po chwili wkroczyć na trawiastą halę.
Niektóre podejścia wymagają dłuższych odpoczynków. Trawa jest sucha i miękka, można się śmiało położyć i przez chwilę pobujać w obłokach nabierając sił.
Niestety, żadne zdjęcie i film nie odda rzeczywistej stromizny. W tym miejscu było jedno z najbardziej hardkorowych podejść na całej trasie (nie licząc samego szczytowego ataku).
Około godziny 17 docieramy do Połoniny Deńczyk. Wszyscy chcą tu zostać na noc, jednak ja się waham. W końcu jednak przychylam się do zdania większości. Do tego jestem jeszcze zaskoczony tym co widzę. Miejsce biwakowe leży na skraju przepięknej połoniny, na której przeciwległej stronie strzela w niebo skąpana w promieniach wieczornego słońca Howerla. Jest wspaniale i cieszę się, że tu zostajemy. Ponadto jestem zmęczony i kalkuluję szybko w głowie, że na pewno nie dotarlibyśmy na szczyt za dnia. Decyzja o rozbiciu się w tym miejscu była strzałem w dziesiątkę.
Po niedługim czasie stoją już nasze namioty. Lokujemy się w nich i rozkładamy nasze rzeczy.
Na polance jest także miejsce na ognisko. Niestety, ludzie zrobili sobie z niego śmietnik. Odkopujemy więc palenisko zasypane zardzewiałymi puszkami, papierami i foliowymi woreczkami, następnie część ekipy udaje się do lasu po drewno. Nietrudno się domyślić, że w takim miejscu wybrane jest doszczętnie wszystko, co do najmniejszej gałązki. Trzeba zatem zapuszczać się głębiej w gęstwinę, co oczywiście wydłuża transport chrustu. Po pewnym czasie transport jest wystarczający, by posiedzieć w ciepełku do późnych godzin wieczornych. Przyszła pora na rozpalanie i szykowanie się do kolacji.
Oczywiście nie mogło zabraknąć napojów wzmacniająco-ogrzewających. Z oświetloną zachodzącym słońcem Howerlą.
Kolejnego ranka pogoda w dalszym ciągu wyborna. A po rozsunięciu suwaka przedsionka taki oto widok.
Wszyscy są niewyspani, a to za sprawą nocnej przygody. A raczej wczesnoporannej. Według Borysa było między 3 a 4 rano. Usłyszeliśmy dobiegający z lasu trzask łamanych gałęzi. Osobiście stwierdziłem, że nawet jeśli to niedźwiedź, to mam to gdzieś. Naciągnąłem śpiwór na głowę i przewróciłem się na drugi bok. Hałas był jednak coraz wyraźniejszy. Po chwili miałem wrażenie, że gałęzie łamią się kilka metrów od namiotu. Kątem oka widzę wychodzącego na zewnątrz Borysa. "Odważny" - pomyślałem, po czym wysunąłem spod karimaty mój myśliwski nóż. Nie minęła minuta a Borys był z powrotem. Okazało się, że w krzakach obok jacyś ludzie rozpalają ognisko. pod osłoną nocy nie byli w stanie dojrzeć naszych namiotów, które dodatkowo schowały się w kępce kosodrzewiny.
Okazuje się, że po wczorajszym ognisku zostało jeszcze trochę żaru, więc powrzucane suche patyki na nowo wzbudzają ogień. W takiej atmosferze będzie przyjemnie spożywać śniadanie. Otwieramy pasztety, sardynki i kto co tam jeszcze posiada i zaczynamy konsumpcję. Nagle gdzieś w oddali słychać niskie, basowe wręcz, poszczekiwanie. Dobiega nie ze ścieżki, lecz gdzieś spośród drzew. Zaczyna się wzmagać. Po jakiś 10 minutach sprawca owego szczeku postanawia się ujawnić. To wielki pasterski pies. Z wyglądu przypomina mi zombie. Nie wiemy co zamierza, ale po nawiązaniu kontaktu wzrokowego jego zapał ulega ostudzeniu. Wstaję aby dać mu coś do przegryzienia, ale ucieka. Zostawiam więc smakołyki na trawie i wracam do ogniska. Pies-zombie pojawia się znowu, zjada wszystko i wraca w gęstwinę. Tyle go widzieliśmy.
