Pomysł na kolejny wyjazd do Lwowa był prosty - przejść najdłuższą ulicę miasta zahaczając o wszystkie napotkane po drodze knajpy. Po kilku chwilach przeprowadzania pomiarów długości okazało się, że tą jedyną jest ul. Zielona. Rozpoczyna się ona w centrum, nieopodal Prospektu Szewczenki i jest jakby odnogą ul. Franki. Kończy się daleko za centrum, już poza administracyjnymi granicami miasta, w Pasiekach Zubrzyckich, jako droga krajowa H09. Przyjmujemy za punkt startu skrzyżowanie drogi H09 z obwodnicą miasta, drogą M06. Przy okazji odbywamy pierwszą podróż na Ukrainę drogą powietrzną, co znacznie wydłuża czas operacyjny na miejscu. Lecimy z Katowic, lot jest krótki, bo trwa niecałą godzinę. Nim udaje sie nam wygodnie rozsiąść na samolotowych fotelach, podchodzimy do lądowania. Z lwowskiego lotniska odbiera nas pan Roman, nasz znajomy taksówkarz. W pierwszej kolejności udajemy sie do wynajętego mieszkania, gdzie zostawiamy toboły, nastepnie na wspomniane wyżej skrzyżowanie. I tu zaczynamy przechadzkę.
Osoby: Dawid, Kamil, Cysiu, Paweł, Beata, Gosia, Kasia i Marcin.
Pogoda we Lwowie, jak na luty, jest fajna. Temperatura nie przekracza 5 stopni Celsjusza, niebo jest bezchmurne i świeci słońce. Co prawda w okolice Pasiek Zubrzyckich docieramy już po południu, wiec ze światłem dziennym żegnamy się szybko, to jednak jest to najmniejszy problem. Przecież nie przyjechaliśmy tu dla słońca.
Pierwsza knajpa przy ulicy Zielonej znajduje się na terenie kompleksu wypoczynkowo-balangowego "Otaman" (co prawda jest on pod adresem Mazepy 120, jednak bliżej mu do Zielonej). Według informacji umieszczonych na wizytówce, na terenie obiektu można urządzic sobie wesele, bankiet, imprezę firmowa a nawet balety dla dzieci. Kompleks dysponuje także basenem, jednak czynnym tylko w porze letniej.My oczywiście nie będziemy tutaj zażywać kąpieli, a pić piwko. celujemy raczej w produkty posiadające na etykietkach nazwę "Doms", lecz tych na kiju brak, a w lodówce jest tylko kilka butelek. Pocieszamy się tym co jest, dokładamy kilka kufelków lanego lwowskiego i już wszystko gra. W "Otamanie" zamawiamy także obiad, który podany jest bardzo sprawnie, a po konsumpcji kierujemy się dalej w stronę centrum miasta.
W drodze do kolejnego miejsca biesiadnego zauważamy przy jezdni ciekawy słup. Jest wysoki na jakieś 4 metry, a w jego środkowej części znajduje się płaskorzeźba z czymś co przypomina herb, oraz jakaś data (1256). Na samej górze mamy wykuty łeb jakiegoś zwierzęcia, na 99% lwa. Z tą wyrytą datą to dość dziwna sprawa, bo według moich informacji Lwów został założony w 1250 r., a prawa miejskie uzyskał w roku 1356. W kontekście powstania miasta Wikipedia używa słowa "około" 1250 roku. Przyjmuję zatem, że data 1256 na słupie to autorska wizja daty założenia miasta.
Droga od "Otamana" jest bardzo monotonna, wokół same zakłady, firmy i hurtownie więc o knajpkę ciężko. Nie ma także chodnika, dlatego jesteśmy zmuszeni poruszać się jezdnią.
Po przejściu obszaru przemysłowego zauważamy kolejny bar. Nazywa się on "Palada" i wraz z całym kompleksem hotelowym znajduje się on przy ulicy Zielonej pod numerem 408.
