Udajemy się na drugi brzeg Słucza. Jest to obszar Nadsłuczańskiego Parku Krajobrazowego i jest tu naprawdę pięknie. Widać jak na dłoni zamek w Hubkowie. Znajdujemy sporo śladów ognisk co oznacza, że jesteśmy w dość popularnym lokalnym miejscu imprezowym. Biwak byłby wspaniały, jednak tak jak podejrzewałem, wszechobecna duchota była zwiastunką nadciągającej burzy. Drogą prowadzącą urwiskiem, opadającym w stronę rzeki, dojeżdżamy do trawiastej polanki. Nieopodal znajduje się źródło radonowe, jednak leje tak okropnie, że po prostu nie da się wyjść z samochodu. Postanawiamy przeczekać, jednak mija pół godziny, a sytuacja się nie zmienia. Odjeżdżamy więc zastanawiając się czy potężne strugi wody płynące leśną drogą, nie utworzyły śliskiego błota, które mogłoby ściągnąć auto w stronę urwiska.
Deszcz przestaje padać kiedy dojeżdżamy do następnego zamkowego miasteczka, Korca. Od razu udajemy się pod ruiny. Zamek w Korcu wybudowany w XIV w. na granitowej skale nad jarem rzeki Korczyk był główną siedzibą rodziny Koreckich herbu Pogoń. Początkowo była to budowla drewniana, która została zniszczona w 1570 r. podczas najazdów tatarskich. Po tych wydarzeniach zamek odbudował wojewoda wołyński Bohusz Korecki, już jako budowlę murowaną. Po wygaśnięciu rodu Koreckich (1651 r.) twierdza przeszła na własność Leszczyńskich, następnie Czartoryskich (początek XVIII w.). Pod koniec XVIII w. zamek spłonął. Na początku XX w. ówczesny właściciel, Bniński, podjął decyzję o odbudowie zamku, jednak nie udało mu się tego zrealizować.
Po zachowanym do współczesnych czasów moście wjeżdżamy na zamkowy dziedziniec. Niestety, zwiedzanie odbywa się z wnętrza samochodu, bo znów intensywnie pada.
Zmierzamy do następnej interesującej miejscowości na trasie przejeżdżając przez wieś Kalinówka (Kałyniwka). Podziwiamy kolejny fantastyczny element ukraińskiej prowincji, czyli stare sowieckie pomniki gdzieniegdzie przerobione już na ukraińskie. Fajna sprawa - po wsiach jest tego naprawdę dużo, nie dotarła tu jeszcze narodowa dekomunizacja. Dzięki temu został zachowany klimat starych lat, ponieważ same wsie nie zmieniły się wiele od czasów transformacji. W Kalinówce stoi również nieczynny od dawna koźlak.
Dojeżdżamy do Annopola (Hannopil'), w którym mamy nadzieję odnaleźć pozostałości pałacu Jabłonowskich. Kluczymy po wąskich uliczkach i zarośniętych szutrach, ale nie widzimy niczego co mogłoby wskazywać na obecność resztek budynku. Mamy dwie lokalizacje - objeżdżamy je szczegółowo i nic. W końcu zagaduję lokalsów i kierują nas do miejsca, w którym stał budynek. Faktycznie, widać resztki parku, ale nic poza tym. Stojąc i analizując każdy kamień wygrzebany z trawy, zwracamy na siebie uwagę pary staruszków. Podchodzą zaciekawieni, a gdy mówimy o co nam chodzi, wskazują jakieś opuszczone XX-wieczne zabudowania i wyjaśniają, że powstały w miejscu, w którym stał pałac. Jestem trochę zaskoczony, bo według posiadanych przeze mnie informacji jeszcze na początku XIX w. budynek przeszedł ostatnią przebudowę. Staruszkowie mówią, że miejscowi wynieśli wszystko co do ostatniej cegły.
Pałac został wzniesiony w 1757 r. przez księcia Antoniego Barnabę Jabłonowskiego, jednak po niedługim czasie opustoszał i pozbawiony opieki kolejnych właścicieli popadł w ruinę. Cześć budynku strawił pożar, natomiast uratowana reszta przetrwała I i II Wojnę Światową. I nie ma nic. Tylko opuszczona rudera.