Po śniadaniu zwijamy namioty, dogaszamy ognisko i ruszamy w dalszą drogę. Ścieżka prowadzi przez mocno rozrzedzony las, który po chwili się kończy, a przewagę przejmuje kosodrzewina.
Dosłownie kilka kroków dalej nie rośnie już żadne drzewo. Tylko kosodrzewina. Z naszej prawej strony możemy podziwiać inny ukraiński dwutysięcznik, Petros.
Testujemy zdolności naszych smartfonów w robieniu ciekawych, panoramicznych zdjęć. Przy okazji dowiaduję się, że mój telefon też to potrafi.
Im wyżej, tym widoki ciekawsze. Zastanawiamy się jakie miasteczko jest widoczne na dole, ale pomysłów brak.
Przed nami jeszcze dwa strome podejścia i szczyt. Pierwsze właśnie się zaczyna.
Ostatni odcinek drogi. Najbardziej męczący, bo bardzo stromy.
Mijamy jeszcze jeden drogowskaz. Miejsce nazywa się "Pod Howerlą' i znajduje się na wysokości 1845 m n.p.m. Tabliczki informują o drodze na szczyt (750 m), do schroniska na Zaroślaku (4,5 km), jeziora Niesamowitego (6,5 km) oraz na Petros (8 km). Dwóch miejsc, ze względu na korozję, nie udało mi się rozszyfrować. Jedno z nich to jakaś połonina znajdująca się 6,2 km od znaku.
Ostatnie momenty przed osiągnięciem szczytu. Trzeba iść w pozycji półzgiętej, a gdzieniegdzie podpierać się rękami.
Jeszcze krótki odpoczynek, dosłownie pod samym szczytem. Inaczej się nie da.
Elektroniczna zabawka pokazuje wiele ciekawych rzeczy. Właśnie pękło 2000 m n.p.m. a do wierzchołka zostało w prostej linii 219 m.
Szaleństwo!!! Udało się!!! Tylko na szczycie jest więcej ludzi niż w McDonaldsie w centrum Warszawy. Jak już wspomniałem wcześniej, jest święto niepodległości Ukrainy, a tradycja nakazuje, by w ten dzień wejść na Howerlę z flagą i przy okazji napić się wódki. Dlatego w okolicy krzyża i obelisku przewija się sporo podchmielonych turystów-patriotów.
Sposobów świętowania jest tyle ile głów. Po naszym powrocie do domu otrzymałem link do zdjęć, na których ludzie praktycznie na całym zboczu rozwinęli ukraińską flagę.
Wskazania garniaka na samym szczycie. Plus kawałek mojej mapy z następnym punktem trasy.
Aby tradycji stało się zadość, wypijamy piwko i mały kieliszeczek, po czym zaczynam schodzić najbardziej popularną wśród turystów ścieżką, czyli tą prowadzącą do Zaroślaka (schronisko jest widoczne na zdjęciu). Skala masowych pielgrzymek jest również widoczna.
Na kolejnym zdjęciu ludzki wężyk widziany nieco poniżej. Naprawdę nie przesadzę jeśli powiem, że obijamy się jeden o drugiego. Wchodzą wszyscy. Młodzi, starsi, nawet babuszki. Z siatami, rowerami i dziećmi niesionymi "na barana". Nigdy czegoś takiego nie widziałem i czuję się dziwnie.
Bardzo cieszę się z momentu, w którym odbijamy od głównego szlaku. Chcemy jeszcze zobaczyć wodospad, który jest nazywany różnie. Osobiście spotkałem się z określeniami "wodospad Howerlański" i "wodospad Huk". Tych "Huków" jest na Ukrainie całkiem sporo.
Ścieżka wiedzie wzdłuż strumyczka. Czasem trzeba przeskakiwać na drugą stronę po głazach.
Wodospad znajduje się nieopodal. Problem tkwi w tym, że aby dostać się do jego dolnej części, trzeba podjąć ryzykowny spacerek. Na zdjęciu widoczna górna część wodospadu.
Spacerek ów właśnie się zaczyna. Zero łańcuchów, kotw i innych pomocnych urządzeń. Trzeba polegać tylko na własnych rękach, tyłku i pobliskiej kosodrzewinie.
