Śladem na piasku - suplement

Jak to zazwyczaj bywa, równolegle z głównym tematem fotorelacji biegnie temat poboczny, który wart jest choćby krótkiej wzmianki. Chodząc po lwowskich ulicach i zbierając obrazy do "Śladem na piasku" natknęliśmy się na kilka ciekawych miejsc i sytuacji, o których warto jest wspomnieć.

Naszą bazą wypadową jest hotel "Lwów" przy ulicy Czornowoła. Postanawiamy wydać trochę więcej pieniążków i po aktywnym sylwestrze w górach zapewnić sobie nocny odpoczynek na podwyższonym poziomie. Ostatni raz byłem w tym miejscu dwa lata wcześniej i zauważyłem kilka różnic. Przede wszystkim wzrosła cena, choć o to nie można mieć do nikogo pretensji. Standard pokojów pozostał bez zmian, plastikowe okna skutecznie izolują gości od ruchliwej ulicy przed budynkiem, meble są nowe a łóżka wygodne. Spadła natomiast jakość potraw serwowanych przez hotelową restaurację co bardzo mnie zmartwiło, gdyż kilka dań z poprzedniego pobytu utkwiło mi w pamięci szczególnie i miałem ogromną nadzieję na ponowne spotkanie z nimi. Niestety, z tych frykasów została tylko nazwa.






Widok na lwowskie dachy z okna pokoju hotelu Lwów


W hotelu "Lwów" w cenę pobytu wliczone są śniadania (jedna doba = jedno śniadanie). Są one podawane w formie szwedzkiego stołu, zastawionego już nie tak suto jak wspomniane dwa lata wcześniej. Oglądamy natomiast bardzo ohydny proceder podszyty nieograniczoną chytrością spożywających posiłek gości. Otóż, skoro jest "za darmo" (bo niektórzy nie są w stanie zrozumieć, że za takie śniadanie płacą), to trzeba się nawpieprzać ile wlezie, a najlepiej jeszcze powypychać kieszenie. Obserwujemy wiele osób nakładających sobie na talerze potworne ilości jedzenia, a następnie wyrzucających do kosza około 50% z tej kopy. Prym wiedzie pewna pani, która niesie dwa czubate od produktów talerze. Jest tego tyle, że sam miałbym z tego trzy posiłki. Widok jest po prostu straszny. Jej kciuki zakopane są do połowy w żywności, tu i ówdzie coś spadnie na podłogę. Mamy jeszcze nadzieję, że to dla kilku osób siedzących przy jednym stoliku, jednak nie. Pani nasyca się jedynie 25% tego, co dźwigała. Cała reszta, czyli 1,5 talerza jedzenia, ląduje w koszu. Jest mi niedobrze kiedy na to patrzę. Jej twarz po tym wszystkim przypomina mi świński ryj.

Po niezbyt przyjemnych okołośniadaniowych obrazkach, pakujemy manatki i ruszamy realizować plan. We Lwowie mróz, więc ubrania ciepłe, w plecakach jakiś napój, na szyi aparat, dwa obiektywy i statyw. Nie jestem specjalistą od robienia zdjęć, więc często musimy stać w miejscu dłuższą chwilę by uzyskać zadowalający mnie efekt. Po kilkunastu próbach w końcu coś zaczyna wychodzić, innymi słowy, zaczynam być zadowolony.

Zmierzając w stronę Parku Stryjskiego natykamy się na ogromny pomnik poświęcony Armii Czerwonej. Znajduje się on przy ulicy Stryjskiej, przy skrzyżowaniu z Bohaterów Majdanu. W sumie jest to cały kompleks, bo oprócz pomnika jest też dość pokaźny plac. Wszystko jest otoczone blaszanym płotem. Domyślam się, że jest to ochrona przed miejscową ludnością, która po 2014 roku dość żywiołowo reaguje na tego typu miejsca. Z tego też powodu nie udaje się nam zajrzeć do środka. Blacha jest naprawdę wysoka i szczelna, skutecznie uniemożliwiając choćby wciśnięcie aparatu w jakąś szczelinę. Bo szczelin brak. Okazało się, że w tym kształcie widzieliśmy to miejsce po raz ostatni. Na początku 2019 roku pomnik został zrównany z ziemią.


