Sylwester 2020/2021 cały czas stał pod znakiem zapytania. Covid szalał, granice raz otwarte, raz zamknięte, wyjazd na Ukrainę był jedną wielką niewiadomą. Postanowiłem mimo wszystko zaryzykować i zaklepałem kilkanaście miejsc w Jaremczu. Im bliżej wyjazdu, tym szanse na powitanie Nowego Roku w Czarnohorze malały. Obowiązywała wtedy tzw. czerwona i zielona lista - w części zielonej plasowały się kraje, w których średnia nowych zakażeń z 14 dni wstecz nie przekraczała analogicznej średniej ukraińskiej. Końcem listopada, analizując trend i wykresy byłem wręcz pewien, że żadnej wyjazd nie dojdzie do skutku. W związku z tym byłem zmuszony anulować wszystkie rezerwacje (kilkanaście osób zostało bez planów na Sylwestra). Jednak początkiem grudnia coś drgnęło. Słupki zaczęły być dla Polaków łaskawsze, choć niestety proporcje obróciły się ze względu na zwiększoną liczbę zachorowań na Ukrainie. Działało to na naszą korzyść i sprawiło, że nadzieja powoli odżyła. Około trzech tygodni przed Sylwestrem podjąłem decyzję aby coś zarezerwować i zobaczyć co się wydarzy. Niestety, Jaremcze i okolica było już doszczętnie wykupione, zostały jedynie najdroższe hotele, które były absolutnie poza moim finansowym zasięgiem. Druga rzecz - osoby, które chciały jechać wcześniej, miały już swoje plany na wyjazdy alternatywne, w związku z tym chętnych na Ukrainę last minute nie było. Finalnie udało się zebrać sześcioosobową ekipę ryzykantów. Jak wspomniałem wcześniej, 10 grudnia w najatrakcyjniejszych górskich miejscach nie ma już szans na wynajęcie czegokolwiek sensownego, dlatego też obwarowałem poszukiwania miejscówki dwoma kryteriami - mają być góry i rozsądna cena. I znalazłem wieś na końcu świata - Werchnyj Studenyj. Chętni się znaleźli. Oprócz nas ekipę sylwestrową zasili Arleta, Asia, Tomek i Jarek. Więc skład sześcioosobowy plus nasza 1,5 roczna Julia.
Ustaliliśmy, że wyjeżdżamy do Przemyśla w Wigilię wieczorem, spędzamy w mieście noc i spotykamy się z resztą ekipy na drugi dzień rano, już na przejściu w Budomierzu. Mieliśmy nieco stracha, ponieważ Ukraińcy postanowili opublikować "kolorową" listę kilka dni wcześniej niż zwykle, lecz Polska świeciła całe szczęście nadal na zielono.
Zaraz po świątecznej kolacji pakujemy się do samochodu i wbijamy w nawigację Przemyśl. Na miejscu jesteśmy około północy, a na nocleg udajemy się do wcześniej zaklepanego hostelu. Jesteśmy w nim sami, wiadomo, święta. Pokój jest trochę niedogrzany, ale od opiekunki przybytku dostajemy farelkę, toteż wnętrze dość szybko się nagrzewa. Nastawiamy budzik na 6 i kładziemy się spać.
Rano pałaszujemy śniadanie i wyjeżdżamy dość sprawnie. Około 8 jesteśmy w Budomierzu, gdzie czeka już na nas reszta ekipy. Granicę przeskakujemy szybciutko, oprócz nas nie ma żadnych samochodów. Teraz już prosto do Lwowa. Ku naszemu zdumieniu droga z Budomierza do Lwowa jest nowa i pachnąca, żadnego moździerza. Po powrocie wyczytałem, że remont tej trasy był warunkiem koniecznym do otwarcia przejścia Budomierz-Hrusziw, a postawiła go strona polska. We Lwowie jesteśmy po godzinie z hakiem. Samochody zostawiamy na podwórku u znajomego Ukraińca, po czym ruszamy taksówką do zaklepanego na bukingu mieszkania.
We lwowskim mieszkaniu
Resztę dnia spędzamy na spacerach i odwiedzaniu miejsc typowych dla miasta lwa. W zbiorze tych miejsc zawierają się również znane i mniej znane knajpki, w których pałaszujemy różne smakołyki i popijamy lokalne trunki. W jednej z nich pada nam Julia, więc Gosia udaje się z nią do mieszkanka na konkretne spanie. Żeby oddalić od siebie podejrzenia, że targałem 1-5 roczne dziecko po knajpach do późnych godzin nocnych - nie! To było krótko po 18, więc wczesny wieczór.
