Worochta była ostatnim miejscem na Ukrainie podczas naszego sierpniowego wejścia na Howerlę. To tutaj udało nam się dotrzeć spod schroniska na Zaroślaku i jakimś cudem znaleźć nocleg. Przypominam - było wtedy ukraińskie święto niepodległości, wszyscy wybierali się na najwyższy szczyt Czarnohory, co oznaczało zapchane pensjonaty i hotele. Do Worochty dotarliśmy wieczorem. Musieliśmy się tu przespać, a przede wszystkim skorzystać z prysznica. Pociąg do Lwowa mieliśmy o 22 następnego dnia, więc było trochę czasu do spędzenia w miasteczku.
Worochta to pokucka miejscowość leżąca na granicy Gorganów i Czarnohory. Przez niektórych uważana jest za stolicę Hucułów, chociaż znam miejsca bardziej kojarzące się z tą ciekawą grupą etniczną. W 1928 r, Worochta została uznana za uzdrowisko. W okresie międzywojennym znajdowała się w granicach II RP (województwo stanisławowskie). Wspólnie z Jaremczem była modną miejscowością sanatoryjną, nazywaną często "perłą Karpat" lub "karpackim Zakopanem". Po II Wojnie Światowej miejscowość była ważnym ośrodkiem szkoleniowym radzieckich skoczków narciarskich. Tyle regułek i informacji ogólnych. Czas na opowieść.
Do Worochty docieramy wczesnym wieczorem. Kierowca, którego złapaliśmy pod Zaroślakiem, mknął jak szalony. Mijane po drodze dzikie pola namiotowe, wyrosłe jak grzyby po deszczu w każdym możliwym miejscu, nie napawały mnie optymizmem. Biorąc pod uwagę, że jechaliśmy w ciemno do miejscowości będącej najatrakcyjniejszym noclegowo miejscem dla każdej niepodległościowej pielgrzymki na Howerlę, prognozy na zakwaterowanie nie zapowiadały się kolorowo. Jak dotąd nie zdarzyło mi się na Ukrainie, że nie znalazłem gdzieś noclegu, a jednak niepewność była. Zajeżdżamy do centrum, późnoletnie słońce zabiera się za schodzenie za otaczające nas góry, Czas ucieka. Kierowca wskazuje nam miejsce gdzie możemy popytać o wolne pokoje, lecz nie ma złudzeń, że szanse są nikłe. Idziemy, pytamy, wszystko zajęte. Jedno miejsce, drugie, trzecie. Za każdym razem odpowiedź jest ta sama. Na przeciwko dworca hotel, chyba trzy gwiazdki. Pokoje są, ale kasa z kosmosu.Odpadam z takiej opcji. Ekipa zaczyna się denerwować. Borys idzie zasięgnąć języka w jakiś sklepikach. Rozmawia z kobietami, które wskazują coś palcami. Ponoć jest coś niedaleko,dom turysty. Nawet widać. Idziemy. Zbliżamy się do piętrowego bloku, który na pierwszy rzut oka wygląda jak dom dla pracowników PGRu (w Polsce jest tego jeszcze sporo). Żadnej tabliczki, znaku. Niczego, Sami mamy wątpliwości, czy to właśnie to miejsce. Borys wchodzi do środka, po chwili pokazuje się z powrotem. Są pokoje za grosze, ale standard niski. "Prysznic jest?". "Jest" - pada odpowiedź. Koniec poszukiwań.
Tutaj na marginesie chciałbym napisać kilka słów o komfortowej metodzie wydostania się z tych części Karpat, które znajdują się nieopodal linii kolejowej Lwów - Rachów czyli tam, gdzie kursuje pociąg 606. Pociąg ten, dojeżdżając do Rachowa, ma 30 minut postoju, podczas którego przepinana jest lokomotywa. Po tym zabiegu całość rusza w drogę powrotną do Lwowa. Z miejscowości takich jak Jaremcze, Worochta, Jasinia czy Kwasy można jechać bezpośrednio, jednak trzeba wsiadać w środku nocy (w Worochcie np. o 2 z minutami). Jeśli chcemy się wyspać, można kupić bilety na 606-tkę z miejscowości, w której wsiadamy, do Rachowa, a następnie z Rachowa do Lwowa. Prz odrobinie szczęścia da się zaklepać te same miejsca, także na końcu linii nie trzeba nawet zmieniać wagonu. My robimy tak za każdym razem i ta metoda zawsze doskonale się sprawdza. Prowadnica dostaje od każdego dwa bilety jednocześnie i od razu wydaje pościel (jeśli nie ma potrzeby przesiadki do innego wagonu w Rachowie).
