Powoli tradycją stają się krótkie wypady do większych miast europejskich, które odbywają się zazwyczaj pod koniec lutego. Zasiadam wtedy przed komputerem i zaczynam przeszukiwać różne cenowe opcje w poszukiwaniu tych najtańszych. Tej zimy (23 lutego 2020r. ) padło na Norwegię i stolicę tego kraju, Oslo. Udało się nabyć bilety w cenie 96 zł w dwie strony. Oczywiście miałem świadomość, że będzie do raczej najmniejszy wydatek tej wycieczki (i się nie pomyliłem). Zapewne wszyscy doskonale zdają sobie sprawę, że ceny zmieniają się dynamicznie, więc w ciągu jednego wieczora zebrałem kameralną ekipę i zarezerwowałem lot. Łącznie ze mną do Norwegii wybrało się sześć osób: Beata, Paweł, Karolina, Kamil i Andrzej.
Zbiórkę robimy na lotnisku, a lecimy z Pyrzowic. Nie wszyscy się znamy więc decyduję spotkać się dwie godziny przed lotem, aby trochę się pointegrować. Wszyscy są punktualnie. Zasiadamy przy jednym z wielu stolików mieszczących się w głównym holu terminala i zaczynamy dyskusję przeplataną konsumpcją napojów rozgrzewających (tegoroczny luty był zimny). Wszyscy doskonale się zgrywają, co niezmiernie mnie cieszy. Godzinę przed odlotem udajemy się do pierwszych bramek, a następnie do sklepu wolnocłowego. Przy pomocy poczynionych w nim zakupów próbujemy odciążyć nieco budżet, który z pewnością zostanie mocno nadwyrężony za sprawą skandynawskich cen. Z uwagi na fakt, że Norwegia nie należy do Unii Europejskiej, w sklepie jesteśmy kasowani "po drugich cenach", czyli tych niższych (każdy produkt ma dwie ceny). Kupujemy do oporu wody ognistej i drobne małpeczki do samolotu. Po zakupach zmierzamy do ostatnich bramek, przy których podejrzenia wzbudza konserwa turystyczna Pawła. Nie zaprzeczę, że jest chwila niepewności, jednak kontroler po opukaniu i wytrząśnięciu na wszystkie strony puszki z mięsiwem pozwala na przejście dalej.
Lot trwa około dwóch godzin i jest spokojny, czas płynie wesoło, whisky, chociaż nagrzana, smakuje dobrze. Lądujemy bez problemów i udajemy się przed budynek lotniska. Tanie linie korzystają z portu Torp, leżącego nieopodal miasta Sandefjord. Oznacza to, że do stolicy mamy jeszcze 120 km. Z dostaniem się do Oslo nie ma najmniejszych problemów. Jest sporo połączeń z samego lotniska, które obsługują norwescy operatorzy, można także przejść pieszo parę kilometrów i podjechać podmiejskim pociągiem. Nie bez znaczenia jest także oferta naszych obrotnych rodaków, którzy oferują transfery busami. Niektórzy z nich mają fantastyczne nazwy, np. Polski Buss (przez dwa "s") lub PKS Oslo. Miejsca u każdego z polskich przewoźników należy rezerwować wcześniej przez Internet, a płatność odbywa się już na miejscu, gotówką lub kartą. My wybieramy Polskiego Bussa - jest to najtańsza opcja, różniąca się od innych niewiele, może 4-5 zł za osobę. Cena to niecałe 90 zł i to w jedną stronę, czyli prawie tyle co samolot w dwie. Jest to nasze pierwsze zderzenie z norweską rzeczywistością, która objawia się jękami dochodzącymi z polskiego portfela. Cóż, doskonale zdawaliśmy sobie sprawę jak będzie, więc nikt nie jest z tego powodu zdumiony.
