Sylwester 2019, Sławsko (część I)

Kolejna odsłona sylwestrowej wyprawy ma swoją metę w Sławsku. Tam też zmierzamy w składzie: Bartek, Tomek Sz., Łukasz B., Beata, Łukasz S., Ola, Fabian, Tomek B., Julek, Tomek S., Asia, Monika, Przemek, Gosia, Adrian i ja, piszący te słowa (chyba o nikim nie zapomniałem :)). Zapraszam do lektury.

Do granicy polsko-ukraińskiej dojeżdżamy sprawdzoną opcją, czyli Neobusami. Jako, że ludzie jadą z różnych części naszego kraju, całość ekipy spotyka się dopiero w środku nocy w Rzeszowie, gdzie odbywają się przesiadki do jednego autobusu jadącego do Medyki. Na przejściu kupujemy hrywny i udajemy się na terminal. Odprawa po 3 w nocy tradycyjnie nie zabiera więcej niż 20 minut, tak więc po krótkim czasie jesteśmy już w Szehyni. Plan zakłada dojazd do Lwowa elektryczką, dlatego też udajemy się na stacyjkę Dzierżkordon. Jest bardzo zimno. Kiedy człowiek się rusza, niska temperatura nie jest zbyt odczuwalna, ale kiedy się zatrzyma, chłód zaczyna znacznie doskwierać. I z tym problemem musimy się zmierzyć oczekując pociągu, do odjazdu którego jest ponad pół godziny. Opatulamy się wszystkim czym tylko dysponujemy, dodatkowo dreptając po peroniku lub po prostu w miejscu. Słychać także brzęczenie szklanych butelek wydobywanych zza pazuchy sztywnymi palcami. Trzeba się ratować czym tylko popadnie.




Elekryczka jest jakieś 15 minut przed odjazdem, a co najważniejsze, nagrzana. Zajmujemy miejsca i kupujemy bilety, na których wydrukowanie idzie chyba z pół rolki papieru. Z tego wszystkiego można zrobić całkiem ciepły szalik.



W krajach prawosławnych ostatnie dni roku to także gorący okres przedświąteczny. Po drodze dosiada się sporo ludzi z choinkami. Najwięcej drzewek zwalono tuż przy kibelku, co utrudnia sprawne wejście do kabiny. Skoki z pełnym pęcherzem nie należą do najprzyjemniejszych uczuć.



Im bliżej Lwowa, tym więcej pasażerów. W okresie zimowym to bardzo korzystna sytuacja, ponieważ w wagonie rośnie temperatura i każda drzemka jest czystą przyjemnością. Trzeba jednak uważać na podsiedzeniowe grzejniki, które są zazwyczaj tak gorące, że można na nich zagotować wodę.



Dojeżdżamy trochę opóźnieni, ale nie ma to znaczenia, bo na przesiadkę mamy nieco ponad dwie godziny. Zasiadamy na porannej kawie w przydworcowej knajpce i czekamy na naszą godzinę. Następnie udajemy się na jeden z peronów lwowskiego dworca głównego, gdzie stoi już nasz pociąg do Sławska (relacja Odessa - Użhorod). Niestety, nie udało mi się kupić wszystkich biletów w jednym wagonie, więc wchodzimy do środka w małej rozsypce. Nie jest to jednak problem, bo i tak wszyscy mamy w planie podążać do plackarty, w której podróżuje większa część ekipy. Wędrówka taka przypada w udziale między innymi mi, Tomkowi i Bartkowi. Mamy bilety do kupe oddalonego od wagonu zbornego o jakieś pięć innych wagonów. Dajemy bilety prowadnicy informując, że nas tu nie będzie i zaczynamy przedzierać się przez wąskie korytarzyki. Nagle przecieramy oczy ze zdumienia, bo oto wchodzimy do prawdziwego ukraińskiego wagonu barowego. Jeżdżę na Ukrainę już 10 lat i nigdy z czymś takim się nie spotkałem. Żeby być dokładnym, to część barowa zajmuję dokładnie połowę dostępnej przestrzeni. Reszta to przedziały kupe. Więc na dobrą sprawę można kupić bilety w drugiej klasie tuż obok baru. Do dyspozycji klientów są stoły z ceratowymi obrusami i klasyczne krzesła z początku lat 90-tych. Zakupy robi się w obitym pociągową sklejką kiosku. Są jakieś dania na ciepło, ciastka, słodycze i napoje. Oczywiście jest także piwo Zakarpackie po 30 hrywien za butelkę, czyli OK. Niesamowite! Oczywiście nie możemy nie zasiąść w tym fantastycznym miejscu i nie napić się piwka.