W przypadku "Palady" ciężko mówić o knajpie, jest to bowiem część stołówkowa hotelu. Stwierdzając ten fakt grzecznie pytamy obsługi, czy zajęcie miejsca dosłownie na pól godziny nie będzie zbyt dużym problemem. Okazuje się, ze panie opiekujące się sala są bardzo życzliwe i z uśmiechem zapraszają nas do stolika. Piwo tylko butelkowe i wybór marny, więc zadowalamy się podstawowym Lvivskim Switlym. W pomieszczeniu, do którego zostajemy zaprowadzeni, wisi na ścianie pokaźnych rozmiarów telewizor z jakimś ukraińskim programem informacyjnym. Dzięki temu, sącząc piwko, poszerzamy wiedze z zakresu informacji z kraju.
Po dłuższej chwili, serdecznie żegnani, opuszczamy "Paladę" i wychodzimy znów na ulicę. Zaraz za kompleksem zaczyna się już chodnik, ale typowo wschodni, wiec musimy bacznie obserwować gdzie stąpamy. Brak dekla od studzienki czy dziura do kolana to norma.
Po jakimś czasie mijamy tablicę informującą nas, że wchodzimy do właściwego Lwowa. W tym miejscu jest bardzo ciemno, wiec zrobienie dobrego zdjęcia jest dość utrudnione.
Jedną z knajp, na których bardzo mi zależało jest "Stary Sichów". Niestety na miejscu okazało się, że jest jakieś wesele czy inna impreza i drzwi są zamknięte dla ludzi spoza kręgu zaproszonych gości. Próbowaliśmy na różne sposoby, ze tylko na chwilkę, na jednego, na 10 minut, ale niestety nie dało rady. Trzeba będzie tam zajrzeć innym razem. "Stary Sichów" znajduje się na ul. Zielonej 407.
W związku z niepowodzeniem postanawiamy zrobić sobie przerwę przy najbliższym sklepie. Na otarcie łez kupujemy Czernihiwskie i sączymy siedząc na podsklepiu w rozmiarze mikro, którego role odgrywa jedna mała ławeczka.
Kolejnym punktem, którego nie udaje nam się zaliczyć, jest restauracja-muzeum "Stary Zamek" (ul Zielona 253a). Czyli są już dwa miejsca do nadrobienia. Na szczęście nieopodal, pod numerem 251g trafiamy na przytulną knajpkę "Pod Wiśnią" ("Pid Wyszneju"), gdzie nie ma już problemów z wejściem i zajęciem miejsca. Lokal jest malowniczo przyklejony do jakiegoś pustostanu - ktoś czegoś tutaj nie dokończył. Zauważamy ponadto pewną rzecz - wszystkie bary na peryferiach miasta są puste, a jest to piątek. Nie ma nawet lokalsów. Wszystko ucieka do centrum?
Po zakończeniu posiadówy w "Wiśni" udajemy się w kierunku dużego ronda (skrzyżowanie Zielonej, Pasicznej i Ługańskiej). Przed wejściem na nie zauważamy coś na kształt baru. Co prawda nie ma żadnego szyldu, ale słychać dobiegającą stamtąd muzykę. Idziemy sprawdzić, ale to kolejna zamknięta impreza, a co za tym idzie, następne miejsce, którego nie odwiedzimy. Ciekawostką jest fakt, że w środku bawią się sami czarnoskórzy ludzie, tak na oko z 60 osób. Trochę szkoda, ze nie możemy dostać się do środka i wypić choćby kieliszeczka w takim egzotycznym towarzystwie.
Poszukując następnego biesiadnego miejsca idziemy dalej, a po drodze mijamy opuszczony sklep, jeszcze z czasów sajuza.
Dochodzimy do skrzyżowania z ulicą Waszyngtona. Już z pewnej odległości zauważyliśmy narożny pub, którego nazwa brzmi "Haraż". Z zewnątrz wygląda bardzo nowocześnie i ekskluzywnie. Mieści się na piętrze szerokiego klocka. Przez okna widzimy dużo kręcących się po knajpie ludzi, gra muzyka. Wskakujemy na pięterko i lądujemy w przyjemnym barze. Nie zajmujemy jednak miejsca, bo nasz zakup ogranicza się jedynie do małych naczyń przy kontuarze. Chociaż "Haraż" znajduje się przy ulicy Zielonej, na wizytówce widnieje adres ul. Waszyngtona 3.