Busik ma na nas czekać na jednym z przystanków zlokalizowanych kilkanaście metrów od wyjścia z lotniska. Nie zdążyliśmy jeszcze dobrze opuścić budynku, a kierowca już dzwoni i oznajmia, że jest. Wchodzimy do busa, regulujemy należność i ruszamy w kierunku Oslo. Oprócz nas jedzie jeszcze kilka osób, z których dwie wysiadają w jakiś mieścinach po drodze. I całe szczęście, bo jest to dobra okazja do szybkiego wyskoczenia na siku.
Do stolicy dojeżdżamy około 23:00. Mimo tego, że mijamy naszą noclegownię o kilkaset metrów, kierowca nie chce się zatrzymać. Wyjaśnia, że może tylko w tych miejscach, które są wyszczególnione na rozkładzie. No trudno, zrobimy sobie spacerek, co wcale mnie nie martwi. Wysiadamy w centrum, obok charakterystycznego budynku opery. Z tego miejsca mamy piechotą jakieś 30 minut drogi. Następuje pierwszy kontakt ze stolicą. Pierwszym, co rzuca się w oczy jest to, że na ulicach nie ma żywego ducha, dosłownie nikogo. Pozamykane są sklepy i knajpy, co nie jest dobre biorąc pod uwagę, że mamy ochotę napić się piwa. Mniej więcej w połowie drogi dostrzegamy jakiś bar. Wchodzimy i zamawiamy złocisty trunek, podawany tu w formie 0,33-litrowych butelczyn. Cena - 50 zł za sztukę. Drugie zderzenie z cenami. A w barze obsługa jest polska.
Dość szybko opuszczamy knajpę i już bez postojów dochodzimy do miejsca, w którym będziemy spędzać dwie kolejne noce. Wynajęliśmy mieszkanie na parterze w pięknej białej kamienicy, znajdujące się przy ulicy Hansteens, praktycznie w samym centrum miasta. Za cały pobyt wychodzi 270 zł za osobę. Nie jest to mało, ale z drugiej strony odnoszę wrażenie, że jak na norweskie warunki, cena jest w porządku. Zarówno drzwi na klatkę schodową, jak i wejście do mieszkania, zabezpieczone są elektronicznie. Dzień przed przyjazdem otrzymuję od właścicielki maila z kodem, więc do środka dostajemy się bez najmniejszego problemu. Mieszkanie składa się z trzech pokoi, kuchni i przestronnego salonu. Rozdzielamy między siebie miejsca i ładujemy do lodówki artykuły zakupione w wolnocłówce. Otwieramy drzwiczki, a tam pełno!!! Jest jedzenie, jest sporo piwa, naprawdę wypas. Jesteśmy trochę zmieszani bo nie wiemy czy ktoś to tutaj po prostu zostawił, czy jest to wyposażenie dodatkowe, za które możemy zostać policzeni. Dla pewności dzwonię do opiekunki mieszkania i pytam o co z tym chodzi. Ku mojemu zdumieniu oświadcza ona, że zawartość lodówki jest w cenie mieszkania. Oczywiście nie odmawiamy sobie niczego, zwłaszcza piwa, które umila nam ostatnie chwile przed snem. Oznajmiam wszystkim, że nie będzie długiego spania, bo jesteśmy w Oslo zaledwie dwa dni i ten czas trzeba wykorzystać intensywnie.
Wstajemy rano bez żadnych problemów i po śniadaniu wychodzimy zwiedzać stolicę. Poranek w Oslo jest cichy i spokojny, podobnie jak wieczór poprzedniego dnia. Mam wrażenie, że trwa tu wieczna niedziela.
Oslo, stolica i największe miasto Norwegii, zamieszkuje niecałe 700 tys. osób (z aglomeracją około 900 tys., co stanowi 25% całej ludności Norwegii). Mieści się nad Zatoką Ostfjorden, na południowym wschodzie kraju, w regionie Ostlandet. Pierwsza wzmianka pochodzi z 1048 roku.