Prawdę mówiąc wszyscy jesteśmy wyczerpani, a ekipa, do której dobiliśmy w Budomierzu po prostu wykończona. Jechali całą noc praktycznie z nad morza, więc mają prawo czuć się lekko zmęczeni. Dlatego też nasz wieczorny spacer nie trwa długo i lądujemy na chacie jakieś dwie godziny po Gosi i Julii. Oczywiście korzystamy z usług taksiarskich pana w Ładzie.
Rano zrywamy się dość wcześnie, ponieważ trzeba się przygotować do drugiego etapu podróży, tj. dojazdu do Werchnego Studenego. Jest trochę kombinacji, ponieważ wieś nie jest dobrze skomunikowana z większymi miejscowościami regionu. Wygląda to następująco. W pierwszej kolejności jedziemy pociągiem pospiesznym do Sławska, tam po 20 minutach wsiadamy w elektryczkę do stacji Beskyd, potem już jakieś 3-4 km na piechotę i jesteśmy na miejscu.
Wszystko idzie zgodnie z planem, przesiadka idzie sprawnie, nie ma żadnych opóźnień. W górach jest oczywiście o wiele zimniej niż we Lwowie, co odczuwamy w Beskydzie zaraz po wyjściu z elektryczki. Oczywiście jesteśmy dobrze przygotowani na takie warunki. Kłopot sprawia jedynie turystyczne łóżko Julki, które trzeba nieść w ręce, a waży niemało.
Na miejscu jesteśmy wczesnym popołudniem. Nasza miejscówka o alpejskiej nazwie "Edelwais" znajduje się na wzgórzu ponad wsią, na samym jej końcu. Dookoła nie ma nic, tylko ten nasz jeden budynek.
Werchnij Studenyj to wieś w rejonie chustskim obwodu zakarpackiego, w gminie Pilipiec. Liczy około 760 stałych mieszkańców i leży na wysokości 649 m n.p.m. Znajduje się w Karpatach Wododziałowo-Wierchowińskich (konkretniej w paśmie Grzbietu Wododziałowego), w dolinie potoku Ripenka, praktycznie u stóp Połoniny Borżawa.
Należy również zaznaczyć, że piękną słoneczną pogodą cieszymy się tylko w dzień przyjazdu. Potem robi się tragedia.
Kierownikiem Edelwaisa jest uprzejmy i miły grubasek o imieniu Sasza. Wpuszcza nas do budynku i poleca poczekać w korytarzu, po czym wraca z papierkami, które oczywiście trzeba wypełnić. Po dokonaniu wszystkich formalności prowadzi nas do pokojów. Niestety, w kotłowni rozpalono dopiero o poranku, w związku z tym w pokojach jest zimno. Sytuację ratuje mały ceramiczny grzejnik, który kupiłem specjalnie na takie ewentualności. Rozkładamy wszystkie bambetle i zbieramy się w głównym punkcie Edelwaisa jakim jest przytulna sala z barkiem i kominkiem.
Bar jeszcze nie działa choć Sasza zapewnia, że jutro rano dotrze zaopatrzenie. Przeprasza za chłód i obiecuje, że późnym wieczorem będzie już ciepło. Informuje ponadto, że obok sali znajduje się kuchnia, w której można zamówić sobie jedzonko. Zamykamy kwestie finansowe, po czym Sasza wraca do swoich obowiązków. Jednocześnie pojawia się pani, która przedstawia się jako Irina, szefowa kuchni. Pyta czy chcemy jeszcze tego wieczora zamówić kolację i objaśnia zasady funkcjonowania stołówki. Jedzenie trzeba zamawiać maksymalnie do wieczora w dzień poprzedzający konsumpcję. Menu nie ma. Po prostu mówi się na co ma się ochotę i oni to zrobią. Nie spotkałem się jeszcze z czymś takim. Jestem bardzo zadowolony układając sobie w głowie jadłospis na kilka dni, składający się z tradycyjnych ukraińskich potraw. Zaglądam również ukradkiem na kuchnię i zauważam pełen skład pracownic. Podobnie jak szefowa, są to panie po 50-tce, które nie mogą gotować źle. Jestem okropnie szczęśliwy. Oczywiście zamawiamy kolację.
Wieczór jest jeszcze wczesny, więc decydujemy przejść się do wsi do najbliższego sklepu. Na piechotę mamy 10 minut, mocno z górki. Z powrotem już 20. Edelwais znajduje się bowiem na wzgórzu górującym ponad Werchnym Studenym. Droga to bezasfalcie pełne sporych kamieni wystających w wielu miejscach ponad "płaszczyznę" szlaku. Dojazd do ośrodka osobówką stanowi poważne wyzwanie ze względu na wysokie prawdopodobieństwo uszkodzenia układu wydechowego i innych rzeczy znajdujących się pod samochodem. W sklepie kupujemy najpotrzebniejsze rzeczy i wracamy na zamówiony posiłek. Dostajemy... obiad! Obiad na kolację. Ilość jedzenia jest ogromna i nie każdemu udaje się opróżnić talerz. Po posiłku zmęczone osoby idą do pokojów, a te bardziej wytrwałe zostają na sali. Na stole ląduje planszowa gra, która wciąga pozostałych ekipowiczów na tyle mocno, że posiadówa kończy się grubo po północy.