Znów jesteśmy na ulicy. Po jej drugiej stronie zauważamy jakiś szynk, oberżę czy coś w tym stylu. Dodatkowo dochodzą z tego miejsca niesamowite zapachy i wszystkim od razu kiszki zaczynają grać marsza. Idziemy w stronę tego tajemniczego miejsca. Restaurację otacza kamienny murek z arkadowym wejściem. W pierwszej kolejności mijamy letni ogródek, a następnie docieramy do właściwych drzwi. Knajpa nazywa się "Fajno Je" i naprawdę jest fajna. Zasiadamy przy długich ławach i dostajemy menu. W jadłospisie najwięcej jest typowo chłopskich potraw, jak np. ziemniaki ze słoniną czy kasza ze skwarkami. Smaczku dodaje także samo menu, na którego kilkunastu kartach opisane są różne przygody mieszkańców głównie ukraińskiej prowincji. Ciężko nam cokolwiek zamówić, bo próbujemy odczytać wszystkie opowieści co chwile zanosząc się śmiechem. W końcu przekazujemy kelnerce nasze kulinarne życzenia, a już po niedługiej chwili na stole zaczynają pojawiać się pierwsze talerze. Jedzenie jest bardzo proste, jak na wsi, ale potwornie smaczne. Zauważamy ponadto, ze na kuchni pracują ciotki i babcie co sprawia, ze smak jest po prostu taki jak u nich w domu, fantastyczny. Oczywiście o typowo ludowym wystroju karczmy nie muszę chyba wspominać. Najadamy się do syta, wypijamy piwo i udajemy się w dalsza drogę. Szynk "Fajno Je" mieści się na ulicy Zielonej numer 164.
Kilka historii z menu
- "Kochany bardzo chcę w prezencie na Sylwestra futro" (futro = szuba, ale szuba to też nazwa sałatki zrobionej ze śledzia i buraków)
- "Moja ty gosposiu! Jutro pójdę i kupię buraki i śledzie!"
"Kiedy skończy się gorzałka to zakąska zamienia się w zwykłe jedzenie"
Mykoła przyszedł do domu w tak kiepskim humorze, że żona nie wiedząc czego chce najbardziej, położyła się goła na pielmienie
- "Iwanie, słyszałeś czy istnieją tabletki od głodu?"
- "Tak kumie istnieją i nazywają się kotlety, cholera!"
Lwów, bazar przydworcowy
- "Powiedzcie mi czy kilogram waszych pomidorów wejdzie do mojej reklamówki?"
- "Paniusiu MÓJ kilogram wejdzie!"
Wychodząc najedzeni i zadowoleni nie wiemy jeszcze, że to ostatnie miejsce przy ul Zielonej, jakie uda nam się odwiedzić tego wieczoru. Poszukując kolejnych otwartych drzwi prowadzących do baru idziemy tak metr po metrze, by w końcu znaleźć się w centrum miasta. Wcześniej mijamy jeszcze jedną knajpę, ale też nieczynną. Jestem trochę niepocieszony bo byłem przekonany, że najdłuższa ulica Lwowa będzie obfitowała w biesiadne miejsca i z pewnością nie starczy nam jednego dnia aby wszystkie odwiedzić. Jednak, jak zwykle bywa w wielu przypadkach, rzeczywistość jest zgoła zupełnie inna. Cały plan odhaczyliśmy w ciągu jednego dnia, zaczynając wczesnym popołudniem a kończąc koło godziny 23
Poza "konkurencją" wstępujemy jeszcze do jakiegoś szisza baru, a następnie do całkiem przyjemnej burgerowni, jednak nie jestem w stanie podać namiarów na te miejsca. Dzień kończymy już po północy udając się do wcześniej wynajętego mieszkania.