Nasze kroki kierujemy na brzeg morza (jeśli w ogóle można tak powiedzieć, ponieważ Oslo połączone jest z właściwym Morzem Północnym długim na kilkaset kilometrów fiordem Oslofjorden), a dokładnie na nabrzeże Aker Brygge w dzielnicy Tjuvholmen. Im bliżej wody, tym otoczenie bardziej się zmienia. Stare kamienice ustępują miejsca nowoczesnym budynkom, a i ludzi robi się jakoś więcej. Bardzo podoba mi się koncepcja zmieszania budynków mieszkalnych i biurowców. Wyglądają one niemal identycznie co sprawia, że zabudowa jest zwarta, lecz detale pozwalają bez żadnych wątpliwości rozróżnić ich przeznaczenie. Mimo tego ciekawego założenia architektonicznego przesłanie całości jest smutne. Bo co chciano w ten sposób zademonstrować? Człowiek jest uwiązany pracą nawet w domu - gotujesz, a przez kuchenne okno widzisz biuro. Odpoczywasz w salonie, a za firaną majaczy twój gabinet. Ta refleksja trochę mnie przytłacza. Takie korpo lajf. Ponadto jest zimno. Zimniej niż w Polsce. Sytuację ratuje jednak bezchmurne niebo i możliwość wygrzania się w słońcu.
Zaraz za mieszaniną wyżej wspomnianych budynków mieści się muzeum Astrup Fearnley. Jest to nowoczesny budynek w kształcie żagla, z przeszklonym dachem, o powierzchni nieco ponad 7 tys. metrów kwadratowych, zaprojektowany przez włoskiego architekta Renzo Piano. Jego budowę zakończono w 2012 roku. W muzeum prezentowane są dzieła światowej sławy artystów, m.in. Andy Warhola. Obiekt jest zamknięty, a cennik powala.
W okolicy muzeum podziwiamy kolejne nietuzinkowe budynki i marinę, w której zimuje mrowie żaglówek.
Zaraz za muzeum znajduje się Park Tjuvholmen, na terenie którego rozrzucone są różnorakie rzeźby. Sztuka nowoczesna zupełnie do mnie nie przemawia, więc kontakt z tym miejscem ogranicza się do rzucenia wzrokiem w prawo i w lewo.
Następnym naszym celem jest półwysep Bygdoy, który jest nieco oddalony od centrum Oslo. Decydujemy się na podjechanie transportem miejskim. Udajemy się na najbliższy przystanek i wsiadamy do autobusu nr 30. Większość stołecznego taboru stanowią polskie Solarisy pomalowane na czerwono. Oczywiście za przejazd trzeba zapłacić - cena jednorazowego biletu to 22 zł! Wahamy się trochę czy chcemy wydawać tyle pieniędzy za czteroprzystankową podróż, choć z drugiej strony trzęsiemy się jak galareta na myśl o wysokości norweskiego mandatu za jazdę na gapę. Finalnie połowa z nas chce zaryzykować a pozostali idą do kierowcy po bilet. Po chwili jednak wracają i opowiadają zabawną historię. Próbując dokonać zakupu porozumiewają się z panią kierowcą (bo prowadzi kobieta) po angielsku, ale w odpowiedzi słyszą polską mowę: "Serio chcecie kupić bilety? Tutaj nikt te sprawdza, dajcie spokój!". No więc pani kierowca jest Polką i za jej radą wszyscy jadą zajcem. Oczywiście udaje się osiągnąć cel bez stresujących sytuacji.
Wysiadamy na skraju lasku, przez który przedzieramy się błotnistą ścieżką. Dochodzimy do wielkiej, ogrodzonej posiadłości, która nosi nazwę Oscarshall. Jest to nic innego jak królewski pałac, wybudowany w stylu neogotyckim w 1852 roku za panowania Oskara I. Następca monarchy, Oskar II, udostępnił budynek zwiedzającym. Wnętrze kryje wiele dzieł sztuki, m.in. dość sporą kolekcję obrazów. Można go oglądać tylko w okresie letnim. Z tego też powodu nie mamy możliwości podejścia pod sam pałac, pozostaje jedynie podziwianie go z pewnej odległości, czyli od strony otaczającego go parkanu.