Poranek wita nas załamaniem pogody. Niebo zaciągnięte, siąpi deszcz. Nie jest to jednak opad na tyle intensywny aby zrezygnować z przechadzki. Naszym dzisiejszym celem jest Pylypec' (Pilipiec). Ruszamy zaraz po śniadaniu.
Z Edelwaisa do wioski dochodzimy w kilkanaście minut. Bezśnieżna zima i ponura atmosfera szarego, deszczowego dnia wzmaga uczucie przygnębienia i potęguje podróżnicze lenistwo. Nie jesteśmy za bardzo przygotowani na tego typu atrakcje, nikt z nas nie posiada choćby parasola, o pelerynie nawet nie wspomnę.
Szukamy oczywiście sklepobaru, bo ten znajdujący się najbliżej naszego pensjonatu jest jeszcze nieczynny. Natrafiamy jedynie na zamkniętą na cztery spusty dyskotekę Adrenalin. W Werchnym Studenym jest kilka niewielkich wyciągów narciarskich i mała wypożyczalnia sprzętu do szusowania. Wszystko nieczynne, bo i po co otwierać? Śniegu brak, to i ludzie nie poprzyjeżdżali. Pewnie gdyby było biało, Adrenalin tętnił by życiem.
O ile z samego rana opady były, powiedzmy sobie, niezbyt obfite, około godziny 11 przybierają na sile. Idziemy oczywiście z 1,5 rocznym dzieckiem i trochę zastanawiamy się co robić. Zanim zdecydujemy się na odwrót, próbujemy walczyć z wodą lecącą z nieba i owijamy małą czym tylko się da.
W końcu wpadamy na utęskniony sklepobar. Spędzamy w nim dłuższy czas, ponieważ na zewnątrz idzie już ściana deszczu. W lokalu jest cieplutko, a wszystko to za sprawą starego kaflowego pieca, nagrzanego tak mocno, że nikt nie jest w stanie go nawet dotknąć. Dzięki niemu podsuszamy nieco ciuchy i ogrzewamy małą Julię. Oczywiście wspomniana rozgrzewka nie polega jedynie na staniu przy piecu.
Nareszcie robi się deszczowe okienko. Na kałużach przed sklepobarem obserwujemy już tylko pojedyncze, pojawiające się z rzadka wodne kółeczka. Zbieramy się i podążamy dalej w stronę Pilipca. Mijamy położony na skraju drogi stary kirkut.
Na terenie jednej z posesji zauważamy chroniące się przed deszczem kury, które chyba jeszcze nie wiedzą, że przestało padać.
Gdzie inidziej zaś można skorzystać z przejażdżek po górach terenowymi samochodami. Wozy stoją na podwórku, ale nie sposób określić ich marki. Po prostu nie ma odpowiedzi na pytanie: "co to jest?".
Wchodzimy do Niżnego Studenego, choć gdyby nie mapa, w ogóle byśmy o tym nie wiedzieli. We wsi, tuż przy drodze, również mieści się kirkut.
Mniej więcej od tego miejsca zaczyna się asfalt. Jest znośny, choć miejscami występują przepastne, niebezpieczne dla samochodów dziury. Dochodzimy do Pilipca akurat w porze obiadowej lecz niestety nie możemy znaleźć żadnego miejsca, w którym moglibyśmy się posilić. Wiem, że idąc w stronę stoków i wodospadu Szepyt jest wiele knajpek, ale jest tam spory kawałek. Trzeba pamiętać, że mamy ze sobą maleńkie dziecko, a pogoda nie sprzyja powrotnemu, 14-kilometrowemu marszowi. Dostrzegam gdzieś na poboczu reklamę restauracji Aratta, jakieś 1,5 km od miejsca, w którym się znajdujemy, w stronę Wołowca. Pogoda jest tragiczna, ale jeść i pić trzeba. Decydujemy pójść w to miejsce, choć nie mamy pewności czy będzie ono otwarte. Okazuje się jednak, że wszystko działa i serwuje pyszne jedzenie. Zjadamy obfity obiad popijany lwowskim piwem. Robi się późne popołudnie, a droga powrotna daleka. Wpadam na pomysł aby zapytać szefową knajpki o możliwość załatwienia jakiegoś busa. Po godzinie pod Arattą pojawia się transport. Dotarcie do Edelwaisa zabiera nam jednak trochę czasu, a wszystko to za sprawą moździerza w Niżnym i Werchnym Studenym. Czas dojazdu z Pilipca to godzina i dziesięć minut!!! Tak, a kilometrów 14!