Nieistniejący już pomnik przy ulicy Stryjskiej, w sąsiedztwie Parku Stryjskiego


Następnym ciekawym miejscem jest sam Park Stryjski. Ogromna połać zieleni, usiana mnóstwem alejek i ścieżek, która zimą wygląda nieco przygnębiająco, natomiast latem tętni życiem. Myślałem, że tak jest faktycznie, ale co do zimowego stanu przygnębienia tego miejsca mocno się pomyliłem. Okazuje się, że chłodną porą miejsce to jest areną mnóstwa dziecięcych zabaw, a to głównie dzięki swojemu położeniu. Z uwagi na fakt, że Park Stryjski jest usytuowany na rozmaitych pagórkach i poprzecinany mnóstwem różnej głębokości wąwozów, stanowi nie lada gratkę dla spragnionych zimowych szaleństw dzieciaków. Są praktycznie w każdym miejscu - zjeżdżają na sankach, bobslejach, nartkach i reklamówkach z Arsena. Frajdę mają niesamowitą, a my waz z nimi, będąc w pewnym momencie o mały włos staranowani przez jakiegoś małoletniego saneczkarza.


Park Stryjski zimową porą


Zaliczając kolejne etapy naszej trasy dochodzimy do byłej Biblioteki Baworowskich na ul. Ustianowycza (b. Ujejskiego). Chcąc zrobić wartościowe zdjęcia musimy przedostać się na teren posesji. Furtka jest otwarta, więc wchodzimy bez przeszkód. Znajdujmy dogodne miejsce, na którym ustawiamy statyw z aparatem. Nagle z budynku wybiega jakiś facet i krzyczy, żebyśmy sobie stąd poszli, że nie wolno robić tu zdjęć, a w ogóle po co i dlaczego. Wyjaśniłem, że jesteśmy w trakcie przygotowywania reportażu, co jeszcze bardziej go rozsierdziło. Zapewne gdyby miał w ręku jakiś kijaszek, niechybnie byśmy nim oberwali. Całe szczęście udaje nam się cyknąć kilka fotek. W budynku przy Ustianowycza znajduje się obecnie Biblioteka Naukowa im. W. Stefanyka Narodowej Akademii Nauk Ukrainy, więc zachowanie jegomościa jest dla nas zupełnie niewytłumaczalne.

Nieopodal byłego Kasyna Końskiego trafiamy na budynek z ciekawymi płaskorzeźbami. Może dla przeciętnego człowieka nie stanowią one żadnej atrakcji, ot, prace jakich na lwowskich kamienicach jest pełno, jednak nie dla Gośki. Jako zapalony muzealnik związany całym sercem z zabytkową kopalnią węgla kamiennego "Gudio" w Zabrzu, wypatruje na jednym z reliefów postać z kilofem w jednej ręce i bryłą czegoś przypominającego węgiel w drugiej. Płaskorzeźby znajdują się na kamienicy przy ul. Listopadowego Czynu 8, nieopodal Lwowskiego Uniwersytetu Narodowego i parku I. Franki.


Płaskorzeźby na kamienicy przy Listopadowego Czynu 8
 



Przechodzimy także obok najstarszej zajezdni tramwajowej (byłej), w której w tej chwili urządzono muzeum zabytkowych pojazdów. Niestety nie mamy do dyspozycji zbyt wiele czasu, więc zwiedzenie tego miejsca zostawiamy sobie na kiedy indziej. Muzeum nosi nazwę "Retro Garaż" i znajduje się na ulicy Witowskiego 57a (Vitovs'koho).