Półwysep Bygdoy obfituje w wiele ciekawych miejsc, więc zbyt prędko się z nim nie pożegnamy. Udajemy się do Norweskiego Muzeum Ludowego, którego częścią jest także obszerny skansen (na jego terenie znajduje się 155 budynków). Zostało ono założone w 1894 roku. Mimo tego, że placówka czynna jest przez cały rok, rezygnujemy z jej zwiedzania. Wszystko za sprawą cen wejściówek. Jest mi trochę szkoda, bo na terenie skansenu znajduje się klepkowy kościół z Gol z 1212 roku, którego architektura jest bardzo charakterystyczna dla Norwegii. W holu muzeum mieści się sklepik z pamiątkami. Są tu widokówki i znaczki pocztowe. Potrzebuję wysłać do Polski trzy i płacę za komplet 45 zł. Przy okazji kolejnego zderzenia się z cenami wejściówek do obiektów kultury robimy szybką naradę i decydujemy się na zwiedzanie januszowe, bez wchodzenia do kolejnych muzeów.
Kolejnym miejscem, które odwiedzamy jest muzeum Łodzi Wikingów. Także tutaj wstęp dla Polaka plasuje się w kategorii "drogie", jednak okazuje się, że wcale nie trzeba płacić aby przyjrzeć się eksponatom. Kasa znajduje się w środku budynku, tuż przed pierwszą z łodzi, więc podchodząc do barierek bez problemu możemy przyjrzeć się prezentowanym zabytkom.
W zbiorach muzeum znajdują się trzy wikińskie łodzie:
- z Oseberg, pochodząca z początku IX w., która została odkryta w 1903 r. pod kurhanem na farmie w Slagen (Oseberg to nazwa owej farmy).Wewnątrz łodzi naukowcy natknęli się na dwa ciała, z których jedno, jak się przypuszcza, należy do królowej Asy, babki Haralda Pięknowłosego.
- z Gokstad, datowana na drugą połowę IX w., odkryta w 1879 r. w kurhanie nad zatoką Oslofjorden. W komorze grobowej znajdującej się w jej wnętrzu natrafiono na szczątki wodza Wikingów.
- z Tune z ok. 910 r., odnalezioną w kurhanie w Rolvsoy w 1867 r., w której także natknięto się na pochówek mężczyzny.
We wszystkich łodziach archeolodzy znaleźli mnóstwo cennych i ciekawych przedmiotów, choć niestety cenniejsze z nich zdążyli przywłaszczyć sobie rabusie. Są to między innymi: drewniane nosze, łoża, warsztaty tkackie, skrzynie, kadzie, wiaderka, przedmioty kuchenne, wozy, sanie, namioty, tkaniny, gry planszowe i małe łódki. Ponadto natrafiono na szczątki zwierzęce - krów, psów, koni, jastrzębi i pawi (np. na łodzi z Gokstad wraz z wodzem pochowano 12 koni i 8 psów). Wszystkie trzy konstrukcje powstały z drewna dębowego.
Kontynuując nasz spacer po Bygdoy udajemy się do muzeum Statku Polarnego "Fram". Jest ono poświęcone historii norweskich wypraw polarnych i żaglowcowi Fram, biorącego udział w trzech ekspedycjach pod kierownictwem Fridtjofa Nansena (1893-1896 r.), Ottona Sverdrupa (1898-1902 r.) oraz Roalda Amundsena (1910-1912 r.). Opłata za wstęp znów powala, ale rozwiązanie jest podobne jak w przypadku muzeum Łodzi Wikingów. Kasa mieści się praktycznie przy samy statku Fram, więc można podejść do barierek i nacieszyć oczy bez konieczności pozbywania się dość sporej sumki.