Wieczór znów spędzamy na głównej sali ośrodka. Bar jest już lepiej zaopatrzony, widać była jakaś dostawa. Dodatkowo łapiemy się jeszcze na obiadokolację. Nie siedzimy jednak długo, bo dzień był pełen ruchu, a jutro zaplanowany jest kolejny spacer.
Ranek wita nas niepewną pogodą, choć deszczu nie ma. Pałaszujemy śniadanie i wychodzimy na spacer po okolicznych pagórkach. Dzisiaj mała Julia i Gośka zostają w Edelwaisie.
Dochodzimy do centrum Werchnego, gdzie dobijamy kamienisto-błotnistą drogą w stronę pierwszych wzniesień.
Mimo tego, że górki nie są wysokie, rozpościera się z nich fantastyczny widok na Werchny Studeny i okoliczne wsie.
W oddali zza ciężkich chmur powoli zaczyna wyłaniać się Połonina Borżawa, cała w śniegu.
Nasze okoliczne górki posiadają swoje szczyty, są one jednak zalesione lub zakrzaczone i gdyby nie mapa wcale nie wiedzielibyśmy, że znajdujemy się na jakimś piku. Pierwszym takim miejscem jest Swynarka o wysokości 956 m n.p.m.
Poruszamy się dalej granią, po której prowadzi bardzo błotnista droga. Cała okolica i szczytowe partie pagórków są usiane takimi dróżkami. Sąsiadujące ze sobą wioski praktycznie wcale nie są połączone normalnymi drogami, więc miejscowi radzą sobie używając szutrów. Pozwala to zaoszczędzić czas i finanse, ponieważ normalna droga zajęłaby sporo czasu i pochłonęła znaczne ilości paliwa. Doskonałym przykładem jest tutaj droga z Werchnego Studenego do Sławska. Górami jest około 25 km, asfaltem jechaliśmy 130 km.
Następny szczyt to Riwna o wysokości 912 m n.p.m. W dalszym ciągu poruszamy się rozpaćkaną dróżką wijącą się po grani.
Następnie wybieramy gęsto porośniętą świerkami ścieżkę, która niestety jest bardzo podmokła. Idzie się po niskiej, ubitej trawie, jednak każdy krok wzbudza ukrytą pod kobiercem wodę. Gdzie nie postawić nogi, tam nagle tryska w górę fontanna. Po kilku chwilach nikt nie ma suchych butów.
Po pewnym czasie znów dochodzimy do głównej ścieżki i podziwiamy otaczające nas widoki. Po raz kolejny możemy dostrzec majaczące w oddali szczyty Borżawy.
Powoli zamykamy nasze kółko i kierujemy się w stronę Edelweisa. Docieramy do Werchnego Studenego i oglądamy jeszcze drewnianą cerkiew Zwiastowania z 1820 r.
Wieczór w penjonacie upływa znów na grach i zabawach oraz testowaniu różnych przysmaków z baru na głównej sali. Kładziemy się niezbyt późno, bo kolejny dzień to następny spacer po okolicznych wzniesieniach.
Dzisiejszy dzień poświęcamy na penetrowanie ścieżek po północno-zachodniej stronie Werchnego Studenego. Podążamy dróżką, którą szliśmy kilka dni wcześniej z elektryczki do Edelweisa. Zbaczamy z niej jednak po kilku kilometrach, bo zacząć piąć się dość ostro w górę. Należy tutaj zaznaczyć, że dzisiaj na spacer zabraliśmy naszą Julię, miesięcy 14.
Dość mocne podejście kończy się na grani. Jest to równocześnie zalesiony szczyt Wysotyj Tyn (944 m n.p.m.). Niestety, psuje się pogoda, i to dość poważnie. Zaczyna padać ulewny deszcz, który momentalnie marznie przy gruncie. Spacer robi się trudny, wręcz niebezpieczny. Mamy dylemat - warunki są średnie na przechadzkę z małym dzieckiem w nosidełku. Podejmujemy decyzję aby dobrze zabezpieczyć naszą Julię przed wodą i cisnąć dalej. Może pogoda się poprawi.
