Ostatnia Rockoteka, czyli pożegnanie z Disco Bravo

Dzisiaj chciałbym przedstawić krótką historię miejsca, które związane jest z historią Gliwic i na zawsze zostanie w mojej pamięci. Jest nim gmach dyskoteki "Bravo", w tej chwili już nieistniejący.

Budynek powstał w 1896 r. na terenie lasu komunalnego ówczesnego miasta Gleiwitz (w tym okresie Gliwice należały do Cesarstwa Niemieckiego) i pierwotnie był kawiarnią w stylu angielsko-chińskim. Po wojnie, kiedy Gliwice znalazły się w granicach Polski, w Zameczku mieściła się siedziba Przedsiębiorstwa Budowy Przemysłu Ciężkiego. W kolejnych latach budynek przechodził z rąk do rąk - kolejnym właścicielem po PBPC zostały Gliwickie Zakłady Gastronomiczne, a następnie PSS Społem.




W połowie lat 90-tych w byłej niemieckiej kawiarni otwarto dyskotekę "Bravo". Funkcjonowała ona do 2006 roku, kiedy to kontrola Inspekcji Nadzoru Budowlanego ujawniła fatalny stan budynku (w raporcie wspomniano o zagrożeniu zdrowia i życia ludzi). W wyniku tego wydano decyzję o zamknięciu "Bravo" ze skutkiem natychmiastowym.




W maju 2020 roku dowiedziałem się, że miasto podjęło decyzję o wyburzeniu byłej dyskoteki. Wiadomość była o tyle niepokojąca, gdyż prace rozbiórkowe miały zacząć się już kilka dni później. Naprędce wysmarowałem wydarzenie pt. "Ostatnia rockoteka", poprzez które chciałem zebrać jak najwięcej byłych bywalców lokalu i w godny sposób pożegnać się z tym miejscem. Trzeba było działać szybko, bo już gdzieś w oddali dało się słyszeć nadjeżdżający ciężki sprzęt. Z powodu tegoż pośpiechu na miejscu pojawiła się zaledwie garstka ludzi. Mimo tego bawiliśmy się świetnie, spędzając majowe popołudnie na wspomnieniach. Popołudnie, które przeciągnęło się aż do późnego wieczora.


I tutaj wkraczam ja i historia mojego okresu młodzieńczego. Wraz z moją paczką z liceum odkryliśmy "Bravo" w 1998 albo 1999 roku, dokładnie już nie pamiętam. Wszystko to za sprawą imprez, które się tam odbywały. Docelowo była to dyskoteka, czyli łupanki, rejwy, techna i inne muzyczne popierdółki, które zdominowały harmonogram imprez zajmując najatrakcyjniejsze dni, czyli piątkowe i sobotnie wieczory. Jednak dwa razy w tygodniu, we wtorki i czwartki (a zwłaszcza we wtorki) odbywało się święto ludzi z długimi włosami, noszącymi skórzaną odzież, glany na nogach i galanterię wysadzaną ćwiekami.

Imprezy rozpoczynały się o godzinie 20:00, a kończyły około 4 rano. Zasadniczo wybieraliśmy te wtorkowe. Były to prawdziwe rockoteki, w trakcie których można było posłuchać wszelakiej rockowej i metalowej muzyki. Trzeba zaznaczyć, że były to czasy, kiedy nie było smartfonów, bezproblemowego dostępu do Internetu i aplikacji typu Shazam. Do domów zaczynały wchodzić pierwsze stałe łącza, a sporo ludzi siedziało wtedy po lokalnych kafejkach lub na kablu z tepsy. Trochę zabawnie jest o tym pisać mając świadomość, że było to jedynie 20 lat temu, ale mimo to jest potężna grupa ludzi nie mających pojęcia z jakim napięciem czekało się na pięciomegową empetrójkę ściągającą się przez 5-10 minut. Efektem ubocznym były stosowne do czasu przesiadywania rachunki za telefon (wtedy impuls, czyli 3 minuty, kosztował nieco ponad 30 gr). Dostęp do muzyki polegał przede wszystkim na piraceniu kasetowo-płytowym i oczywiście zakupie oryginalnych nagrań w sklepach muzycznych (jeśli kogoś było na nie stać). Toteż "Bravo" było niejako krynicą, z której tryskała krystalicznie czysta muzyka, a człowiek chłonął ją jakby jego życie zależało od każdej wysączonej nuty, każdego dźwięku. W tym miejscu poznawało się nowości, słuchało ulubionych artystów, po prostu poznawało muzykę.