Wróćmy do naszej historii. Do Rachowa dojeżdżamy w niecałe dwie godziny. Jest to czas, który poświęcamy na kolację, rozmowy, jakieś piwko i ogólnie na przygotowanie się do spania. Na drogę powrotną mamy rezerwację na te same miejsca, także pościeli przenosić nigdzie nie trzeba. W Rachowie wychodzimy się jeszcze przewietrzyć, przerwa trwa niecałe pół godziny. Po tym czasie wsiadamy do pociągu i odjeżdżamy do Lwowa. Planowy przyjazd jest o godz. 8:40. I tak oto kończy się nasza przygoda z Howerlą i intensywnym zwiedzaniem Worochty.
Worochta to pokucka miejscowość leżąca na granicy Gorganów i Czarnohory. Przez niektórych uważana jest za stolicę Hucułów, chociaż znam miejsca bardziej kojarzące się z tą ciekawą grupą etniczną. W 1928 r, Worochta została uznana za uzdrowisko. W okresie międzywojennym znajdowała się w granicach II RP (województwo stanisławowskie). Wspólnie z Jaremczem była modną miejscowością sanatoryjną, nazywaną często "perłą Karpat" lub "karpackim Zakopanem". Po II Wojnie Światowej miejscowość była ważnym ośrodkiem szkoleniowym radzieckich skoczków narciarskich. Tyle regułek i informacji ogólnych. Czas na opowieść.
Do Worochty docieramy wczesnym wieczorem. Kierowca, którego złapaliśmy pod Zaroślakiem, mknął jak szalony. Mijane po drodze dzikie pola namiotowe, wyrosłe jak grzyby po deszczu w każdym możliwym miejscu, nie napawały mnie optymizmem. Biorąc pod uwagę, że jechaliśmy w ciemno do miejscowości będącej najatrakcyjniejszym noclegowo miejscem dla każdej niepodległościowej pielgrzymki na Howerlę, prognozy na zakwaterowanie nie zapowiadały się kolorowo. Jak dotąd nie zdarzyło mi się na Ukrainie, że nie znalazłem gdzieś noclegu, a jednak niepewność była. Zajeżdżamy do centrum, późnoletnie słońce zabiera się za schodzenie za otaczające nas góry, Czas ucieka. Kierowca wskazuje nam miejsce gdzie możemy popytać o wolne pokoje, lecz nie ma złudzeń, że szanse są nikłe. Idziemy, pytamy, wszystko zajęte. Jedno miejsce, drugie, trzecie. Za każdym razem odpowiedź jest ta sama. Na przeciwko dworca hotel, chyba trzy gwiazdki. Pokoje są, ale kasa z kosmosu.Odpadam z takiej opcji. Ekipa zaczyna się denerwować. Borys idzie zasięgnąć języka w jakiś sklepikach. Rozmawia z kobietami, które wskazują coś palcami. Ponoć jest coś niedaleko,dom turysty. Nawet widać. Idziemy. Zbliżamy się do piętrowego bloku, który na pierwszy rzut oka wygląda jak dom dla pracowników PGRu (w Polsce jest tego jeszcze sporo). Żadnej tabliczki, znaku. Niczego, Sami mamy wątpliwości, czy to właśnie to miejsce. Borys wchodzi do środka, po chwili pokazuje się z powrotem. Są pokoje za grosze, ale standard niski. "Prysznic jest?". "Jest" - pada odpowiedź. Koniec poszukiwań.
Dostaje nam się ciasna piątka z szafą i umywalką. Łazienka jest jedna na cały obiekt, na dole. Jest OK. Chociaż pościel nie jest najczystsza, a łóżka ruszają sie tak, jakby zaraz miały się rozpaść. Robimy szybką toaletę i ruszamy coś przegryźć.