Miejsca, które były pozamykane, zaznaczyłem sobie na karteczce i przy pierwszej okazji mam zamiar je odwiedzić. Dopisze wtedy uzupełnienie do niniejszej relacji. W planach jest także zorganizowanie analogicznego marszu, tylko ulica Horodocką. Może wtedy dopisze nam więcej szczęścia?
Tekst: Marcin Wójcik
Zdjecia: Marcin Wójcik
Osoby: Dawid, Kamil, Cysiu, Paweł, Beata, Gosia, Kasia i Marcin.
Pogoda we Lwowie, jak na luty, jest fajna. Temperatura nie przekracza 5 stopni Celsjusza, niebo jest bezchmurne i świeci słońce. Co prawda w okolice Pasiek Zubrzyckich docieramy już po południu, wiec ze światłem dziennym żegnamy się szybko, to jednak jest to najmniejszy problem. Przecież nie przyjechaliśmy tu dla słońca.
Pierwsza knajpa przy ulicy Zielonej znajduje się na terenie kompleksu wypoczynkowo-balangowego "Otaman" (co prawda jest on pod adresem Mazepy 120, jednak bliżej mu do Zielonej). Według informacji umieszczonych na wizytówce, na terenie obiektu można urządzic sobie wesele, bankiet, imprezę firmowa a nawet balety dla dzieci. Kompleks dysponuje także basenem, jednak czynnym tylko w porze letniej.My oczywiście nie będziemy tutaj zażywać kąpieli, a pić piwko. celujemy raczej w produkty posiadające na etykietkach nazwę "Doms", lecz tych na kiju brak, a w lodówce jest tylko kilka butelek. Pocieszamy się tym co jest, dokładamy kilka kufelków lanego lwowskiego i już wszystko gra. W "Otamanie" zamawiamy także obiad, który podany jest bardzo sprawnie, a po konsumpcji kierujemy się dalej w stronę centrum miasta.
Kompleks "Otaman"
W drodze do kolejnego miejsca biesiadnego zauważamy przy jezdni ciekawy słup. Jest wysoki na jakieś 4 metry, a w jego środkowej części znajduje się płaskorzeźba z czymś co przypomina herb, oraz jakaś data (1256). Na samej górze mamy wykuty łeb jakiegoś zwierzęcia, na 99% lwa. Z tą wyrytą datą to dość dziwna sprawa, bo według moich informacji Lwów został założony w 1250 r., a prawa miejskie uzyskał w roku 1356. W kontekście powstania miasta Wikipedia używa słowa "około" 1250 roku. Przyjmuję zatem, że data 1256 na słupie to autorska wizja daty założenia miasta.
Słup przy ul. Zielonej
Droga od "Otamana" jest bardzo monotonna, wokół same zakłady, firmy i hurtownie więc o knajpkę ciężko. Nie ma także chodnika, dlatego jesteśmy zmuszeni poruszać się jezdnią.
Poszukiwania knajpy trwają (ul. Zielona)
Po przejściu obszaru przemysłowego zauważamy kolejny bar. Nazywa się on "Palada" i wraz z całym kompleksem hotelowym znajduje się on przy ulicy Zielonej pod numerem 408.
Hotel "Palada" (ul. Zielona 408)
W przypadku "Palady" ciężko mówić o knajpie, jest to bowiem część stołówkowa hotelu. Stwierdzając ten fakt grzecznie pytamy obsługi, czy zajęcie miejsca dosłownie na pól godziny nie będzie zbyt dużym problemem. Okazuje się, ze panie opiekujące się sala są bardzo życzliwe i z uśmiechem zapraszają nas do stolika. Piwo tylko butelkowe i wybór marny, więc zadowalamy się podstawowym Lvivskim Switlym. W pomieszczeniu, do którego zostajemy zaprowadzeni, wisi na ścianie pokaźnych rozmiarów telewizor z jakimś ukraińskim programem informacyjnym. Dzięki temu, sącząc piwko, poszerzamy wiedze z zakresu informacji z kraju.