Humor poprawia nam... kosz na śmieci, który stoi sobie na jakimś placu w Annopolu.
Jedziemy prosto do Zasławia i znów jesteśmy zmuszeni spać w motelu. Po drodze wjeżdżamy jeszcze na lotnisko, które miało być opuszczone, a nie jest. Pas startowy nie wygląda może zbyt atrakcyjnie, ale lotniskowe zabudowania są nowe. Obiektem zarządza firma Aero Fox.
Coraz częściej słyszę dziwny stukot dobiegający spod samochodu, który nie wróży nic dobrego. Kładę się kilka razy pod spodem, szarpię wszystko co tylko mogę, ale nic nie jest luźne, wszystko jest w porządku. No nic, trzeba będzie mieć to na uwadze.
Noc w Zasławiu mija spokojnie, poranek jest słoneczny. Ciekawe jak długo. Wychodzę na motelowe schodki aby przygotować trasę na dzisiejszy dzień i zauważam, że Tojota cos dziwnie stoi. Krzywo. Wszystko zwalam na nierówny parking. Wracam do pokoju, pałaszujemy śniadanie, wsiadamy w samochód i ruszamy na zwiedzanie zamkowych atrakcji Zasławia. Pierwszą z nich, i oczywiście głównym celem naszego przyjazdu, są ruiny pałacu Sanguszków.
Pałac został wybudowany w 1466 r. nad brzegiem Horynia przez Jerzego Ostrogskiego, który przyjął nazwisko Zasławski. W 1676 r. przeszedł w ręce Lubomirskich, a w 1703 r. Sanguszków. Na przestrzeni lat był wielokrotnie przebudowywany. Finalnie pałac był barokową dwupiętrową budowlą na planie prostokąta. W 1870 r. książę Roman Sanguszko sprzedał zamek rządowi Rosji, który założył tutaj koszary wojsk carskich. Za czasów świetności wnętrza kryły mnóstwo dzieł sztuki - obrazy malarzy szkoły flamandzkiej, bogatą kolekcję starych sztychów artystów polskich i angielskich oraz pokaźny zbiór chińskiej porcelany, a przede wszystkim bogate i cenne archiwum książąt Sanguszków. Większość tych rzeczy została przeniesiona do zamku w Sławucie. W zasławskim zamku dwukrotnie gościł Stanisław August Poniatowski - wracając z Kamieńca Podolskiego w 1781 r. oraz w podróży do Kaniowa w 1787 r.
Ruiny są łatwo dostępne i zajmują dość spory obszar, więc jest co oglądać. Znajdują się na niewielkim wzniesieniu, tuż obok centralnej części Zasławia. Widać, że w minionej epoce próbowano stworzyć tu swego rodzaju alejki spacerowe, z których do dzisiaj pozostały ozdobione ceramiczną mozaiką schody.
Zanim się na nie wdrapiemy i dojdziemy do zamku, oglądamy szybciutko kościół pw. Józefa Oblubieńca z 1747 r.
Pałac Sanguszków to nie jedyna tego typu budowla w Zasławiu. Jest jeszcze Zamek Staromiejski, który w 1456 r. wzniósł Jurij Wasilewicz Ostrogski. Jest to budowla piętrowa, kryta dachem mansardowym. Do naszych czasów pozostało z niej niewiele. Oczywiście udajemy się w wytypowane miejsce. Budowla znajduje się na wzgórzu, kawałek za centrum miasta i otoczona jest gęsto domami jednorodzinnymi. Mimo usilnych prób odnalezienia choćby ścieżynki prowadzącej do zamku, nie udaje się nam dotrzeć do samych murów. Ruiny, wystające z pomiędzy krzaków i drzew są jednak dobrze widoczne.
Niestety nie umiemy znaleźć kolejnego punktu na obrzeżach miasta, dwóch ponad 400 letnich lip. Powoli opuszczamy Zasław zatrzymując się jeszcze przy ruinach kościoła św. Jana Chrzciciela z 1599 r.
Kościół św. Jana Chrzciciela z 1599 r. (Izasław)
Mijamy wieś Lutarka, w której znajduje się poradziecki pomnik i oczywiście sklepobar. Następnie przemykamy okolice Kominów (Komyny) i Biłotynia, po czym wjeżdżamy w las.