Wymęczeni nocną podróżą poprzestajemy na jednej kolejce złocistego napoju i zamawiamy herbatę w tych fajnych aluminiowych koszyczkach. Jednemu dostaje się oryginalny od UZ. Czas płynie sobie wesoło i w końcu nie docieramy do zbornej plackarty. Z drugiej strony podróż ze Lwowa do Sławska trwa 2,5 godziny, więc jest to mało czasu by nacieszyć się wagonem kupe-barowym.



W Sławsku jesteśmy chwilę po 12. Od razu rzuca się w oczy ilość śniegu, którego jest naprawdę dużo. Fantastyczna sprawa jeśli pomyśleć, że w tym samym czasie w Polsce białego puchu nie ma wcale. Na peron wysypuje się niemal cały pociąg, ponieważ nasza miejscowość to chyba najbardziej atrakcyjne miejsce w tej części gór. Krzyki ludzi nawołujących w tłumie swoich zagubionych towarzyszy mieszają się z wrzaskiem taksówkowych naganiaczy.

Sławsko to miejscowość w Bieszczadach Wschodnich, tuż przy Beskidach Skolskich. Zamieszkuje ją nieco ponad 3 tysiące osób. Przed wojną miejscowość należała do II RP i była nazywana Zakopanem Bieszczadów Wschodnich. Znajdował się tu ośrodek narciarski Wojska Polskiego (oddany do uzytku w 1936 r.). Miasteczko leży na szlaku kolejowym łączącym Lwów z Mukaczewem i Użhorodem. Przepływa przez nie rzeka Opór.




Kiedy jesteśmy w komplecie, udajemy się do naszej bazy, która mieści się przy torach kolejowych jakieś 5 minut piechotą od dworca. Nazywa się to "Trostan'". Budynek jest średnich rozmiarów, zbudowany z popularnej na wschodzie białej cegły. Z właścicielem wiąże się krótka i mało przyjemna historia. Miejsce te rezerwowałem przez bukinga, który to od pewnego czasu stał się dość ryzykowną opcją do załatwiania noclegów. Problem z Trostanią polegał na tym, że trzy tygodnie przed wyjazdem otrzymałem informację o dwukrotnie wyższej cenie, bo "wszyscy dookoła są o wiele drożsi niż my, więc nie możemy tak dać za tyle ile na bukingu, a jak się nie podoba to szukajcie czegoś innego". Ta informacja dowaliła mi stresu na dwa dni. Bo co innego znaleźć, skoro dookoła faktycznie zostały opcje z minimum dwukrotnie wyższymi cenami? Co oczywiście nie dziwi biorąc pod uwagę, że był początek grudnia. Zadzwoniłem do bukinga, zaczęły się negocjacje, ja obstawałem ostro, że nie ma bata żebym zapłacił więcej (zaproponowałem 5 hrywien od osoby :D). Po wspomnianych dwóch dniach właściciel w końcu uległ, choć oczywiście wcale nie musiał. Byliśmy na z góry przegranej pozycji, bo gdyby nie odpuścił, chcąc zachować nasze miejsca po prostu trzeba by mu było zapłacić tyle ile żądał. A teraz dalszy ciąg opowieści. Wchodzimy do holu, jest ciepło. Recepcjonistka zaczyna liczyć, wydawać klucze i oświadcza, że jest nas więcej niż ma zapisane. "Jak jest nas więcej, skoro jest tyle ile na kartce z bukinga?" - pytam i pokazuję wydruk. Dodaję, że nic mnie to nie interesuje i mam dostać tyle łóżek ilu jest ludzi. Z zaplecza słyszę męski głos mówiący "mnie też to nie interesuje" i dopada mnie lekka kurwica. Widząc purpurę na mojej twarzy i energiczne zrzucanie z siebie rzeczy ograniczających ruchy, recepcjonistka zaczyna nerwowo szeleścić kartkami i po dosłownie trzech sekundach oznajmia, że już jest OK, miejsca są dla wszystkich, spokojnie. Mówi jeszcze tylko, że musi zadzwonić do szefa (czyli głos z zaplecza nie był głosem szefa) i mu o tym wszystkim powiedzieć. Czuję, że to jeszcze nie koniec nerwówki. Po krótkiej rozmowie oświadcza, że wszystko jest w porządku. Schodzi mi ciśnienie. Teraz na spokojnie możemy się lokować.