Pogoda jest cały czas fantastyczna. Co prawda jest chłodno, bo to przecież luty, ale słońce świeci bezustannie. Idziemy nad brzeg zatoki, zaraz za budynkiem muzeum i obserwujemy manewry potężnego statku pasażerskiego wychodzącego z portu w Oslo. "Color Fantasy", bo taką nazwę nosi statek, przepływa praktycznie całą wąską zatokę "na wstecznym", co spektakularnie wygląda. Po jakiś 15 minutach płynięcia do tyłu obraca się i wychodzi w morze. MS Color Fantasy to norweski prom pływający na trasie Oslo - Kiel (Niemcy). Do 2015 roku był największym tego typu statkiem na świecie (w kategorii statek wycieczkowy z pokładem samochodowym).
Z nabrzeża Oslofjorden, w którym się właśnie znajdujemy, jak na dłoni widać dzielnicę Holmenkollbakken (lub Holmenkollen), w której znajduje się skocznia o tej samej nazwie. Obiekt jest względnie nowy, bo wybudowany w 2008 r. na miejscu starego z 1892 r. Zanim jednak rozebrano starą skocznię, zdążył porządzić na niej Adam Małysz, który w konkursach Pucharu Świata triumfował tu aż pięciokrotnie. Za swoje wyczyny został nawet okrzyknięty królem Holmenkollen. Na chwilę obecną rekord skoczni należy do Roberta Johanssona (144,0 m, 2019 r.).
Zostajemy chwilkę nad brzegiem i udajemy się w stronę Norweskiego Muzeum Morskiego. Jeśli chodzi o ceny biletów, to nie inaczej jest także w tym miejscu. Tutaj jednak kasa znajduje się zaraz za wejściem do budynku, a w zasięgu wzroku jest tylko jedna sala z eksponatami. Muzeum zostało założone w 1914 r. Jest poświęcone morskiej historii kraju, a znajdują się w nim łodzie, morskie znaleziska archeologiczne, przedmioty związane z rybołówstwem, kopie statków i obrazy.
Słońce powoli zaczyna chować się za horyzontem, podejmujemy więc decyzję aby iść w jakieś miłe miejsce i popatrzyć na zachód. Wybór pada na plażę Huk, do której mamy jakieś 15-20 minut pieszo. Droga przecina półwysep Bygdoy, który de facto jest typową dzielnicą willową. Mamy więc okazję podziwiać nowoczesne i niejednokrotnie bogate budownictwo jednorodzinne.
W końcowej części spaceru musimy wspiąć się nieco ponad pierwszą linię znajdujących się nad samą wodą domów, a następnie parkowo-leśną ścieżką dochodzimy do plaży.
Ludzi praktycznie nie ma - jest jakaś parka dokarmiająca łabędzie, pani z psem i biegacz. Panuje absolutny, przyjemny spokój. Bardzo się z tego cieszymy, bo w ciepłych miesiącach plaża Huk jest oblegana przez mieszkańców Oslo, którzy mają dodatkowo do dyspozycji całą powiązaną z miejscem infrastrukturę - parkingi, wypożyczalnie rowerów, miejsca do grillowania czy punkty gastronomiczne. Rozsiadamy się na ławce znajdującej się kilka metrów od brzegu i delektujemy ostatnimi promieniami zachodzącego słońca.
Kiedy złocistożółta tarcza chowa się za wodami Oslofjorden, w stronę lądu zaczyna dąć lodowaty wiatr, który skutecznie przegania nas z plaży Huk. Nie pomaga także zakupione w sklepie piwo. Chłód wdziera się przez każdą możliwą szczelinę w odzieży. Podejmujemy decyzję aby udać się na najbliższy autobusowy przystanek i pojechać do centrum miasta. Przede wszystkim aby w końcu coś przekąsić, bo jedziemy tylko na śniadaniu. Mijamy jeszcze położone na wzniesieniu, pełniące głównie funkcje edukacyjne Norweskie Centrum Studiów nad Holokaustem i Mniejszościami Religijnymi. Przy tej okazji warto wspomnieć o kolejnej ciekawostce - Centrum mieści się na terenie posiadłości Vidkuna Quislinga (zm. 1945 r.), norweskiego działacza politycznego, przywódcy faszystowskiej partii Nasjonal Samling i kolaboranta podczas II Wojny Światowej.