Obszar leśny należy do leśnictwa lutarskiego i wjazd na jego teren udekorowany jest ciekawą stelą.
Droga jest długa, ale przyjemna. Niestety, coraz częściej słyszę dobiegające spod samochodu niepokojące postukiwania...
Szybko jednak zapominam o dziwnych dźwiękach, bo oto przed nami wyrasta tabliczka informująca, że wjeżdżamy do strefy sanitarno-ochronnej, otaczającej Chmielnicką Elektrownię Atomową.
Jedziemy jeszcze kilka kilometrów lasem po czym wjeżdżamy na asfaltową drogę i wpadamy na betonowo-drucianie zasieki otaczającą cały zakład.
Budowę Chmielnickiej Elektrowni Jądrowej rozpoczęto w 1981 r., a pierwszy jej blok uruchomiono w 1988 r. Rozruch drugiego bloku nastąpił późno, bo w 2004 r. Budowę trzeciego i czwartego bloku przerwano po upadku ZSRR, choć planuje się ich finalizację. ChAES wyposażona jest w dwa wodne reaktory ciśnieniowe typu WWER-1000 o łącznej mocy 4000 MW (brutto). Kompleksem zarządza państwowa spółka Enerhoatom.
Zastanawiam się czy nie będzie przypału jeśli wyjdę z aparatem i zacznę robić fotki. Decyduję się to uczynić z partyzanta, na szybko, i zaraz się zwijać. Tak też czynię, nikt nas nie ściga.
"Miastem energetyków", czyli sypialnią większości pracowników elektrowni jest Niecieszyn (Netiszyn), miasto bloków. Jak to tradycyjnie bywa w tego typu sytuacjach, jego ścisły związek z ChAES akcentowany jest na każdym kroku.
Nas jednak przyciąga jedyna chyba atrakcja miasta, opuszczony młyn wodny nad Horyniem
Pod młynem podejmuję decyzję o gruntownym przejrzeniu podwozia samochodu w celu znalezienia przyczyny postukiwania. Sprawdzam dosłownie wszystko czym tylko mogę szarpnąć i nic. Leżę pod autem chyba z 15 minut i w końcu przechodzę do metody łopatologicznej - porównać lewe części do prawych i znaleźć ewentualne odstępstwa. W końcu znajduję. Złamało się mocowanie tylnego mostu do ramy, a to oznacza koniec naszej wyprawy. Choć i tak trzeba znaleźć jakiegoś spawacza, który chociaż to złapie aby można było bez obaw wrócić do Polski. Oznajmiam dziewczynom o co chodzi, po czym jedziemy szukać speca od spawary. Całe szczęście jest wczesne popołudnie, więc mam nadzieję że uda się coś zdziałać. Jesteśmy odsyłani z miejsca do miejsca i po godzinie rajdu jesteśmy w punkcie wyjścia. Zauważam jakiś sklep z częściami samochodowymi i dostaję tam namiar na kogoś, kto zna się na rzeczy. Jedziemy.
Poszukiwany warsztat znajduje się na tyłach opuszczonego młyna, tak więc zatoczyliśmy koło. Wjeżdżamy na podwórko, a tam porozkręcane koparki, ciągniki, jakieś ziły i dwa Patrole, co dobrze wróży. Wychodzi do nas wysoki, brodaty pan. Mówię o co chodzi, że spawać trzeba, że masakra, że nie można jechać. Facet spogląda na dół i wypowiada słowa przynoszące ocean ulgi: "zrobimy!". No to róbmy. Ale nie! Po co się spieszyć? Najpierw kawa. OK. Po kawie spacer po parku rozkręconych maszyn i opowieści o każdej z nich. Podczas tej niecodziennej wycieczki Kaśka dostaje możliwość odpalenia potężnej koparki. Wracamy do warsztatu, ale tutaj czeka na nas herbata. Z autem dalej nic się nie dzieje. Dobra, wypite, mam wjechać na kanał. Wjeżdżam i znów przerwa. Tym razem pan spawacz pyta czy mamy polskie pieniądze, bo on sobie zbiera różne zagraniczne, a z Polski jeszcze nie ma. Na dowód prowadzi nas do jakiegoś kąta, gdzie wisi gablotka z naprawdę pokaźną kolekcją banknotów. Dokładamy nasze 