Niestety, rzęsisty deszcz nie odpuszcza. Dochodzimy do Raboczyna (Welykyj Zamok, 1008 m n.p.m.) i postanawiamy skrócić trasę, czyli zejść z grani i udać się do Edelweisa. Im niżej, tym zlodowaciałe mokre podłoże zmienia się w głębokie błoto. Na zejściu jest tak ślisko, że ciężko utrzymać równowagę. Dochodzimy jednak do głównej drogi, na samym końcu Werchnego Studenego. Gosia ucieka z dzieckiem do pensjonatu, my zostajemy i rozgrzewamy się w jednym z miejscowych sklepobarów.
Tego dnia nie wychodzimy już nigdzie. Jesteśmy dokumentnie przemoczeni, a za sprawą cieżkej przeprawy przez zamarznięte leśne dróżki, również zmęczeni. Do Edelweisa przyjeżdża na Sylwestra dość spora grupa młodzieży. Latają, hałasują, puszczają muzykę z telefonów. Część z nich rozlokowano na naszym piętrze, toteż błogi wieczorny spokój odszedł bezpowrotnie. W pierwszej chwili myślimy, że to jakaś szkolna wycieczka, ale naszą ciekawość przykuwa fakt, że większość czasu spędzają w dużej, prywatnej sali obok. Z sali owej dobiegają śpiewy, jakieś dialogi, jakby jakieś przedstawienie. W końcu nie wytrzymuję i rozpytuję co to za jedni. Okazuje się, że to podrostki z bidula w Użgorodzie, choć na pierwszy rzut oka zupełnie tego nie widać. Wieczór spędzamy na świetlicy, bez przerwy targani gromkimi okrzykami małolatów.
Nazajutrz, już taksówką, udajemy się do Pilipca. Chcemy zobaczyć co dzieje się na i wokół miejscowego stoku. Pogoda od wczoraj nie uległa zmianie. Ba! Jest nawet gorzej. Z nieba walą strugi wody, w których jakiekolwiek spacery nie mają żadnego sensu. Po obejściu wszystkich okołostokowych budek z pierdołami lokujemy się w jednej z pobliskich restauracji i zastanawiamy się co robić dalej.
Niedaleko nas znajduje się dość spora okoliczna atrakcja, wodospad Szepyt. Dzielimy się na dwie grupy. Pierwsza zostaje w restauracji, druga naciąga na głowy kaptury i idzie do wodospadu.
Mimo tragicznej pogody w stronę Szepytu zmierzają prawdziwe pielgrzymki. Ludzie podjeżdżają prywatnymi samochodami, taksówkami, wynajętymi buchankami i skuterami. Ciągną też sznury oliwkowych peleryn, gdzieniegdzie przesieczonych różową lub żółtą folią przecideszczową. I wśród tego wszystkiego my. Nie dochodzimy jeszcze na miejsce, a jesteśmy przemoczeni do suchej nitki. Przed wodospadem klasyczny jarmark z turystycznymi pierdołami. Choć nie powiem, gorące grzane wino pomaga na chwilę zapomnieć o chlupoczących radośnie butach. Kilkadziesiąt metrów za budami znajduje się on - Szepyt.
Robimy kilka fotek i uciekamy z powrotem do restauracji. W tym czasie dojeżdżają tam z Jaremcza Beata i Łukasz, którzy spędzają Sylwestra wspólnie z nami. Teraz mamy już komplet. Jemy obiad, robimy sylwestrowe zakupy po czym pakujemy się do samochodu (i taksówki) i jedziemy do Werchnego. Dostaję cynk, że na naszej świetlicy jest organizowana zabawa noworoczna. Niestety, chcą 2000 hrywien, co na skromne warunki Edelweisa jest zdecydowanie wygórowaną ceną. Myślę co by tu na szybko zmontować i wpadam na pewien pomysł. Pytam Jurę czy mają wolną banię. Mają! Bierzemy więc 4 godziny, zamawiamy katering, który ogarnia nam wspomniana wcześniej fajna kucharka, kupujemy płynne przekąski i czekamy. Jura zgadza się abyśmy siedzieli na świetlicy do godziny 20, bo potem zaczynają przystrajać ściany, a o 22 schodzą się goście. Trochę mnie dziwi tak późna pora rozpoczęcia zabawy sylwestrowej, ale o tym później. Siedzimy zatem sobie aż wybija umówiona godzina, zabieramy ręczniki, klapki oraz całe żarełko i udajemy się do bani.
Wracając do ukraińskiej zabawy. Zapytałem Jurę dlaczego wszystko rozpoczyna się tak późno. Wyjaśnił mi to, co następuje. Nie wiem czy jest tak na całej Ukrainie, ponieważ z tego typu imprezą miałem do czynienia po raz pierwszy, ale z tego co powiedział kierownik wynikało, że jest to szeroko praktykowany schemat. Goście schodzą się około godziny 22, jedzą piją i się bawią. O północy nikt nie strzela, nie wychodzi na dwór. Wypijają kieliszek szampana, włączają telewizor i słuchają... noworocznego orędzia prezydenta!!! Wystąpienie trwa jakieś 20-30 minut, po czym telewizor zostaje wyłączony i zaczyna się właściwa zabawa. Szalenie ciekawa sprawa.