Trzeba jeszcze nadmienić o imprezach czwartkowych, tzw. "rockotekach light". Jak sama nazwa wskazuje była to lekka rockowa muzyka, jakieś delikatne skoczne piosenki. Bez ciężkich gitar i growlingu. Po prostu idealna impreza na wizytę z panienką lub spokojną posiadówę ze znajomymi.






Z racji tego, że najlepsza rockoteka odbywała się we wotrek, czyli w tygodniu, aby pójść do "Bravo" musiał nastąpić splot kilku sprzyjających okoliczności. Najlepsza sytuacja była wtedy, kiedy środa była wolna. Raj dla bywalców klubu stanowił okres wakacyjny i ferie, choć i w roku szkolnym często zdarzało się, że dzień po imprezie z jakiegoś powodu był wolny. Najgorzej mieli ci, którzy musieli na drugi dzień iść do szkoły. Oczywiście dla chcącego nic trudnego, toteż nie pamiętam już ile razy szedłem na lekcje w trybie zombie, po trzech godzinach snu. Były też smutne chwile, w których po prostu trzeba było zrezygnować, bo ciężki dzień w szkole, jakaś klasówka czy odpytywanie. Wtedy człowiek pogrążał się w żałobie trwającej do kolejnej rockoteki, na której mógł się zjawić. Generalnie szacowało się możliwości wzięcia udziału w zabawie na jakieś 1,5 miesiąca do przodu i wyczekiwało pasującego terminu jak jakiegoś niezwykłego święta.



Kiedy już nadszedł ten wtorek, dzień metalowego szczęścia, od samego rana nie myślało się o niczym innym jak tylko o wieczorze w "Bravo". Zajęcia w szkole dłużyły się niemiłosiernie, a zegarek jakby zwalniał. Mieliśmy wrażenie, że sprawdzamy czas co godzinę, a wskazówka na tarczy przesuwała się zaledwie o pięć minut. Kiedy już udało się przebrnąć przez wszystkie lekcje, biegło się do domu i zaczynało przygotowania. Najlepiej mieli ci, którzy szkołę kończyli później, wtedy od imprezy dzieliło ich mniej czasu. Dla tych kończących wcześniej zabawa ze stojącym w miejscu zegarkiem przenosiła się do domu. Trwały przygotowania - prasowanie ciuchów, układanie pasa, pastowanie glanów, dopinanie łańcuchów do bojówek, upiększanie się w każdym calu aby wyglądać naprawdę groźnie i posępnie. W międzyczasie ustawialiśmy się ze sobą w jakimś miejscu na mieście. Gdy nadchodził wieczór i wszystko było już dograne, wrzucało się na siebie przygotowane wcześniej ciuchy i ozdóbki i jazda do punktu zbornego.



W mojej ekipie nie wszyscy byli metalami, ale przecież nikt od nikogo nie wymagał jakiegoś dress-kodu. Ważni byli ludzie i magia wieczoru, który razem spędzaliśmy. No ale ludzie w skórach i z długimi włosami byli także. Pamiętam doskonale jak szliśmy taką wspaniała ekipą przez centrum miasta. Ramoneski, koszulki z jak najbardziej drastycznymi okładkami płyt (prym wiódł Cannibal Corpse i różnorakie zespoły black metalowe - im więcej pentagramów i odwróconych krzyży tym lepiej). Specjalnie waliło się obcasami w chodnik, bo w ten sposób osiągało się dwa wspaniałe efekty dźwiękowe - głośne stukanie glanów oraz brzęczenie przytroczonych do pasa łańcuchów. Robili tak wszyscy i wszystkich było słychać już z daleka.