20 zł. Zaczyna się robota, zupełnie niespiesznie, jakby czas nie istniał. Pan nie przejmuje się moimi słowami, że musimy jechać, że hotel itp. Robi po swojemu i w nosie ma wszystko dookoła. Z jednej strony trochę się wkurzam, choć z drugiej całkiem mi się to podoba. Tył samochodu wisi w powietrzu na warsztatowej wciągarce. Pan brodaty wchodzi pod spód, ustawia most i zaczyna spawać. Po chwili wychodzi, bo musi ostygnąć. W tym czasie bierze mnie na tył warsztatu i pokazuje istną wystawę dzieł sztuki. Już wiem, że mamy niesamowite szczęście, że trafiliśmy w to miejsce. Pan mechanik jest bowiem lokalnym specem od spawania artystycznego, o czym świadczą rzeczy, którymi się chwali. Czego tu nie ma? Bramy, żyrandole, poręcze, świeczniki, stojaki na lampy, różne ozdoby i morze innych fantastycznych rzeczy. Podoba mi się to okropnie. Wracamy do auta. Facet podspawuje to co trzeba uzupełnić, sadza samochód na ziemi i oznajmia, że można jechać. Nie posiadam się z radości, a na odchodne zostaję poczęstowany jakimś trunkiem własnej roboty. Na zakończenie brodaty spawacz pyta czy może się przejechać Tojotą. Zgadzam się i ku mojemu przerażeniu obserwuję, jak wpada z całym impetem do Horynia, zatacza kółko mniej więcej na środku koryta, po czym śmiejąc się zawadiacko odstawia auto całe oblepione wodorostami. Rozmawiamy jeszcze chwilę, robimy wspólną fotkę i żegnamy się ciepło. Cała przygoda z poważną usterką kończy się dobrze, jednak myślimy o spędzeniu ostatnich dni urlopu na totalnym luzie, bez myśli, że coś jeszcze może się popsuć. Niestety, nie pamiętam imienia pana spawacza, który uratował nam samochód. Wiem natomiast gdzie w Niecieszynie jest jego warsztat.
Wyjeżdżamy na jedną z głownych dróg miasta i zastanawiamy się co robić. Jest wczesny, spokojny wieczór, bo oczywiście po burzy. Zapada decyzja - rezygnujemy z trasy terenowej, starczy już wrażeń. Udajemy się nad Morze Czarne, do Zatoki. Obieramy trasę przez Kamieniec Podolski (z noclegiem pod zamkiem), następnie nad morze przez Mołdawię. Tematu nie będę rozwijał, gdyż ne jest związany z "Zamkami Ukrainy". Napiszę tylko, że mołdawska autostrada z betonowych płyt to tragedia. Przy okazji mogę się pochwalić, że już w drodze powrotnej, udało mi się dojechać z Odessy do Lwowa "za jednym strzałem", choć u celu byłem skonany (z Odessy wyjechaliśmy o 10 rano, na miejscu o 1 w nocy).
Podczas pierwszej części projektu "Zamki Ukrainy" przejeżdżamy 687,7 km samej trasy. Do tego trzeba doliczyć dojazd na Ukrainę, drogę Niecieszyn - Kamieniec Podolski - Zatoka - Lwów i powrót do Gliwic - w sumie daje to około 3 tys. km. Zrealizowaliśmy 11 na 51 odcinków ("Zamki Ukrainy" podzielone są na 51 części operacyjnych), co daje 21,5% całej trasy. Wszystkie noclegi mieliśmy pod dachem, biwaków niestety nie było.
Podczas pierwszego etapu podróży obejrzeliśmy:
- 30 sklepobarów
- 16 zabytkowych cerkwi
- 10 opuszczonych lub czynnych zabytkowych kościołów
- 9 zamków
- 8 innych miejsc (źródło, fabryka samochodów, opuszczone lotnisko, tunel miłości, elektrownia jądrowa, opuszczony młyn wodny, opuszczona baza wojskowa, opuszczony obóz pionierski)
- 2 muzea
- 2 pałace
W sumie 77 ciekawych miejsc.
Tak też kończy się pierwszy etap trasy "Zamki Ukrainy". Druga część zaplanowana jest na 2020 r. - zapraszam wszystkich serdecznie!!!
Komentarze
Prześlij komentarz