Nazwa bazy turystycznej została wzięta od pobliskiego szczytu, którego polska nazwa to Trościan. Pokoje są ciepłe, chociaż okropnie zawilgocone. Najważniejsza sprawa - grzeją. Reszta nie ma znaczenia. W zimie na Ukrainie często się zdarza, że trzeba spać w czapce. Tutaj tego unikniemy. Do wieczora mamy czas wolny. Można odespać męczącą podróż lub udać się na zakupy do pobliskich sklepów. Dopiero na godzinę 18 mamy zamówione miejsca w knajpce znajdującej się kawałek od centrum. Tam też zorganizujemy sobie wieczór integracyjny. Umawiamy się o 17:30 w holu hoteliku. Wszyscy są punktualnie i możemy od razu wychodzić. Miejsce, do którego się udajemy nazywa się Kolyba Zabawa i dojście do niego nie jest takie oczywiste. Żeby nie chodzić głównymi drogami zawsze wybieram skróty, które czasem są naprawdę dziwne. W drodze do Zabawy musimy przejść np. przez prywatne podwórka co jest zaskakujące, bo według mapy prowadzi tamtędy normalna ścieżka.



Droga do Koliby zajmuje nam nie więcej niż 20 minut. W pobliżu drewnianego budynku restauracji zaczynają roztaczać się wspaniałe zapachy jedzenia.




Specjalnie dla nas zarezerwowana jest długa ława pod jedną ze ścian budynku. W środku jest cieplutko. Zamówione jedzenie dość sprawnie trafia na stół. Do tego dochodzą kufelki z zimnym piwkiem i różnego rodzaju butelczyny. Integracja w Zabawie trwa prawie do północy. Impreza jest tak wesoła, że nikt nie jest w stanie powiedzieć kiedy uciekło nam te sześć godzin.





W drodze powrotnej osoby mające jeszcze siły postanawiają odwiedzić centrum Sławska. Jest północ, w związku z czym ludzi praktycznie nie ma. Na, jak mi się zdaje, centralnym placu stoi ubrana w lampki i świąteczne ozdoby choinka, a z głośników umieszczonych przy wejściu do prawdopodobnie budynku rady miejskiej, sączą się kolędy, między innymi po polsku. Przed choinką stoi stała atrakcja - drewniane rzeźby wojów czy innych rycerzy.





Nie chodzimy zbyt długo po miasteczku, bo jesteśmy już mocno zmęczeni, a i chłód jest dość uciążliwy. Poza tym rano mamy zamówionego busa, który ma nas zawieźć do Ławocznego, skąd zaczniemy naszą pierwszą pieszą wycieczkę.