W "Bravo" trzeba było być wcześnie, najlepiej zaraz po 20:00. Wtedy w kolejce do wejścia stało mało ludzi, czasem nie było nikogo. Najgorzej było przyjechać po 22:00. Wtedy kolejka często sięgała do samej ulicy Chorzowskiej, czyli miała jakieś 50 metrów. Oznaczało to długi czas oczekiwania, a niekiedy brak możliwości wejścia, ponieważ kiedy klub był pełny bramkarze nie wpuszczali nowych ludzi. No więc krótko po 20 meldowaliśmy się na miejscu. Schemat był zawsze taki sam. Opłata za wstęp, pieczątka na rękę i jazda za lokal na procentową podkładkę pod zabawę. Trzeba tutaj zaznaczyć, że obiekt znajdował się w Parku Chorzowskim, czyli de facto w lesie. Za nim, między drzewami, do tej pory stoi stara fontanna, którą okala kamienny murek. Jest tu też kilka ławeczek. I to miejsce służyło wszystkim do rozgrzewki. Jak już miało się na rączce pieczątkę, szło się na ową fontannę i tam następowało raczenie się trunkami i niekończące się dyskusje. Pakiet startowy zależał od środków jakimi dysponował człowiek. Zazwyczaj był to jabol i dwa piwa, czasem ktoś miał na dwa jabole. Generalnie rozplanowanie wydatków wyglądało tak: wstęp, zestaw alkoholowy, jedno lub dwa piwa w środku. Czasem szło się na krzywy ryj, na szczęście jednak znajomi chętnie dzielili się tym co mieli. Można tutaj jeszcze nadmienić, że pusty portfel nie oznaczał również braku wstępu na rockotekę. Było kilka sposobów, z których korzystaliśmy w takich sytuacjach. Można było na przykład stanąć za kumplem biorącym od bramkarza pieczątkę i szybko odbić ją na drugim nadgarstku (jak się później czepiali, że niewyraźna, to się mówiło o silnym zapoceniu ciała, że tusz się zmywa itp.). Drugą metodą było czekanie do godziny 22, czyli do momentu, w którym robił się tłum, i przeciśnięcie się podłogą między nogami oczekujących. Był to sposób bardziej ryzykowny, ale też się udawało, jedynie nie można było wyjść na zewnątrz, bo przecież na ręce nie było pieczątki.



Wróćmy do miejscówki koło fontanny. Impreza pod chmurką trwała jakieś 1,5 godziny i kończyła się zazwyczaj krótko po 22. Tradycją i obowiązkiem każdego posiadacza butów ze stalowymi okuciami było zniszczenie szklanej butelki. Wyglądało to tak, że stawiało się flaszkę na murku i z rozpędu sprzedawało kopniaka. Resztki szkła leciały na betonowe dno "basenu", a kopiący delikwent odchodził w chwale. Najgorzej jak nie udało się roztrzaskać butelki. Wtedy pod adresem biednego metala leciały najbardziej twórcze i ośmieszające teksty. Pod koniec działalności klubu w tym miejscu zalegała około 20 cm warstwa szkła z porozbijanych butelek. Park Chorzowski spełniał jeszcze jedną ważną funkcję. Kiedy alkoholu było ponad normę, można było skitrać kilka butelek "na potem". Chowało się je w suchych liściach, których na ziemi była cała masa. Po jakimś czasie wychodziło się z budynku i odkopywało zbawienne trunki. Cały proceder w krótkim czasie przejrzały panczury, które także chodziły na rockoteki, i snuli się z patykami po lesie przetrząsając podejrzane kupki liści. W wielu przypadkach ich poszukiwania kończyły się sukcesem, dlatego też trzeba było zacząć chować butelki w większej odległości od fontanny, głębiej w lesie. Na miejscu konsumpcji pojawiali się również miejscowi żule, ale chodzili grzecznie między delektującymi się ludźmi i prosili aby im trochę odlać do plastikowych butelek, które mieli ze sobą. Przy fontannie za Bravo rozgrzewało się sporo wiary, podzielonej na grupki. Czasem było ich 50-60, więc odbywała się tam jedna wielka impreza.