Na przystanku czeka kilka osób a to znak, że autobus niebawem powinien się pojawić. I faktycznie, przyjeżdża po kilku minutach. Do centrum Oslo znów jedziemy na gapę, tym razem także się udaje. Zaczynamy rozglądać się za miejscem, w którym można by coś przekąsić. Większość mijanych przez nas restauracji nie zalicza się raczej do grupy tych na polską kieszeń. Udaje się jednak znaleźć coś, co swoim wyglądem nie wzbudza naszego strachu. Knajpka jest przytulna, w środku panuje miła atmosfera. Zasiadamy przy stoliku umiejscowionym w położonej nieco z boku wnęce i składamy zamówienie. Rzeczy, które wjeżdżają na stół, są co najmniej śmieszne. Dokładnie ich ilość. Ja bym to nazwał raczej przekąskami niż pełnowartościowymi daniami. No trudno. Coraz wyraźniejsza jest perspektywa dopchania się jakimś pasztetem z marketu. Jeśli chodzi o mnie, to zamówiłem, a jakże, burgera z łososiem norweskim. Otrzymuję kilka płatków ryby z garstką zieleniny i jakimiś chrupkami, a wszystko to ujęte jest w kromkę chleba tostowego. Tak, kromkę! Jedną! Przekrojoną wzdłuż przekątnej. Zatem mam trochę rybki i małą sałatkę w dwóch tostowych trójkątach. Do tego piwko i kieliszek jagera. Czas na rachunek. No i tutaj zaczyna się jazda. Z szybkiego wyliczenia wynika, że wszystkie moje trzy rzeczy w przeliczeniu na złotówki kosztowały jak w mordę strzelił... 200 zł. W Polsce za takie zestaw musiałbym wydać nie więcej niż 30 zł. Ból jest.
Kiedy wychodzimy z restauracji, na zewnątrz jest już ciemno. Zanim wrócimy do wynajętego mieszkania chcemy zobaczyć jeszcze kilka rzeczy. Pierwszą z nich jest Park Vigelanda, będący częścią Parku Frogner. Niestety, jest on skąpo oświetlony, toteż zdjęcia praktycznie nie wychodzą. Park powstał w 1907 r.. Wtedy to władze miasta złożyły u Gustava Vigelanda (ucznia Rodina) zamówienie na parkową fontannę. W miarę upływu czasu w parku zaczęły pojawiać się coraz to nowsze prace rzeźbiarza, aż osiągnęły liczbę nieco ponad 200 rzeźb. Oprócz tego Vigeland zaprojektował oświetlenie parku, wszystkie bramy i furtki oraz most łączący brzegi parkowego stawu. Najbardziej znanym dziełem umieszczonym w parku jest kolumna Monolitten, na którą składa się 121 różnych postaci.
W parku Frogner , w posiadłości Frogner Manor z 1750 r. znajduje się Muzeum Miejskie. Niestety o tej porze jest już nieczynne.
Podejmujemy decyzję o zakończeniu zwiedzania. Kierujemy się zatem w stronę mieszkania, zahaczając po drodze o spożywczak. Obiadowy niedosyt daje się mocno we znaki, z tego też powodu musimy przygotować sobie porządną kolację.