"Palada" (ul. Zielona 408)
Po dłuższej chwili, serdecznie żegnani, opuszczamy "Paladę" i wychodzimy znów na ulicę. Zaraz za kompleksem zaczyna się już chodnik, ale typowo wschodni, wiec musimy bacznie obserwować gdzie stąpamy. Brak dekla od studzienki czy dziura do kolana to norma.
Po jakimś czasie mijamy tablicę informującą nas, że wchodzimy do właściwego Lwowa. W tym miejscu jest bardzo ciemno, wiec zrobienie dobrego zdjęcia jest dość utrudnione.
Wchodzimy do miasta!!!
Jedną z knajp, na których bardzo mi zależało jest "Stary Sichów". Niestety na miejscu okazało się, że jest jakieś wesele czy inna impreza i drzwi są zamknięte dla ludzi spoza kręgu zaproszonych gości. Próbowaliśmy na różne sposoby, ze tylko na chwilkę, na jednego, na 10 minut, ale niestety nie dało rady. Trzeba będzie tam zajrzeć innym razem. "Stary Sichów" znajduje się na ul. Zielonej 407.
W związku z niepowodzeniem postanawiamy zrobić sobie przerwę przy najbliższym sklepie. Na otarcie łez kupujemy Czernihiwskie i sączymy siedząc na podsklepiu w rozmiarze mikro, którego role odgrywa jedna mała ławeczka.
Sklep na ulicy Zielonej
Kolejnym punktem, którego nie udaje nam się zaliczyć, jest restauracja-muzeum "Stary Zamek" (ul Zielona 253a). Czyli są już dwa miejsca do nadrobienia. Na szczęście nieopodal, pod numerem 251g trafiamy na przytulną knajpkę "Pod Wiśnią" ("Pid Wyszneju"), gdzie nie ma już problemów z wejściem i zajęciem miejsca. Lokal jest malowniczo przyklejony do jakiegoś pustostanu - ktoś czegoś tutaj nie dokończył. Zauważamy ponadto pewną rzecz - wszystkie bary na peryferiach miasta są puste, a jest to piątek. Nie ma nawet lokalsów. Wszystko ucieka do centrum?
"Pod Wiśnią", ul. Zielona 251g
Po zakończeniu posiadówy w "Wiśni" udajemy się w kierunku dużego ronda (skrzyżowanie Zielonej, Pasicznej i Ługańskiej). Przed wejściem na nie zauważamy coś na kształt baru. Co prawda nie ma żadnego szyldu, ale słychać dobiegającą stamtąd muzykę. Idziemy sprawdzić, ale to kolejna zamknięta impreza, a co za tym idzie, następne miejsce, którego nie odwiedzimy. Ciekawostką jest fakt, że w środku bawią się sami czarnoskórzy ludzie, tak na oko z 60 osób. Trochę szkoda, ze nie możemy dostać się do środka i wypić choćby kieliszeczka w takim egzotycznym towarzystwie.
Poszukując następnego biesiadnego miejsca idziemy dalej, a po drodze mijamy opuszczony sklep, jeszcze z czasów sajuza.
Dochodzimy do skrzyżowania z ulicą Waszyngtona. Już z pewnej odległości zauważyliśmy narożny pub, którego nazwa brzmi "Haraż". Z zewnątrz wygląda bardzo nowocześnie i ekskluzywnie. Mieści się na piętrze szerokiego klocka. Przez okna widzimy dużo kręcących się po knajpie ludzi, gra muzyka. Wskakujemy na pięterko i lądujemy w przyjemnym barze. Nie zajmujemy jednak miejsca, bo nasz zakup ogranicza się jedynie do małych naczyń przy kontuarze. Chociaż "Haraż" znajduje się przy ulicy Zielonej, na wizytówce widnieje adres ul. Waszyngtona 3.
