Do źródeł Kłodnicy (wyprawa pierwsza) (cz. II)

Zaraz za nimi do rzeki przybliża się autostrada, a ścieżka zamienia się w drogę awaryjną. Huk mknących samochodów jest dość znaczny, ale niestety nic na to nie poradzimy. Przed nami jeszcze spory kawałek nim zaczniemy oddalać się od sośnickiego drogowego węzła.



Ważnym punktem na naszej trasie jest starorzecze Kłodnicy, które oczywiście musimy obejrzeć. Najpierw jednak trzeba je odszukać. Kolejny raz pogrążamy się w dziką i gęstą roślinność mając nadzieję, że uda nam się dojść do poszukiwanego miejsca.



No i się udaje. Widać jak na dłoni meandry rzeki sprzed jej uregulowania. Woda w tych powstałych na bazie starej Kłodnicy jeziorkach raczej stoi, toteż stwarza dobre warunki do porostu sitowia, rzęsy i tataraków. Słychać mnóstwo świergoczącego wodnego ptactwa. Panicznie boję się pijawek więc przez plecy przebiega mi dreszcz na samą myśl, jakie krwiopijne stworzenia zamieszkują pod powierzchnią wody. Ze względów bezpieczeństwa, jak i komfortu psychicznego, trzymam się nieco dalej brzegu.





Starając się wrócić nad rzekę natrafiamy na najpotężniejsze jak do tej pory chaszcze. Przez spory kawałek są nawet wyższe od człowieka, a ich forsowanie jest trudne i męczące.





Niestety tą drogą nie udaje nam się dotrzeć nad samą Kłodnicę. Na drodze staje nam zarośnięte rozlewisko, którego nie jesteśmy w stanie sforsować. Dlatego wychodzimy znów na awaryjną drogę biegnącą obok autostrady i z jej pomocą osiągamy wreszcie brzeg rzeki.




Chwilę później, idąc już wzdłuż bohaterki mojej opowieści, dochodzimy do mostu, po którym biegnie autostrada A4. I jest to najniższa tego typu konstrukcja, jaką oglądamy tego dnia. Przejście pod nią odbywa się w pozycji "na modlącego się człowieka" bądź też "kłaniając się w pas". Do tego na ziemi leżą duże, ruchome kamienie. Musimy zatem uważać aby się nie przewrócić lub nie skręcić nogi w kostce.



W tym miejscu należy wspomnieć, że opisywane wcześniej skrzyżowanie czterech dróg w większości zostało wybudowane na byłych pokopalnianych zwałowiskach, czyli po prostu hałdach. Były one niewykorzystywane już od lat i stanowiły tym samym potężny kawał nieużytkowanego obszaru, który po prostu został zagospodarowany. Hałdy są w tej chwili porośnięte różnymi trawami, a nawet brzozowo-sosnowymi zagajnikami, w których w sezonie rośnie w bród maślaków i koźlarzy (sam zbieram w tych miejscach). Przechodząc pod autostradą A4 powoli żegnamy się z samochodowym hałasem, ponieważ zaczynamy oddalać się od całego węzła.



Opuszczamy także administracyjne granice Gliwic i wkraczamy do Zabrza, a dokładnie do dzielnicy Makoszowy. Forsujemy następną linię kolejową, łączącą szereg lokalnych kopalni z główną siecią, m.in. KWK Makoszowy, Knurów, Szczygłowice czy Budryk w Ornontowicach. Swego czasu śmigały tędy także pociągi pasażerskie, jednak wszystkie połączenia zostały zlikwidowane. Zostało za to sporo nieużywanych stacyjek, co może z powodzeniem być tematem kolejnej trasy pieszej.




W końcu osiągamy punkt, w którym nie słychać już drogowego gwaru. Jest cisza i my. Tzn. nie do końca, gdyż jedno wyklucza drugie - my i cisza? Absolutnie!



I tak idąc nasypem z pokopalnianych odpadów dochodzimy do mostu, po którym biegnie droga łącząca Makoszowy z Przyszowicami. Teren w tym miejscu został poddany silnym zmianom ze względu na powódź, która nawiedziła teren Śląska w 2010 roku. Wtedy też Kłodnica wystąpiła z brzegów zalewając wiele domów na terenie Makoszów. Po tych wydarzeniach poszerzono koryto rzeki i wzmocniono je nowymi, trwałymi wałami przeciwpowodziowymi, stwarzając niejako bardzo szeroki i bezpieczny obszar zalewowy. Przy okazji wybudowano nowy most. Zdjęcia z powodzi można obejrzeć na stronach Dziennika Zachodniego.