Nazajutrz wstajemy wczesnym rankiem. Pogoda bez zmian, w dalszym ciągu słońce i błękitne niebo. Poprzedniego wieczoru odwiedziliśmy kilka fajnych miejsc. Okazało się, że Worochta jest dobrze zorganizowana pod kątem gastronomicznym. W samym centrum jest kilka barów i restauracji oraz doskonała pizzeria.
Udaję się z Cysiem na zakupy produktów potrzebnych do przyrządzenia smacznego śniadania. Jest wszystko oprócz pieczywa, które, według zapewnień ekspedientki, ma dojechać w ciągu 30 minut. Taka sama sytuacja jest w dwóch kolejnych sklepach. Wygląda na to, że do wszystkich spożywczaków w Worochcie trafia chleb od jednego piekarza. W ramach zagospodarowania sobie półgodzinnego czasu oczekiwania, postanawiamy zakupić zimny sok pomarańczowy z prądem i przejść się trochę po centrum miasteczka. Idziemy deptakiem w stronę stacji, rozglądamy się, zapamiętujemy kolejne punkty gastronomiczne.
Mijamy jeszcze bardzo modny obiekt, który stoi praktycznie w każdej atrakcyjnej pod względem turystycznym miejscowości. Jest to mianowicie nazwa miejsca, w którym się znajdujemy, przedstawiona w różne dziwaczne sposoby. Punkt obowiązkowy do obfotografowania. Ten worochtański składa się z herbu i nazwy miejscowości, które wyrzeźbione są w sterczącym sosnowym pniu. Wokół pniaka, mimo dość wczesnej pory, kręci się oczywiście mnóstwo ludzi.
Wracamy po zamówiony chleb i rzeczywiście jest. Następnie udajemy się do domu turysty, w którym czeka wygłodniała i delikatnie już poirytowana reszta grupy. Szybkie śniadanie, herbata i możemy wychodzić. Pogoda piękna - bardzo ciepło, błękitne niebo, delikatny wiaterek. Moje największe zainteresowanie skupia się na kamiennych, kolejowych mostach. Na początek udajemy się do tego najmniejszego, usytuowanego nieopodal stacji.
Na jego podporach miejscowi malarze nanieśli wizerunki mężczyzny i kobiety w tradycyjnych strojach huculskich.
Most został przerzucony nad drogą P24 i rzeką Prut. Idziemy kawałek dalej aby podziwiać go z innej strony.
Mi marzy się jednak spacer po torowisku jednej z kilku osławionych linii kolejowych na Ukrainie. Forsujemy Prut i po chwili kroczymy czarnymi od smaru i oleju napędowego, drewnianymi podkładami. Obie substancje pod wpływem świecącego słońca wydzielają intensywny zapach. Zapach spalinowej lokomotywy prowadzącej pociąg 606.
Dopiero idąc tym szlakiem w dzień można naocznie przekonać się, jakie zjazdy i stromizny musi pokonywać skład. Ewidentnie widać, że jazda tą trasą do najłatwiejszych nie należy. Nagle gdzieś z oddali zaczyna dochodzić dudniący dźwięk. Tego nie da się pomylić z niczym innym. Zbliża się pociąg zaprzężony w potężną, radziecką spalinówkę. Długo podkradał się do nas obwieszczając swoje przybycie narastającym bulgotem silnika, jednak nie dał na siebie popatrzyć od razu. Wszystko dookoła już drży, a jego nie widać. Nad pobliskimi drzewami pojawia się czarny obłok spalin wyrzucany przez ogromne, wysokoprężne silniki. Aż nagle, zza zakrętu, wyłania się sprawca całego zamieszania.
Machamy maszyniście, który ku radości wszystkich, a i zapewne także swojej, uruchamia sygnał ostrzegawczy. Pneumatyczny klakson sowieckiej lokomotywy może strącić z głowy czapkę. Odchodzą fotki i filmiki, bo przecież pociągi fajne są.
Po pożegnaniu chowającego się za kolejnym zakrętem pociągu, udajemy się w stronę drogi P24. Idąc torami zauważyliśmy jakieś targowisko i skocznie narciarskie.