Retro Garaż, Vitows'koho 57a


Z racji tego, że we Lwowie jesteśmy w okresie prawosławnych świąt Bożego Narodzenia, miasto jest ogarnięte zakupowym szałem, na wielu placach sprzedawane są choinki, a w sklepach i na chodnikach rozbrzmiewają różnorakie kolędy (m.in. w języku polskim). Nawiasem mówiąc procedura zakupu i transportu zielonych, świątecznych drzewek na wschodzie zasługuje na odrębny artykuł. Co roku na początku stycznia jesteśmy na Ukrainie i za każdym razem obserwujemy ten zabawny i zarazem szalenie ciekawy rytuał. Na jednej z ulic w centrum miasta zauważamy starego (chyba) Moskwicza w świątecznym nastroju.

Klasyk w świątecznej oprawie
 



Jak zapewne wszyscy wiedzą, we Lwowie bardzo często można natknąć się na ślady świadczące o jego polskiej historii. Tu i ówdzie widać stare napisy w naszym ojczystym języku, wychylające się gdzieś spod naderwanego tynku bądź mrugające na nas ze starych pokryw studzienek kanalizacyjnych. Idąc, już nie pamiętam jaką ulicą, napotykamy na napis, zupełnie w dobrym stanie. Wiem tylko tyle, że to ulica znajdująca się spory kawałek za centrum.

Polskie ślady gdzieś daleko za centrum


Pierwszego dnia lwowskiej sesji, późnym popołudniem zaczął padać śnieg. Kilka chwil później była to już śnieżyca. Wspaniale było się tak przechadzać różnymi zaułkami, brodząc w śniegu, którego z każdą chwilą przybywało. Był mróz, więc puch nie topniał. Niestety, w znacznym stopniu utrudniało nam to robienie zdjęć. W pierwszej kolejności zrobiliśmy z jakiejś reklamówki osłonę na aparat w taki sposób, że z wora wystawał tylko kawałek obiektywu. Wyglądało to jak taka ogromna ciemna masa z błyszczącym okiem. Był jeszcze jeden problem - padające na szkło płatki. Przecieranie nic nie dawało, wiadomo, momentalnie wszystko było rozmazane na szkle. Ratowaliśmy sytuację robiąc prowizoryczne daszki z rąk, chust i plecaków. Wtedy jakoś to poszło.
Śnieg i mróz dawał się już porządnie we znaki, więc Gosia zdecydowała się pójść do knajpy do znajomych. Pamiętajcie, że wracaliśmy z Sylwestra, więc we Lwowie zostało jeszcze kilka osób z ekipy. Ja natomiast udałem się w stronę kopca Unii Lubelskiej, mając nadzieję na ciekawe nocne zdjęcia z góry. Pogoda jednak pokrzyżowała moje plany, bo na szczycie przeraźliwie wiało, przez co mróz był odczuwalny dosłownie w każdym miejscu na ciele, a mocno zacinający śnieg nie polepszał sytuacji. Po chwili pstrykania zdecydowałem się na odwrót. Kto był na Kopcu ten wie, jak "przyjemnie" chodzi się po tej czarnej kostce po deszczu. Żeby przebrnąć niebezpieczne odcinki po opadach śniegu, trzeba trzymać się oburącz balustrad, które całe szczęście ktoś tam postawił i mocno wmurował w glebę. Mimo największych starań i maksymalnego skupienia poleciałem jak jakaś postać z amerykańskich kreskówek. Zobaczyłem swoje nogi w powietrzu i padłem prosto na plecy. Niestety, między mną a kostką znalazł się aparat. Bilans upadku - połamany statyw i nieodwracalnie uszkodzony obiektyw. Zrezygnowany dołączyłem do reszty, która bawiła w tym czasie w Kumplu. Byłem przekonany, że to już koniec tej przyjemnej fotograficznej zabawy. Skołatane nerwy ukoił kufelek zimnego piwa. Postanowiłem nie poddawać się tak łatwo i nazajutrz, wczesnym rankiem, ruszyć na poszukiwania sklepu z optyką fotograficzną. Cóż, trzeba kupić nowy obiektyw.
W hotelu przy śniadaniu wypisałem wszystkie sklepy RTV w rozsądnej odległości od centrum i ruszyliśmy na poszukiwania. Odwiedziliśmy trzy miejsca i niestety nie udało nam się niczego dostać. Podjęliśmy decyzję, że pojedziemy do King Cross Leopolis. Usiedliśmy w autobusie, który miał do odjazdu jeszcze pięć minut, a ja w międzyczasie wertowałem Internet w poszukiwaniu kolejnych punktów. I nagle natknąłem się na ogłoszenie "Aparaty cyfrowe - sklep i serwis". I to dosłownie kilka kroków od nas. Wylecieliśmy z prawie odjeżdżającego już autobusu i pognaliśmy pod adres z anonsu. I był to strzał w dziesiątkę. Nie dość, że kupiliśmy używany obiektyw w niezłej cenie, to dorzuciliśmy jeszcze do niego konkretny, mocny statyw. Jest godzina 11, więc cały dzień przed nami. Od razu ruszamy na miasto.