Pod owym mostem robimy kolejną przerwę, połączoną z wizytą w znajdującym się nieopodal sklepem.



Po drugiej stronie mostu znajduje się pomnik przyrody, lipa Witula, której obwód pnia wynosi ponad 10 metrów. Obok drzewa stoi drewniany stolik z ławeczkami, jest też miejsce na ognisko. Na jednym z konarów wisi lina z oponą, służąca oczywiście do huśtania. Ciekawostka jest taka, że na mapach miejsce to oznaczone jest jako pole biwakowe (świadczą o tym także tabliczki wbite w tym miejscu). Mimo tego, że chwilę wcześniej zrobiliśmy sobie przerwę, miejsce to zasługuje aby choć na chwilę przycupnąć pod rozłożystymi gałęziami drzewa.



Po kwadransie udajemy się w dalsza drogę. Niestety, dla mnie oznacza to małą przebieżkę. Po pewnym czasie orientuję się, że pod Witulą zostawiłem aparat, więc wracam biegiem ratować moją własność. A on, jakby nigdy nic, leży sobie na drewnianym stole i się ze mnie śmieje. Po chwili dołączam do reszty ekipy i kontynuujemy naszą podróż.



Otacza nas w dalszym ciągu krajobraz pokopalniany. Kłodnica płynie szerokim korytem, a w wielu miejscach wpadają do niej bezimienne rzeczułki i potoki. I w tym miejscu sprawdzają się nasze obawy - zaczyna padać.



Podążając wałem trafiamy w dziwne miejsce. Z jednej strony płynie rzeka, na drugiej natomiast znajdują się omszałe betonowe schodki prowadzące w dół, w gąszcz tataraków i wodnej roślinności. Kończą się nad brzegiem czegoś zawierającego brudną, brązową wodę, a co niegdyś było może jakimś basenem lub innym zbiornikiem. Nie udaje się nam w sposób satysfakcjonujący zbadać historii tego miejsca, co podsyca moją żądzę poznania niepoznanego. Bo przecież muszę wiedzieć co to za miejsce, do którego prowadzą stare, porośnięte mchem schody!



Obok tajemniczego obiektu znajduje się żółty słupek z napisem "ścieżka dydaktyczna", jednak nic nie wskazuje na to, że taka atrakcja faktycznie się tam znajduje. Jest tylko ten słupek i nic więcej.



O przepraszam! Kilkadziesiąt metrów od słupka odnajdujemy wbitą w ziemię, pomarszczoną tablicę "ryby w zalewiskach rzeki Kłodnica". No i tyle. Na tym ścieżka się kończy, bo na kolejne tablice już nie natrafiamy (chyba, że po prostu nasza trasa nie pokrywała się ze ścieżką dydaktyczną).



Na karasie i karpie z tablicy polują Ukraińcy! Obok jednego z oczek stoi zaparkowane auto na lwowskich tablicach, a chłopcy siedzą schowani w trzcinach z wędkami. No cóż, żywność w Polsce do tanich nie należy, a zwędzoną państwową rybkę schrupać jest przyjemnie. Tablica ze ścieżki dydaktycznej stanowi niejako zaproszenie do połowu - informuje amatorów kłusownictwa, że ryby w stawikach są. Mało tego, wyraźnie wskazuje na jakie gatunki może liczyć ewentualny wędkarz.





Zaraz za chłopcami z Ukrainy przychodzi ciężka, czarna chmura, z której leją się potoki deszczu. Wszyscy starają się zabezpieczyć przed ścianami wody. Na szczęście wziąłem ze sobą pelerynę, którą zazwyczaj dźwigam na górskich wycieczkach, więc nie straszna mi nawałnica. Podobnie Foka. Reszta ratuje się tym co przy sobie posiada, oczywiście z różnym efektem. Miejsce, w którym dopada nas ulewa, jest jakieś metaforyczne. Otóż w drogę na wale, którą się poruszamy, wbity jest stary, rozwalony parasol. Czy to znak aby zawrócić, bo rzęsisty deszcz nie będzie miał dla nas litości?