"Haraż", pub na pięterku
Znów jesteśmy na ulicy. Po jej drugiej stronie zauważamy jakiś szynk, oberżę czy coś w tym stylu. Dodatkowo dochodzą z tego miejsca niesamowite zapachy i wszystkim od razu kiszki zaczynają grać marsza. Idziemy w stronę tego tajemniczego miejsca. Restaurację otacza kamienny murek z arkadowym wejściem. W pierwszej kolejności mijamy letni ogródek, a następnie docieramy do właściwych drzwi. Knajpa nazywa się "Fajno Je" i naprawdę jest fajna. Zasiadamy przy długich ławach i dostajemy menu. W jadłospisie najwięcej jest typowo chłopskich potraw, jak np. ziemniaki ze słoniną czy kasza ze skwarkami. Smaczku dodaje także samo menu, na którego kilkunastu kartach opisane są różne przygody mieszkańców głównie ukraińskiej prowincji. Ciężko nam cokolwiek zamówić, bo próbujemy odczytać wszystkie opowieści co chwile zanosząc się śmiechem. W końcu przekazujemy kelnerce nasze kulinarne życzenia, a już po niedługiej chwili na stole zaczynają pojawiać się pierwsze talerze. Jedzenie jest bardzo proste, jak na wsi, ale potwornie smaczne. Zauważamy ponadto, ze na kuchni pracują ciotki i babcie co sprawia, ze smak jest po prostu taki jak u nich w domu, fantastyczny. Oczywiście o typowo ludowym wystroju karczmy nie muszę chyba wspominać. Najadamy się do syta, wypijamy piwo i udajemy się w dalsza drogę. Szynk "Fajno Je" mieści się na ulicy Zielonej numer 164.
Szynk "Fajno Je", ul. Zielona 164
Kilka historii z menu
- "Kochany bardzo chcę w prezencie na Sylwestra futro" (futro = szuba, ale szuba to też nazwa sałatki zrobionej ze śledzia i buraków)
- "Moja ty gosposiu! Jutro pójdę i kupię buraki i śledzie!"
"Kiedy skończy się gorzałka to zakąska zamienia się w zwykłe jedzenie"
Mykoła przyszedł do domu w tak kiepskim humorze, że żona nie wiedząc czego chce najbardziej, położyła się goła na pielmienie
- "Iwanie, słyszałeś czy istnieją tabletki od głodu?"
- "Tak kumie istnieją i nazywają się kotlety, cholera!"
- "Powiedzcie mi czy kilogram waszych pomidorów wejdzie do mojej reklamówki?"
- "Paniusiu MÓJ kilogram wejdzie!"
Wychodząc najedzeni i zadowoleni nie wiemy jeszcze, że to ostatnie miejsce przy ul Zielonej, jakie uda nam się odwiedzić tego wieczoru. Poszukując kolejnych otwartych drzwi prowadzących do baru idziemy tak metr po metrze, by w końcu znaleźć się w centrum miasta. Wcześniej mijamy jeszcze jedną knajpę, ale też nieczynną. Jestem trochę niepocieszony bo byłem przekonany, że najdłuższa ulica Lwowa będzie obfitowała w biesiadne miejsca i z pewnością nie starczy nam jednego dnia aby wszystkie odwiedzić. Jednak, jak zwykle bywa w wielu przypadkach, rzeczywistość jest zgoła zupełnie inna. Cały plan odhaczyliśmy w ciągu jednego dnia, zaczynając wczesnym popołudniem a kończąc koło godziny 23
Poza "konkurencją" wstępujemy jeszcze do jakiegoś szisza baru, a następnie do całkiem przyjemnej burgerowni, jednak nie jestem w stanie podać namiarów na te miejsca. Dzień kończymy już po północy udając się do wcześniej wynajętego mieszkania.
Miejsca, które były pozamykane, zaznaczyłem sobie na karteczce i przy pierwszej okazji mam zamiar je odwiedzić. Dopisze wtedy uzupełnienie do niniejszej relacji. W planach jest także zorganizowanie analogicznego marszu, tylko ulica Horodocką. Może wtedy dopisze nam więcej szczęścia?
Tekst: Marcin Wójcik
Zdjecia: Marcin Wójcik
Komentarze
Prześlij komentarz