Serwis aparatów fotograficznych - nasze wybawienie


Jednym z miejsc, które fotografujemy, są ruiny Pasażu Mikolascha. Przed wojną była to piękna i okazała konstrukcja, jednak do naszych czasów nie przetrwało z niej praktycznie nic. Można podziwiać tylko resztki półokrągłych pilastrów z kolorowymi roślinnymi ornamentami oraz poszarpane stropy wsparte na kilku kolumnach.




Ruiny Pasażu Mikolascha


Próbujemy też zlokalizować miejsce, w którym Pasaż Mikolascha miał swój wylot. Jest to trochę skomplikowane, bo od czasów wojny wiele się pozmieniało - powstały jakieś przybudówki, mury i blaszaki. Nie ma także żadnych schematów samego pasażu ani historycznych zdjęć przedstawiających jego tylną część. Z prawdopodobieństwem 95% określamy interesujące nas miejsce. Dostęp do wnętrza strzeże jednak brama z ohydnej, szarej blachy. Szczelin i szpar brak.


Prawdopodobny wylot Pasażu Mikolascha


Nie udało się także znaleźć wielu miejsc opisanych w książce. Głównie za sprawą działań wojennych, mających miejsce po 1939 r. Jest wiele lokalizacji, po których zostały puste przestrzenie, dziury. Mamy ciąg połączonych ze sobą kamienic i nagle jednej brakuje. Trochę jak szczerbaty zgryz. Albo taka dziura uzupełniona jest implantem bloku z wielkiej płyty, który ni cholery nie pasuje do całej reszty. Tego typu sytuacji jest sporo i to nie tylko we Lwowie, w Polsce na przykład także. Są to ślady po bombardowaniach. Nie znaleźliśmy budynku przy byłej Zadwórzańskiej (ul Antonowycza), nie znaleźliśmy i przy Św. Zofii (ul. Franki). To są te miejsca szczerbate, które od lat stoją puste. Tam właśnie, pod gruzem i popiołem, został pogrzebany kawałeczek historii rodu Hoffmanów i Neuhoffów.


Rezultat działań bombowców Luftwaffe


Krążąc po uliczkach Lwowa i zbierając zdjęcia do mojego małego reportażu, odwiedzamy różne knajpki. Oczywiście zupełnie wykluczamy miejsca turystycznie znane i oblegane, więc nasze kroki kierujemy do miejsc, o których nikt nic nie wie lub zna je nieliczna grupa osób. Część z nich to typowe puby, które nie wyróżniają się niczym szczególnym, ale są też typowe spelunki, gdzie barszcz i placki ziemniaczane kosztują w sumie 5 zł.