Szerokie koryto Kłodnicy, jak i okalające ją rozlewiska, kończą się wraz z hałdami. Parasol ostrzegawczy miał jednak rację - względnie suchą stopą udaje się dojść do tego miejsca tylko osobom z pelerynami. Reszta jest doszczętnie przemoczona. Do tego wszyscy jesteśmy oblepieni błotem, ponieważ droga, którą się poruszaliśmy, składała się z odpadów z kopalni, czyli po nasiąknięciu wodą utworzyło się silnie kleiste, czarno-gliniaste błoto, czyli po prostu klej. Przylega on do podeszew butów i wcale nie chce się odrywać, a kolejne doklejające się warstwy tworzą naprawdę ciężką i gęstą masę.





W oddali zaczyna majaczyć most. Biegnie tutaj droga łącząca Paniówki z Kończycami (dzielnica Zabrza) i Bielszowicami (dzielnica Rudy Śląskiej). Kłodnica niejako stanowi rozgraniczenie w nazwach tej ulicy. Na lewo od rzeki mamy ulicę Chudowską, na prawo Zabrską. W tym miejscu żegnamy się z Marcinem i Kasią, którzy oberwali ulewą najbardziej. Są także poumawiani wieczorem, więc chcą pojechać do domu i po prostu się wysuszyć.



My oczywiście podążamy dalej. Przecinamy ulicę Chudowską / Zabrską i kierujemy się w stronę lasu, który mamy na wyciągnięcie ręki. Po drodze mijamy malutki jaz.





Im dalej w górę Kłodnicy, tym jej koryto zaczyna się zwężać. Na terenach niezagospodarowanych nie jest ono uregulowane, dlatego też możemy obserwować niezmieniony od stuleci przebieg rzeki.



Przed samym lasem znajduje się jeszcze jeden jaz, tym razem nieco większy. Na jego brzegu ulokowane są dwa betonowe przyczółki, które mają za zadanie utrzymywanie w niezmienionej pozycji falistej blachy, wchodzącej w skład konstrukcji jazu. Na przyczółku z naszej strony siedzi dwóch chłopaczków. Szum wody jest na tyle głośny, że nie słyszą kiedy stajemy za ich plecami. Kiedy nas zauważają wpadają w popłoch i wycofują się po angielsku myśląc, że może ich nie zauważymy. Chyba bali się, że wrzucimy ich w kotłującą się kipiel.



W końcu wchodzimy do lasu. Koryto rzeki znów nieznacznie się rozszerza, ale im dalej tym nurt robi się spokojniejszy. Między drzewami jest okropnie duszno i mokro, mam wrażenie jakbyśmy przedzierali się przez dżunglę. Trzeba również zaznaczyć, że ów lasek stanowi swoistą granicę między Zabrzem a Rudą Śląską (dokładnie między Kończycami a Halembą).










Od strony Halemby do lasu doklejone są ogródki działkowe. Jest sobota, więc wszędzie rozchodzi się zapach grillowanych mięs i wędlin. Działkowców niestety też zlało, więc teraz czym prędzej wychodzą z altanek i podsycają przygaszone paleniska. My natomiast obserwujemy po drugiej stronie rurę, z której z głośnym szelestem wypływa do Kłodnicy woda. Jestem pewien, że to jakieś ścieki, jednak po dokładnym obejrzeniu rurowej treści zauważam, że woda jest czysta. Przynajmniej na oko.



Zaraz za działkami zaczyna się właściwa Ruda Śląska - Halemba i spore osiedle bloków przy ulicy Solidarności. W tym miejscu kończymy nasz spacer wieńcząc dzień piwkiem przy lokalnym trzepaku, solidnie ukrytym wśród liści rosnącego nad nim kasztanowca. Chwilę później dochodzimy do wniosku, że zwieńczenie dnia nie nastąpi jednak w tym miejscu, a w pobliskiej restauracji, którą namierzamy w Internecie. I tutaj, przy kufelku piwa i schaboszczaku oficjalnie zamykamy pierwszą część naszej trasy. Do Gliwic natomiast udajemy się miejskim autobusem.

Udział w marszu wzięli:
Marcin Czyszczoń
Adam Ludwikowski
Małgorzata Paliga
Krzysztof Puchalski
Katarzyna Skoroda
Tomasz Szcześniak
Marcin Wójcik

Tekst i zdjęcia:
Marcin Czyszczoń
Marcin Wójcik

Komentarze