Poranek ostatniego dnia naszego pobytu w Oslo przychodzi znienacka, a to za sprawą dłuższego niż przypuszczaliśmy snu. Nerwowo jemy śniadanie i pakujemy plecaki. Trzeba jeszcze przygarnąć, żeby źle o nas nie pomyślano. Mija jakaś godzina i do drzwi puka właścicielka. Jesteśmy już na szczęście gotowi. W lodówce zostawiamy dwie butelki polskiej wódki, będzie dla następnych tak jak i piwo było dla nas (a może przygarnie ją właścicielka?). Wychodzimy na znów puste ulice i zmierzamy w stronę ścisłego centrum miasta.
Oslo jest znów bardzo senne, po raz kolejny mam wrażenie, że jest niedzielny poranek. Spacerując sobie leniwie ulicami mijamy "Stajnię Sztuki Królowej Sonii". Jak sama nazwa wskazuje jest to galeria sztuki założona w byłych królewskich stajniach.
Zmierzając w stronę ścisłego centrum miasta zahaczamy jeszcze o Muzeum Henrika Ibsena, norweskiego pisarza, autora m.in. powieści "Brand", "Peer Gynt" czy "Dzika kaczka". Niestety, obiekt jest nieczynny. A szkoda, bo dzięki wysiłkom wielu naukowców i rzemieślników w muzeum odtworzona jest atmosfera domu Ibsena (meble, wyposażenie itd.).
Kierujemy się w stronę Pałacu Królewskiego. Jest to oficjalna siedziba norweskich monarchów (w tej chwili zamieszkuje ją król Harald V z małżonką). Wzgórze, na którym znajduje się budynek nosi nazwę Bellevuehoyden. W pałacu podejmowani są zagraniczni goście, i głowy innych państw, odbywają się tu uroczyste obiady i przyjęcia. Co roku w narodowe święto Norwegii rodzina królewska pozdrawia z balkonu swoich poddanych.
Nieopodal pałacu znajduje się park z mnóstwem dziwnych rzeźb.
Przedpałacowy plac jest również niejako początkiem głównej arterii miasta, Karl Johans Gate. To chyba najbardziej znane miejsce w całym Oslo i właśnie tutaj skupia się największy ruch turystyczny. Co prawda jest zima i nie ma zbyt wiele kramów, ale mimo tego ludzi jest sporo. W tym miejscu można także wypożyczyć sobie elektryczną hulajnogę, trzeba tylko zainstalować stosowną aplikację. Ceny za tą przyjemność oczywiście norweskie, więc półgodzinna przejażdżka obciąża konto kwotą 30-40 zł.
Rozpoczynamy spacer ulicą Karl Johans Gate. Oczywiście nie wszyscy decydują się na przejażdżkę hulajnogą, z wiadomych względów. Mijamy budynek wydziału prawa stołecznego uniwersytetu.
Kawałek dalej znajduje się ciekawe miejsce o nazwie Spikersuppa. Jest to generalnie fontanna, która zimową porą zamieniana jest w lodowisko. Na miejscu można wypożyczyć sobie łyżwy i po prostu pojeździć.
Chyba najbardziej znanym budynkiem przy głównej ulicy Oslo jest oczywiście norweski parlament, zwany Stortingiem. Budynek oddano do użytku w 1866 r., jednak chwilę później dokonano jego przebudowy (okazało się, że jest zbyt mały). Podczas niemieckiej okupacji mieściło się w nim biuro komisarza III Rzeszy, Josefa Terbovena.
Tym oto sposobem dochodzimy do końca ulicy, w końcu czując że jest dzień roboczy, a nie niedzielny poranek. Wszystko wskazuje na to, że główny ruch ludzki skupia się w ścisłym centrum, natomiast boczne dzielnice pogrążone są w świątecznym śnie.