Targowisko okazuje się być zbieraniną turystycznego banału - magnesy, drewniane pierdoły, herbaty, zapuszkowane górskie powietrze. W całym tym rozgardiaszu, ku mojemu zaskoczeniu, brakuje zimnego piwa. Nikt nie ma. Może tak wypada ze względu na bliskość obiektu sportowego? A obiekt sportowy, jakże by inaczej, chwastem stoi. To znaczy same skocznie, bo znajdujący się obok orczyk, popiskując przeraźliwie, wozi na górę jakichś ludzi. Naliczyłem jednego. Maszyneria kręci się, działa, wyciąga. Tylko nie wiem co wartego do zobaczenia znajduje się tam w górze. A teraz całkiem serio. Kompleks skoczni narciarskich w Worochcie jest bardzo ważny pod względem historycznym. Obiekt został zbudowany w 1922 r. i był pierwszym tego typu w Polsce (przypominam, że Worochta znajdowała się w granicach II RP). Dopiero kilka lat później powstała Wielka Krokiew. Zostały na nim przeprowadzone pierwsze mistrzostwa kraju w historii, które, uwaga, wygrała kobieta. Po II Wojnie Światowej urządzono tutaj ośrodek treningowy dla skoczków radzieckich.
Obok znajduje się betonowy klocek, zapewne oferujący w trakcie zawodów miejsca noclegowe dla sportowców. A może i nie tylko dla sportowców? W oknie na górze suszy się ręcznik, na dziedzińcu pracuje betoniarka. Większość okien wygląda tak, jakby od 30 lat nie dotykała ich ludzka ręka. O minionych czasach świetności obiektu przypomina kolorowa płaskorzeźba na jednej z jego ścian.
Udajemy się w stronę centrum Worochty, mijając po drodze kolejne drewniane wille. Przypomnę tutaj szybko, że za czasów II RP miasteczko szczyciło się bogatą ofertą sanatoryjną. Zjeżdżali tutaj znamienici mężowie stanu, politycy i artyści, aby poddawać się uzdrawiającej kuracji w otoczeniu gór. Pierwszą z willi jest dom strażaka, natomiast w drugiej mieściło się jakieś sanatorium. Dom jest zapuszczony, ale nie opuszczony. Jest otoczony wysokim płotem, przez który daje się jednak zaobserwować obszerny, przysanatoryjny park.
Idąc dalej trafiamy na sklepik, w którym w końcu udaje się nam nabyć piwko. Pokrzepieni chłodnym napojem postanawiamy odwiedzić pociąg, który mijał nas podczas spaceru torami. Pociąg nie jechał dalej. Był relacji Kijów - Worochta, Przepinano lokomotywę co oznaczało, że niebawem ruszy w drogę powrotną do stolicy.
Obchodzimy stację dookoła i za torami trafiamy na opuszczony kościółek.
Zapada decyzja o obejrzeniu innych kamiennych mostów. W tym celu trzeba udać się na drugi koniec miejscowości, gdzie asfaltowa droga P24 wiedzie do Zaroślaka i Wierchowyny. W centrum kierowca Unimoga namawia na przejażdżkę po górach. Twierdzi, że może wjechać nawet na Drahobrat. Nie pytam o cenę, bo i po co, chociaż wiem doskonale, że wjazd na ten szczyt tego typu maszyną musi być kosmicznym przeżyciem.
W miarę oddalania się od centrum zaczynają się fajne widoki. W oddali majaczy już most, do którego właśnie zmierzamy. Oko cieszy ko9lejny pociąg, który zbliża się od strony Rachowa. Najpierw wjeżdża na most, następnie szerokim łukiem skręca w lewo, przejeżdża pod naszymi nosami i zatrzymuje się na worochtańskim dworcu.
Nieopodal naszego celu znów mamy przyjemność oglądać terenowego potwora. Prezentuje się on wspaniale, a ze wstępnych oględzin wynika, że powstał na bazie jakiejś Gazeli.
Cudów radzieckiej techniki w Worochcie nie brakuje. Dosłownie kilka metrów dalej spotykamy wygrzewającego się w słońcu Urala.