No ale wróćmy do bani, gdzie właśnie wyemigrowaliśmy. Klasycznie jest część gorąca, basenik z lodowatą wodą (5 stopni - mierzone) oraz oczywiście pokój biesiadny. Jak to zwykle bywa, kogoś ponosi z parą i przez chwilę mamy mały piekarnik.
Mamy jakiś głośniczek na blutufa, mamy co jeść i co pić, ale przede wszystkim mamy wspaniały przyjacielski klimat. Całość tworzy idealną atmosferę do biesiadowania. Do tego Sylwester w bani na golasa! Tego jeszcze nie było!
W tym czasie deszcz zamienia się w śnieg. Pokrywa białej pierzynki nie jest imponująco gruba, ale w zupełności wystarcza do baniowego rytuału. O północy, prosto z wrzącej pary, wyskakujemy na zewnątrz z szampanami i świętujemy przyjście 2021 roku popijając bąbelki i nacierając wrzące ciała śniegiem. Bawimy się przy tym jak dzieci.
Kiedy butelki są już puste, wracamy do środka. Widzę, że frekwencja na sali głównej jest słaba, więc zagaduję Jurę czy nie możemy zająć jednego z wolnych stolików, oczywiście bez kasy. Jest już 1 w nocy więc wątpię, żeby zjawiło się nagle 50 osób. Szef się zgadza. Ubieramy się, przenosimy ocalałe jedzenie i bawimy się prawie do rana. Koszt bani, żarcia i alkoholu wyniósł nas jakieś 500-600 hrywien, do tego wbiliśmy się na imprezę, na którą wejściówka kosztowała 2000 hrywien. Tak trzeba żyć! ;)
Jak to zwykle po Sylwestrach bywa, pobudka jest bardzo późno. Zmaltretowani zjadamy jakieś śniadanie i dyskutujemy o planach na pierwszy dzień stycznia. Większość ludzi chciałaby pojeździć na nartach, ale wiadomo jak jest. Pogoda nie ta. W Werchnym Studenym mini wyciągi nieczynne, Pilipec nieczynny. Zagaduję przy barze - proponują Izki. Pojechać, zobaczyć, bo głowy nie dadzą. Wzywamy taksówkę i wyruszamy.
Na miejscu lipa, śnieg jakiś jest, ale narciarzy nie puszczają. Ponoć pokrywa zbyt cienka. Działa za to ośla łączka, no ale cóż, to chyba nie to. Jak gdyby nigdy nic śmiga krzesełkowy wyciąg, z którego można skorzystać uiszczając wcześniej stosowną opłatę. Oczywiście jedziemy.
Im wyżej, tym zimniej i więcej śniegu. Szczyt otula gęsta mgła, widoczność jest minimalna. Oprócz stylowego wychodka jest też łada niva, a przed nią stolik z różnokolorowymi napitkami wyglądającymi jak wyposażenie laboratorium chemicznego. Podchodzimy przyjrzeć się temu z bliska. Otwierają się drzwi nivy i wychodzi do nas okutany w jakiś buszłat facet - sprzedawca. Mało nie chce, ale rozgrzać się trzeba. Nalewki niby miejscowe, ale kto tam go wie? Jedno jest pewne - bierzemy po kubku. Napojeni rozgrzewającą cieczą zjeżdżamy na dół.
Przy dolnej stacji wyciągu wstępujemy do knajpy na piwo i hamburgera. Dzwoni Gośka i oznajmia, że dziecko ma wysoką gorączkę. Pięknie. W drodze do Edelweisa odbieram drugi telefon - Julia ma już 39 stopni. Niedobrze. Na wszelki wypadek biorę wizytówkę od taksiarza, z którym wracamy. Nie wiadomo co może stać się w nocy, lepiej mieć jakieś wyjście awaryjne. Mówię mu jaka jest sytuacja. Uspokaja mnie odpowiadając, że jakby coś się działo to dzwonić obojętne o jakiej porze - w Wołowcu jest szpital, zawiezie. Fajnie.
W Edelweise biesiadujemy sobie jeszcze do wieczora, lecz towarzystwo zaczyna się uszczuplać. Jest to zrozumiałe - cała noc balangi, wypad do Izek, piwko, piwko, piwko.