Pozostało nam już niewiele czasu, więc postanawiamy zobaczyć interesujące rzeczy znajdujące się jak najbliżej nas. Kierujemy się na ulicę Jernbanetorget, a dokładnie przed gmach dworca kolejowego. Stoi przed nim pięciometrowa, wykonana z brązu rzeźba tygrysa. Posąg związany jest z wierszem poety Bjornstjerna Bjornsona, który w swoim wierszu „Sidste Sang” (1870 r.) opisał walkę dwóch alegorycznych postaci zwierzęcych symbolizujących odmienne aspekty życia w wielkim mieście i norweskiej prowincji. Tymi zwierzętami są tygrys (symbol miejskiego niebezpieczeństwa) i koń (symbol wiejskiej sielanki). Dzięki temu utworowi Oslo zyskało przydomek Tigerstaden, czyli Miasto-tygrys.
Kolejnym ciekawym miejscem po drodze jest Christiania Torv (od dawnej nazwy stolicy, Christiania). Pierwotnie znajdował się tu plac targowy, następnie rynek miejski. W tym miejscu można podziwiać pierwszy stołeczny ratusz oraz dawny szpital garnizonowy, jeden z najstarszych budynków w Oslo.
Nadchodzi czas, w którym powoli musimy żegnać się z stolicą Norwegii. Udajemy się w stronę miejsca spotkania z naszym busiarzem. Staramy się dojrzeć kilka ostatnich, ciekawych miejsc. Zauważamy knajpę Salt polecaną przez przewodniki i internautów, do której bardzo chcieliśmy zajrzeć. Trzeba to będzie przełożyć na kolejną wizytę w Oslo, jeśli w ogóle ona nastąpi.
Nie zdążymy także przyjrzeć się z bliska modernistycznemu gmachowi opery, wybudowanemu w 2008 roku w dzielnicy Bjorvika. Na szczęście jest to tak duża budowla, że i z odległości robi piorunujące wrażenie. Może pomieścić około 1800 widzów i jest największym obiektem kultury, jaki powstał w Norwegii od 700 lat. Budynek, a dokładnie pracownia architektoniczna, która go zaprojektowała (Snohett), otrzymał w 2009 roku prestiżową nagrodę Miesa van der Rohe, przyznawaną przez Unię Europejską dla uhonorowania wybitnych osiągnięć współczesnej architektury.
Opera jest ostatnim miejscem, jakie oglądamy w Oslo. Nasze kroki kierujemy w stronę umówionego wcześniej miejsca, z którego odbiera nas kierowca busa. Po godzinie jazdy wysiadamy przy wejściu na lotnisko Torp. Lot przebiega bez zakłóceń i w Katowicach jesteśmy punktualnie. Stąd też rozjeżdżamy się do domów.
Jakie są moje odczucie po wizycie w stolicy Norwegii? Prawdę mówiąc mieszane. Jako osoba podróżująca po krajach byłego ZSRR jestem przyzwyczajony do panującego tam pozytywnego bałaganu i mnożących się w nieskończoność znaków zapytania. Oslo jest zupełnym przeciwieństwem świata jaki znam. Panuje tam nieopisany porządek, na ulicach jest czysto, wszystko ma swoją kolej i miejsce. Tak jakby Norwedzy zapomnieli co to chaos. Miasto jest bardzo nowoczesne, budynki aż przytłaczają swoim modernistycznym pazurem. Prawdę mówiąc najlepiej czułem się na peryferiach, choć i tam dało się odczuć ten otaczający z każdej strony ład. Norwedzy to fajni ludzie, gdziekolwiek się nie pojawiliśmy, spotykaliśmy się z uśmiechem i pomocną dłonią. Nie czułem się także w jakikolwiek sposób zagrożony spacerując dniem i nocą po ulicach miasta. Trzeba jednak zaznaczyć, że był to finansowo bolesny wyjazd. W ciągu niecałych trzech dni wydałem tyle, ile na Ukrainie spokojnie starczyłoby mi na dwa tygodnie wędrówki. No cóż, trzeba jeść chleb z wielu pieców!
Tekst: Marcin Wójcik
Zdjęcia:
Karolina Kula
Beata Murzydło
Marcin Wójcik
Komentarze
Prześlij komentarz