I nareszcie jest. Jedna z bardziej okazałych kamiennych kolejowych konstrukcji mostowych w Worochcie. Przerzucona jest przez Prut. Rzeka w tym miejscu ma może z 15 m szerokości, ale most stoi nad jej całą dolinką, przez co jest bardzo długi. Linia kolejowa Delatyn - Syhot Marmaroski powstała w końcu XIX w. (decyzja o budowie została podjęta w 1890 r.), a jej twórcą był profesor Politechniki Lwowskiej i genialny inżynier budownictwa kolejowego, Stanisław Rawicz-Kosiński. W chwili obecnej pociąg dojeżdża do Rachowa. Do granicy z Rumunią i przejścia Sołotwyno - Syhot Marmaroski ostały się pozarastane, stare tory i malutkie, pordzewiałe przeprawy mostowe na bazie stalowych konstrukcji.
Wróćmy do naszego mostu. Ruch kolejowy w tym miejscu odbywa się po nowej budowli, wykonanej z betonu i stali. Nie wiem tylko czy ze względu na stan techniczny starego, czy też może na jego zabytkowy status.
Na Ukrainie i w Rosji wszystkie kolejowe mosty i tunele (a na pewno większość) są strzeżone przez uzbrojonych w kałasznikowy wartowników. Tutaj kiedyś też był ktoś od tej roboty, jednak w tej chwili została sama budka, znacznie już zdewastowana. Strażnika dawno już tu nie było. Swoją drogą świetne miejsce na degustację miejscowych przetworów z winogron.
Oddalamy się od mostu szerokim łukiem i znów kierujemy się w stronę centrum. Po drodze mijamy bardzo przyjemną łączkę ze świeżo skoszoną trawą. Sielski klimat i narkotycznie urzekający zapach siana sprawia, że w takim miejscu aż chce się odpocząć. Rozkładamy się,m w ruch idą karty, ktoś zaczyna chrapać. Przesiadujemy tak ze dwie godziny aż do wczesnego wieczora. Trzeba niestety pędzić po plecaki, które dzięki uprzejmości kierowniczki domu turysty, mogły sobie leżeć w pokoju teoretycznie aż do odjazdu pociągu, czyli do 22:00. Po drodze mijamy jeszcze jedną drewnianą willę. To chyba też było kiedyś sanatorium.
Jak to zwykle bywa, po drodze trafiamy na mnóstwo ciekawych rzeczy. Jest pomnik ku czci Ukraińców poległych w walce z Sowietami. Idealne miejsce na postój oraz toast. W tym przypadku wznosimy go w trójkę.
Kawałek dalej sklep spożywczy i pojazd któregoś z klientów. Przed sklepem ciekawostka - przykręcony do ściany dość duży elektryczny młynek. Chcesz świeżej mąki bez żadnej chemii? Nic prostszego. Kupujesz pszenicy, wsypujesz do młynka i robota robi się sama. Niestety, nikt nie wpadł na pomysł aby zrobić fotkę temu urządzeniu.
W Worochcie prężnie działają wypożyczalnie wszelakiego sprzętu sportowego. W sezonie letnim można za niewielką opłatą poszaleć na górskich rowerach i quadach, w zimowym natomiast bez przeszkód na określony czas weźmiemy narty i snowboardy.
Gdy zachodzimy po nasze manatki, dochodzi już ósma wieczorem. Pociąg mamy o 22, zatem idziemy jeszcze na pożegnalną kolację do jednej z tych fajnych restauracyjek. Dwie godziny mijają błyskawicznie, udajemy się na dworzec. Mamy dylemat, w którym miejscu na peronie się ustawić - nie wiemy z jakiej strony zaczyna się numeracja wagonów. W oddali widać już światła pociągu, ale nikt nic nie zapowiada (w komunikacie jest zawarta informacja, z której strony jest wagon nr 1 - czy z przodu, czy z tyłu). Zajmujemy strategiczne miejsce na środku peronu. Mija nas lokomotywa, pierwszy wagon jest za nią. My mamy trzeci, więc gazu z tobołami. Skład zatrzymuje się w Worochcie tylko na dwie minuty, więc w tym czasie trzeba znaleźć się przy odpowiedniej jego części, nie wspominając o załadowaniu się do niej. Biegali oczywiście wszyscy, którzy tego dnia pojawili się na stacji. Biegają na każdej stacji, na której pociągi zatrzymują się na jedną, dwie minuty. Jak Ukraina długa i szeroka.