Około 23 człapię do pokoju. Gosia mówi, że 39 stopni u Julii się utrzymuje. Decydujemy poczekać do rana a wzywać taksówkarza jak dziecko wskoczy na 40. Jest północ, kiedy wykonujemy ostatni pomiar temperatury, I cholera 40. Ja narąbany, wystraszony, dzwonię. Facet jest po 40 minutach. Ładujemy się, jedziemy. Do Wołowca niedaleko, ale i tak 1,5 godziny jazdy. No ale dojechaliśmy. Nietrudno sobie wyobrazić jak wygląda szpital w prowincjonalnym ukraińskim miasteczku. Widząc budynek łapię się za głowę, ale cóż począć? Trzeba pomóc małej. Drzwi zamknięte na klucz, dzwonka brak. W jednym z narożnych pokoi świeci się światło. Biorę jakiegoś patyka i stukam. Otwiera baba z wiadomo jaką miną i praktycznie krzykiem komunikuje, że trzeba czekać i lekarka zaraz zejdzie. Czekam jakieś 15 minut i nie wytrzymuję. Walę kijaszkiem już porządnie i ryczę, że mam dziecko z 40-stopniową gorączką i ktoś ma w tej chwili nas wpuścić bo wywalę drzwi. Babka bez słowa zamyka okno, ale po chwili drzwi szpitala otwiera nam jakiś stróż. Instruuje nas gdzie mamy pójść. Jedziemy windą i lądujemy na jakimś korytarzu. Z przeszklonego pokoiku wychodzi pielęgniarka i prosi o chwilę cierpliwości, ktoś do nas zaraz przyjdzie. Mija 10 minut i staje przy nas młoda dziewczyna, lekarka. W końcu. Całe szczęście gada po rosyjsku, więc mogę wszystko ładnie wytłumaczyć, choć ze względu na niedawno zakończone sylwestrowe poprawiny, nie przychodzi mi to bez trudu. Lekarka przeprowadza badanie. Jestem mile zaskoczony ponieważ robi to bardzo profesjonalnie. Bałem się, że może być atmosfera podobna do tej w okienku na dole, w które waliłem kijaszkiem. Jest więc sprawdzenie gardła, migdałów, stetoskop, pulsoksymetr oraz kilka czynności, których nie znam. Trzeba tutaj zaznaczyć, że to pierwsza zima z kowidem, więc martwimy się czy to nie będzie to. Młoda lekarka oświadcza, że to ostra infekcja i prosi o chwilę cierpliwości, ponieważ idzie wypisać receptę. Czekamy i w tym czasie strzelamy fotki wołowieckiego szpitala.
Wraca pani doktor z receptą, któa jest niczym innym, jak... wypisanym długopisem zwykłym kawałkiem kartki w kratkę. Nie ma nic - nazwiska, pieczątki, niczego. Z tym mamy udać się do apteki na dole, na samym końcu korytarza. Mamy polisę, pytam czy nie trzeba czasem wypełnić jakiś kwitów, żeby ubezpieczyciel za to zapłacił. Panienka chyba wie, że to mozolna praca i tylko macha ręką. Dobra, apteka. No tak, okazuje się że to jedyne świecące okno, w które waliłem kijem, to apteka. Pani tylko mierzy mnie wzrokiem, ale nic nie mówi. I całe szczęście, bo mam już dość atrakcji. Jak wygląda realizacja recepty? Dajemy kartkę od lekarki, aptekarka przynosi przepisane rzeczy. Proste. Wracamy do taksówki, bo poprosiłem kierowcę aby czekał, i jedziemy z powrotem do Werchnego Studenego. Zalecono nam podanie tylko środka przeciwgorączkowego, a rano pierwszą dawkę antybiotyku. Oczywiście mamy paracetamol w czopkach, ale wierzcie mi, czopki są tak ogromne, że aż robi mi się słabo. Nie wiem zupełnie jak zaaplikować to do tak maleńkiej dupki. Jak trzeba to trzeba, Julia się krzywi, ale dzielnie znosi dyskomfort
I tutaj chciałbym dodać na marginesie dwa słowa o polisie. Kupiona w Generali, opłacona, numer alarmowy podany. Nigdy nie byłem w sytuacji, w której musiałbym korzystać z ubezpieczenia. Nie znam procedur, a nie chcąc zostać obciążonym przez szpital chciałem dowiedzieć się jak to wszystko zorganizować. I co? Nie da się dodzwonić! Po kilku próbach pomyślałem, że to wina ukraińskiego numeru. Zadzwoniłem więc do Polski do siostry Gośki, aby ona próbowała. Również nic! Po przyjeździe zadzwoniłem na infolinię z małą awanturką, ale miła pani stwierdziła, że skoro jest to numer awaryjny, to taka sytuacja jest po prostu niemożliwa. Oburzony wystosowałem pismo do zarządu Generali, jednak jak do tej pory odpowiedzi nie otrzymałem. Polska.