Kiedy wszystko było już opróżnione (lub schowane w liściach na potem), nadchodził moment, w którym wchodziło się do klubu na poważnie. Osoby z pieczątkami wkraczały na luzie, osoby bez prześlizgiwały się dołem. Tak czy inaczej przez bramkę przedzierał się komplet. W razie wpadki trzeba było po prostu zapłacić, a to wiązało się jedynie z brakiem piwka w środku. Kolejną barierą, która zdzierała kasę, była szatnia. Także i tutaj trzeba było trochę pokombinować. Kasowali równowartość piwa w sklepie, więc gra była warta świeczki. Najlepiej było latem, bo ilość ciuchów do zostawienia zerowa. Gorzej kiedy przychodziła zima. Wtedy to oddawało się jedną kurtkę, która w każdym rękawie miała coś, zazwyczaj kolejne kurtki. Przechodziło to jakiś czas, ale później się wycwanili i wyciągali wszystko z rękawów. Zmieniliśmy wtedy taktykę i oddawaliśmy wypchane plecaki. Wtedy już nikt nic nie gadał, bo po prostu nikt nie szperał.




Następną rzeczą było ogarnięcie miejsca. Jeśli środa była wolna, to na wtorkową rockotekę przychodziło mnóstwo ludzi, więc w takie dni o przycupnięcie całą ekipą było trudno. Prędzej czy później się to udawało, choć czasem trzeba było się mocno namęczyć.




Wnętrze lokalu było typowe. W początkowej fazie był parkiet, miejsca do siedzenia i dwa bary. Później przeprowadzono remont całkowicie zmieniając wystrój wnętrza. Pojawiło się nowe oświetlenie, didżejka, urządzono także drugą, mniejszą salę, w której leciała lżejsza muzyka. Był na niej także mały, trzeci bar. Najfajniejszą zmianą było umieszczenie na ścianach gipsowych zdobień, szlaczków, gargulców i innych rzeczy. Dobrym efektem było również przełamanie podtrzymujących strop kolumn, które wyglądały jakby pękały pod jego ciężarem. Wszystko to było pomalowane w różne kolory, a co lepsze elementy przeciągnięto farbą świecącą w ultrafiolecie. Wyglądało to fantastycznie.




Każda rockoteka miała swoją ramówkę. Od godziny 20:00, kiedy było jeszcze mało ludzi, leciały różnorakie kawałki lekkie i nieco cięższe. Była to po prostu muzyczna rozgrzewka. Od 22:00 do północy didżej prowadził listę, czyli zwykłe notowanie przebojów, jakie znamy z rozgłośni radiowych. I tutaj pojawiała się już muzyka ciężka. Trzeba tutaj zaznaczyć po raz kolejny, że były to czasy praktycznie bez Internetu, więc głosowało się na kartkach, które zostawiało się na didżejce. Na listę schodziło się także najwięcej ludzi, a parkiet zapełniał się w całości około 23:00. I był to obraz, który w mojej głowie jest najbardziej wyraźny i którego nie zapomnę do końca życia. Morze ludzkich długowłosych głów, naparzających do muzyki Cradle Of Filth, Immortal, Dimmu Borgir, Metalliki, Slayera czy Sepultury. Wzburzone morze z falami ludzkich włosów, a gdzieś tam pośrodku młyn. W takich momentach człowiek czuł, że żyje. Że muzyka, której słucha wywołuje podobne emocje u 150 ludzi kotłujących się przed jego oczami. Jest to uczucie, którego nie da się opisać słowami. Uczucie całkowitego spełnienia, ekstazy i radości wypływającej prosto z serca. Nie pamiętam już ile razy wychodziliśmy z młyna poturbowani, że rozwalonymi wargami i siniakami, często z podeszwą czyjegoś glana odbitą na ryju. Nic to! Radość była najważniejsza. Natomiast ci opadający z sił,stali na skraju parkietu, na obrzeżu ludzkiej długowłosej masy i darli się do piosenek, których teksty znali na pamięć lepiej niż mickiewiczowską "Inwokację".