Praktycznie w samym centrum (róg ul. Braci Rohatyńców i Serbskiej) odwiedzamy knajpkę, gdzie piwko podawane jest w dość ciekawy sposób. Klient dostaje chmielowy napój w zamkniętym szczelnie słoiku, do którego dołączony jest otwieracz do konserw. Do tego mamy podaną na kawałku gazety suszoną rybę, którą można sobie podgryzać. Wszystko to leży na drewnianej deszczółce. Próbuje otworzyć piwo tak jak zwykłą puszkę z mielonką, jednak niezbyt mi to wychodzi. Z obawy przed uszkodzeniem szkła, proszę kelnerkę by pokazała mi co robię nie tak. Oczywiście, nie połapałem się, że blaszany dekiel odgina się w taki sam sposób jak kapsel ze zwykłej butelki. Człowiek uczy się całe życie.

Piwko z rybką
 

Pod lwowską operą mieści się knajpa "Lewy Brzeg". Jej specyficzność polega na krzywym ułożeniu belek i sufitów (są skierowane na skos pod pewnym, niedużym kątem względem podłogi). Efekt jest odczuwalny w postaci delikatnego ogłupienia i lekkich zawrotów głowy. Błednik jednak potrafi zaszaleć. Rzecz, która urzekła nas w tym miejscu, to umywalkowe lustro, a raczej zestaw róznej maści luster i lusterek.

To musiał być stomatolog (Lewy Brzeg)


W miejscu, gdzie niegdyś znajdowała się Kawiarnia Wiedeńska, przy Prospekcie Swobody, znajduje się miła knajpka, w której można smacznie się posilić i pooglądać zza szyby życie tętniące na głównej ulicy Lwowa. Jest to także jedno z kilku miejsc, gdzie można pokrzepić się lanym z kija pszenicznym Białym Lwem.

Biały Lew w byłej kawiarni Wiedeńskiej


Zakończenie fotograficznego przedsięwzięcia postanawiamy uczcić w specjalny sposób. W końcu jest co świętować. W ciągu dwóch dni ciężkiej pracy udało nam się zrobić kilkaset świetnych zdjęć oraz odwiedzić mnóstwo ciekawych miejsc. Po lwowskich brukach przeszliśmy prawie 40 km. Pożegnaliśmy się także z jednym obiektywem i statywem. Po wykonaniu ostatniej fotki udajemy się Uberem na Prospekt Swobody, a następnie kierujemy się do wypasionego Grand Hotelu. Tutaj raczymy się doskonałym gruzińskim winem z doliny Alazani, kosztujemy wódki w kieliszkach tak zmrożonych, że ciężko utrzymać je w palcach, następnie raczymy się bondowskim szampanem Bollinger. Tutaj nic nie robi się własnoręcznie. Chcesz się napić z butelki, która zamówiona wcześniej leży obok ciebie w wózeczku z lodem, dajesz znać spojrzeniem kelnerowi. Klient baru w Grand Hotelu ma cieszyć się spożywanym trunkiem, a nie zawracać sobie głowy nalewaniem go do kieliszków. Po zakończeniu całego ceremoniału, a więc po opróżnieniu wszystkiego, dostajemy rachunek na odpowiednią kwotę. Na bardzo odpowiednią kwotę. W przeliczeniu na złotówki otrzymujemy cztery cyferki. No cóż, w Grandzie jest się tylko raz (tak myślałem wtedy, ale tego samego roku wylądowałem tam ponownie :) ).

Witamy w świecie Bonda


To tyle przygód okołoreportażowych. Były to wspaniałe dwa dni, dzięki którym podjąłem decyzję o wejściu w posiadanie innych książek lub pamiętników opisujących różnorakie miejsca w przedwojennym Lwowie. Być może powstaną kolejne fotowędrówki o podobnej tematyce. Bardzo bym tego chciał.

Tekst:
Marcin Wójcik

Zdjęcia:
Marcin Wójcik

Komentarze