Rano Julia czuje się już lepiej. Choć nie wiem czy można tak powiedzieć, bo dzień wcześniej, z 40 stopniami gorączki, pląsała po pokoju jak zwykle, jak gdyby nigdy nic. Czas podać antybiotyk. Początkowo trochę się łamię. Wkręcam sobie, że to lekarstwo nie z Unii, że jakieś badania nie takie, że certyfikatów brak. W końcu przychodzi otrzeźwienie: "przecież do cholery nikt tu nikogo raczej nie otruje!". Problemem jest etykieta po ukraińsku i fakt, że lekarstwo trzeba zrobić samemu. Tzn. w butelce jest proszek, który trzeba rozpuścić w odpowiedniej ilości wody. Instrukcja jest napisana chaotycznie, ale mam wrażenie że udaje mi się załapać ile mam jej dolać. Dla pewności pytam jeszcze naszą panią z kuchni i potwierdza ona moją wersję przyrządzenia mikstury. O dziwo dziecko połyka gęstą ciecz bez problemu, więc nie trzeba walczyć. Gorączka z czwórką z przodu nie pojawia się już ani razu, jednak mamy praktycznie ciągle 38. Jest to dzień naszego wyjazdu więc cieszymy się, że już jutro wieczorem będziemy w domu. Jemy nasze ostatni edelweisowe śniadanie. Praktycznie jednogłośnie decydujemy, żeby odpalić troskliwej pani z kuchni jakąś kasę, bo naprawdę zrobiła dla nas wiele. Jednak, jak to przewidzieliśmy, nie chce jej przyjąć. uciekamy się więc do fortelu. Kupujemy czekoladę, a kasiorę wciskamy wąską szczeliną do opakowania. Nieświadoma podstępu kobieta przyjmuje tabliczkę :)
W tym samym czasie zmywają się pensjonariusze bidula. Zaglądam na opustoszałą salę, z której dochodziły owe śpiewy i odgłosy różnych form teatralnych. Przy głównej ścianie, na czerwonym płótnie widnieje wyklejony różnokolorowymi papierowymi literami napis "klinika Chrystusa". Pod tym zabawnym szyldem zebrały się te biedne sieroty.
Po śniadaniu pakujemy rzeczy i udajemy się w drogę powrotną. Mamy jeszcze jeden nocleg we Lwowie. Zamawiamy busa i jedziemy do Sławska na pociąg. Pierwotna wersja zakładała wczesne wyjście i pieszą wędrówkę, ale biorąc pod uwagę zmęczenie i chore dziecko, nie było na to szans. Ze Sławska jedziemy intersiti, czyli znanym doskonale z trasy Lwów - Przemyśl Hyundaiem. Nie jesteśmy z Gośką do końca pewni, czy chcemy zostać jeszcze we Lwowie. W końcu Julia jest chora. Podejmujemy decyzję o poworcie do kraju. Rozstajemy się z pozostałą częśćią grupy pod lwowskim dworcem, zamawiamy Ubera i jedziemy do samochód. Kierowca się gubi posługując się nawigacją, która wyprowadza go nie wiadomo dokąd. Odpalam Garmina i pomagam mu wykaraskać się z dziwnych zaułków. Jest trochę przestraszony i wygląda tak, jakby nie był pewien czy to jest na pewno Lwów. W końcu się udaje. Bierzemy Skodę, ładujemy się i lecimy na Budomierz. A na bramkach Polacy mierzą temperaturę. Julia oczywiście ma gorączkę. udaje się jednak przekonać pana ze straży, że to nie kowid, a jakaś inna infekcja. Przejeżdżamy. W Gliwicach jesteśmy po 2 w nocy, przeokropnie wyczerpani. Jednak najważniejsze jest to, że Julia jest w domu.
Nazajutrz z samego rana pędzimy do naszego szpitala. Lekarka z moją pomocą rozkodowuje ulotkę ukraińskiego antybiotyku. oznajmia, że zawiera on bardzo dobrą substancję czynną, idealną do zwalczania takich ostrych infekcji. Zalecenie - podawać dalej tak jak przepisali na Ukrainie! ;) Kilka dni później, podczas bardziej szczegółowych badań okazało się, że nasza Julia miała dość rozległe zapalenie płuc.
Tak to kończy się Sylwester z przygodami, choć praktycznie bez grama śniegu. Kowid nas nie zatrzymał, choć czuliśmy jego oddech na karku. Wyjazd do Werchnego Studenego można śmiało zaliczyć do tych udanych. Nie przypuszczaliśmy jednoczesnie, że kolejny Nowy Rok spędzimy... w domu. A wszystko to przez biźniaki, które przyszły nam na świat 10 miesięcy później!!! :)
Komentarze
Prześlij komentarz