Po liście, czyli zaraz po północy, następował potok przeróżnych kawałków, czyli dla każdego coś miłego. Był metal, rock, punk, ciężkie brzmienia, jakieś polskie hiciory do wspólnego pośpiewania. Można też było zamówić dedykację. Właśnie po północy nastawał najlepszy czas na wspólną zabawę, poznawanie nowych ludzi i podrywy.





Około 2 w nocy w klubie zaczynało ubywać ludzi. Wchodziły także gotyckie kawałki, głównie Theatre Of Tragedy. Obłędna muzyka.





Impreza kończyła się o 4 rano, jednak do tej godziny wytrzymywała garstka ludzi. Większość udawała się na tramwaj, który spod Parku odjeżdżał w okolicach 3:30 (teraz nie pamiętam już dokładnie). I był to metalowy tramwaj. Ładowało się do niego dwa razy więcej pasażerów niż było miejsca, toteż panował niesamowity ścisk. Towarzyszyła mu wrzawa, śpiewy i palenie papierosów. Nie było mowy o żadnej zadymie i dewastacji. Tymże środkiem transportu wracałem do domu i ja. Linia tramwajowa także jest już historią, ponieważ została zlikwidowana w 2010 roku.






"Bravo" było mekką każdego miłośnika ciężkiej muzyki. Po jego zamknięciu rockoteki odbywały się jeszcze w "Śląskim Jazz Clubie" i studenckiej "Spirali", jednak kluby te także pozamykano. W 2008 roku na gliwickim Rynku otworzył się jeszcze "Rocka Club", jednak poziom odbywających się w nim rockotek był żenujący. Rocka zamknęło się kilka lat później i od tej pory w naszym mieście nie ma już miejsca, w którym można posłuchać ciężkiej muzyki. Co prawda otworzył się studencki klub "Mrowisko" (lub nowa "Spirala") i działa do tej pory, jednak nigdy tam nie byłem bazując na wszelakich informacjach o niskim poziomie muzycznym tamtejszych imprez. Czas płynie nieubłagalnie, ludzie się pożenili (lub powychodzili za mąż), porobili dzieci. Większość kontaktów się pourywała, ekipy się rozpadły. Mimo tego w dalszym ciągu znam wielu zapaleńców, którzy teleportowali by się do"Bravo", gdyby tylko jakimś magicznym sposobem powstało z gruzów. Bo "Bravo" przestało istnieć kilka dni po naszym spotkaniu. Ponoć koparka poradziła sobie z budynkiem w nieco ponad godzinę...




I tutaj mógłbym zakończyć opowieść, jednak nasz dzień jeszcze trwa dalej. Organizujemy małą imprezkę pod murem opuszczonego "Bravo". W tradycyjnym, rockowym stylu.




Kiedy asortyment się kończy postanawiamy iść do sklepu i uzupełnić zapasy. Okazuje się, że Łukasz przyjechał fajnym poldkiem, takim pachnącym benzyną i PRLem. Kilka osób udaje się do domu, a reszta do Biedronki.




Po drodze pada wspaniały pomysł zrobienia ogniska i upieczenia kiełbasek, więc do piwnych zakupów dołączają również mięsne. Tak się składa, że kilkaset metrów od Parku Chorzowskiego znajduje się potężny teren należący do PKP, na którym za Niemca miał znajdować się potężny terminal towarowy. Oczywiście budowa nie została zrealizowana z powodu wybuchu wojny. I tam też się udajemy przez ceglaną, magiczną furtkę.



Na spotkaniu stawili się: Łukasz, Leszek, Marcin, drugi Marcin, Kasia, Ogr, Oczek, Patrycja  Mirek, Wit, Cycu i ja (czyli trzeci Marcin). Widziałem także jakąś grupkę metali nieopodal nas i założyłem, że odpowiedzieli na wydarzenie, jednak po 5 minutach poszli w swoją stronę. Chyba nie znaleźli odwagi na wspólne spędzenie czasu.



Tekst
Marcin Wójcik

Zdjęcia:
Marcin Czyszczoń
Marcin Wójcik

Komentarze