Bus jest zamówiony na godzinę 9, więc wstajemy wcześnie. Mamy do dyspozycji pomieszczenie kuchenne z trzema stolikami, płytą gazową i mikrofalówką, zaopatrzone w naczynia i sztućce. Tam też konsumujemy śniadanie (przynajmniej osoby, który przychodzą pierwsze, bo dla wszystkich nie ma na tyle miejsca). Dzwoni kierowca, że już jest. Wychodzimy ale okazuje się, że z busem było coś nie tak, więc jedziemy na dwa auta - ośmioosobowe Renault i zwykłego Lanosa. Droga jest typowym moździerzem, więc przejechanie 15 km zajmuje 50 minut. Wliczając przerwę na zakupy pod sklepobarem na początku Ławocznego. Kierowcy wysadzają nas we wskazanym miejscu i udają się w drogę powrotną, a my zaczynamy marszowanie.




Najpierw idziemy krótką chwilę między zabudowaniami, przechodzimy pod torami kolejowymi i tym samym zaczynamy oddalać się od Ławocznego. Jest pełno śniegu co sprawia, że klimat jest fenomenalny. Naszym celem jest góra Trościan (1235 m n.p.m.). Nieprzypadkowo wybrałem tą drogę. Mając na uwadze, że główny szlak na szczyt prowadzi ze Sławska założyłem, że w okresie sylwestrowym będzie tamtędy przemieszczać się sporo ludzi, do których należy doliczyć jeszcze narciarzy (na Trościanie znajduje się ośrodek narciarski wraz z wyciągami) i podjąłem decyzję o opracowaniu podejścia z jakiejś mniej atrakcyjnej strony. Tym sposobem padło na Ławoczne. Wśród bez wątpienia wielu plusów jest też mały minus - ścieżki kończą się zaraz za wsią w związku z czym musimy brodzić po kolana w śniegu i wydeptywać nowy szlak.



Czynność ta jest dość męcząca, więc obowiązkowe są przerwy.





Im bardziej oddalamy się od siedlisk ludzkich, tym krajobraz staje się wspanialszy. Wszystko za sprawą kupy śniegu, po prostu zimy. Zimy, jakiej już dawno nie było w naszym kraju.








Droga na szczyt nie jest bardzo wymagająca, choć w warunkach zimowych trzeba liczyć się z szybszym zmęczeniem. Dlatego część grupy będąca w doskonałej kondycji odsadza tych przemieszczających się wolniej (należę do nich i ja). Zazwyczaj stanowczo sprzeciwiam się takim praktykom, ale tym razem nie reaguję. Droga jest prosta, nie trzeba nigdzie odbijać, a na jej końcu znajduje się ośrodek narciarski. Zgubić się nie da. Tak więc znów w komplecie będziemy dopiero na górze. A tam docieramy jakieś pół godziny po naszych sprinterach, mijając po drodze zalesiony wierzchołek Pohar (889 m).
Trostań nie jest dużym ośrodkiem. Jest tu kilka knajpek i dużo sprzedawców oferujących ciepłe rzeczy prosto z grillów (i alkohol do popitki). Oczywiście do dyspozycji osób bez sprzętu są wypożyczalnie (jest ich tu kilka). Naliczyłem trzy wyciągi. Byłem przekonany, że narciarzy będzie sporo, ale na moje oko jest całkiem luźno. Może to po prostu pora obiadowa i później znów się zjadą?





Dołączamy do ludzi biegających pod górę, którzy są już na etapie początkowym drugiego piwa. Siedzimy w knajpce znajdującej się na kamiennej, wysokiej podmurówce. W środku znajduje się palenisko, wokół którego ustawiają się osoby grzejące ręce i suszące ciuchy. Można tu także zamówić jedzenie, choć ceny nie są niskie. Ogólnie duży plus, bo jest przytulnie i ciepło.



Część II

Komentarze