Zdjęcia oczywiście nie są w stanie oddać rzeczywistej stromizny, ale jakiś pogląd jest.
Dolna część wodospadu i ludzie "na szlaku"
W końcu udaje się szczęśliwie dotrzeć do w miarę bezpiecznego miejsca. Nasza radość nie trwa jednak zbyt długo. Okazuje się, że ścieżka prowadzi prosto przez łany gęstej kosodrzewiny. Zastanawiam się kto pierwszy złamie nogę. Bo droga przez takie chaszcze jest naprawdę ciężka. Płożące się po gruncie pnie i zwisające gałęzie są luźne. Sprężynują i nieprzytrzymane odbijają, stanowiąc poważne zagrożenie dla nosów i piszczeli.
Za pasem kosodrzewiny następne kłody pod nogi. Zejście bardzo stromym, gliniastym korytem. Wszystko klei się do butów, do tego mokre kamienie. Osobiście ląduję na tyłku, ale bez konsekwencji ortopedycznych.
Po udanym dojściu na równą i stabilną powierzchnię, kierujemy się prosto na Zaroślak. Po drodze mijamy spore, dzikie pola namiotowe. W lesie przy schronisku namiotów będzie więcej niż drzew, ale o tym przekonamy się nieco później.
No i stało się. Zgubiliśmy ścieżkę. Przedzieranie się na dziko przez górski las kilka razy już przerabiałem. Nawet cieszę się na taki obrót sprawy. Ustawiam namiar na garniaku i do przodu. W lesie dużo powalonych drzew i korzeni, ale dajemy radę.
Po niespełna 30 minutach docieramy do głównego szlaku. Teraz już prosta droga do schroniska.
Dwa Prutczyki czynią Prut. Nazw jest pewnie tyle, ile chodzi tędy turystów. Ja znam takie - Prutczyk Kożmeszczycki i Prutczyk Zaroślacki. Gdyby ktoś się nie orientował, Prut to lewy dopływ Dunaju oraz rzeka graniczna między Mołdawią i Rumunią.
Znużony turysta ostatnie 100 m lasu może zaliczyć za pomocą tyrolki. Chętnych nie brakuje.
My oczywiście tyrolkę oglądamy z dołu i do końca lasu dochodzimy pieszo. Równocześnie z ostatnim drzewem pojawia się pierwszy stragan, który otwiera łańcuszek dziesiątek podobnych do niego bud. Jako pierwszy tą granicą przekracza Cysiu. Tradycyjnie, jak w tysiącach tego typu bliźniaczych miejsc na Ukrainie, można tu kupić wszystko. Magnesy, ziółka, mydło, piwo i miodowuchę. Decydujemy zrobić szybkie zakupy i szukać transportu do Worochty, która tego dnia nie jest już dla nas osiągalna na piechotę. O miejscach w schronisku można pomarzyć - nie było opcji już da miesiące wcześniej (dzwoniliśmy).
Poszukiwania transportu zaczynamy od "miejsca zero", czyli centrum straganów przy samym schronisku. Jednak nasze poszukiwania nie przynoszą rezultatów. Wszystkie busiki na kogoś czekają i miejsc nie ma. Idziemy zasięgnąć języka przy parkingach, ale sytuacja jest taka sama. jak wspomniałem wcześniej, w schronisku oczywiście miejsc brak.
Decydujemy, że idziemy w stronę drogi P24 i będziemy wypytywać. Pierwszy kierowca, drugi, dziesiąty, dwudziesty... Już zacząłem tracić nadzieję na prysznic w ostatni wieczór w Karpatach. W końcu się udaje. Cena trochę wysoka ale wszystkim to już wisi. Dojeżdżamy do Worochty przed 19. Po ciężkich poszukiwaniach znajdujemy nocleg w "domu turysty" w samym centrum miasteczka. Warunki słabe, ale za śmieszne pieniądze. No i jest prysznic z ciepłą wodą.
Dalszą część pobytu w samej Worochcie i dwa słowa o naszym powrocie do domu opiszę w osobnym poście :) Dziękuję za lekturę ;)
Bardzo ciekawa opowieść. Dla mnie super trip.
OdpowiedzUsuńŚwietny tekst i foty.
OdpowiedzUsuń