Tutaj na marginesie chciałbym napisać kilka słów o komfortowej metodzie wydostania się z tych części Karpat, które znajdują się nieopodal linii kolejowej Lwów - Rachów czyli tam, gdzie kursuje pociąg 606. Pociąg ten, dojeżdżając do Rachowa, ma 30 minut postoju, podczas którego przepinana jest lokomotywa. Po tym zabiegu całość rusza w drogę powrotną do Lwowa. Z miejscowości takich jak Jaremcze, Worochta, Jasinia czy Kwasy można jechać bezpośrednio, jednak trzeba wsiadać w środku nocy (w Worochcie np. o 2 z minutami). Jeśli chcemy się wyspać, można kupić bilety na 606-tkę z miejscowości, w której wsiadamy, do Rachowa, a następnie z Rachowa do Lwowa. Prz odrobinie szczęścia da się zaklepać te same miejsca, także na końcu linii nie trzeba nawet zmieniać wagonu. My robimy tak za każdym razem i ta metoda zawsze doskonale się sprawdza. Prowadnica dostaje od każdego dwa bilety jednocześnie i od razu wydaje pościel (jeśli nie ma potrzeby przesiadki do innego wagonu w Rachowie).
Wróćmy do naszej historii. Do Rachowa dojeżdżamy w niecałe dwie godziny. Jest to czas, który poświęcamy na kolację, rozmowy, jakieś piwko i ogólnie na przygotowanie się do spania. Na drogę powrotną mamy rezerwację na te same miejsca, także pościeli przenosić nigdzie nie trzeba. W Rachowie wychodzimy się jeszcze przewietrzyć, przerwa trwa niecałe pół godziny. Po tym czasie wsiadamy do pociągu i odjeżdżamy do Lwowa. Planowy przyjazd jest o godz. 8:40. I tak oto kończy się nasza przygoda z Howerlą i intensywnym zwiedzaniem Worochty.
Zdjęcia:
Katarzyna Paliga
Borys Jabłoński
Marcin Wójcik
Post scriptum
Do niedawna pociąg 606 Lwów - Rachów - Lwów prowadził także wagony obszcze. (wagony typu plackarta, ale tylko z miejscami siedzącymi, po trzy osoby na każdej dolnej półce). Niestety, pod koniec 2017 r.zostały one wycofane z nieznanej mi przyczyny. Trochę szkoda, bo bilety na nie były nieprzyzwoicie tanie. Dodatkowo z racji tego, że za obszcze robiły plackarty, a sprzedawany były miejsca tylko z dolnych półek, przy odrobinie zwinności oraz sprytu można było sobie rozłożyć półkę górną, na niej śpiwór i przespać się jeszcze do celu podróży. Obowiązywała zasada "kto pierwszy ten lepszy". Wagony obszcze zostały wycofane także z pociągu nr 601 relacji Lwów - Sołotwyno - Lwów.
Do niedawna pociąg 606 Lwów - Rachów - Lwów prowadził także wagony obszcze. (wagony typu plackarta, ale tylko z miejscami siedzącymi, po trzy osoby na każdej dolnej półce). Niestety, pod koniec 2017 r.zostały one wycofane z nieznanej mi przyczyny. Trochę szkoda, bo bilety na nie były nieprzyzwoicie tanie. Dodatkowo z racji tego, że za obszcze robiły plackarty, a sprzedawany były miejsca tylko z dolnych półek, przy odrobinie zwinności oraz sprytu można było sobie rozłożyć półkę górną, na niej śpiwór i przespać się jeszcze do celu podróży. Obowiązywała zasada "kto pierwszy ten lepszy". Wagony obszcze zostały wycofane także z pociągu nr 601 relacji Lwów - Sołotwyno - Lwów.
Bardzo fajnie napisane. Pozdrawiam serdecznie !
OdpowiedzUsuń