Sylwestra 2018/19 zorganizowałem w Kosmaczu, największej wsi na Ukrainie, zlokalizowanej w paśmie Karpat Pokucko-Bukowińskich. Znów zebrała się dość spora ekipa praktycznie z całej Polski. Plan zakładał dojazd do Kołomyi autobusem, następnie zamówionym busem do Jabłuniwa i do Kosmacza dojście piechotą. Skorzystaliśmy z autobusowego przewoźnika Agat, który w swojej ofercie posiada kurs Wrocław - Czerniowce, przez Kołomyję. Dla pewności zrobiliśmy pisemną, grupową rezerwację, ze względu na ilość osób jadących tym autobusem. W związku z tym udało się wszystkim dotrzeć na miejsce razem i jednym pojazdem. Poniżej kilka słów o naszej sylwestrowej wyprawie.
Autobus rusza z Wrocławia punktualnie, po drodze zbiera kolejne osoby z ekipy w Katowicach, Krakowie, Rzeszowie i Przemyślu. Granicę przekraczamy w Medyce, a na samym terminalu jesteśmy z dosłownie maleńkim poślizgiem. Okazuje się jednak, że przejście jest zawalone autobusami i samochodami osobowymi. Dla połączeń rejsowych wygospodarowano osobny pas, jednak mimo tego przed nami stoi osiem autobusów. To dobrze nie wróży. Nikt nie wziął pod uwagę, że wszyscy zjeżdżają do domów na Sylwestra i prawosławne Boże Narodzenie. Okolica przejścia w Medyce jest zabudowana całodobowymi sklepami spożywczymi, toteż z autobusów sunie w ich kierunku sznureczek wymęczonych i spragnionych pasażerów. Metr po metrze, minuta po minucie, w końcu wjeżdżamy na sam terminal, a opuszczamy go mając już pięciogodzinne opóźnienie względem rozkładu. Nie jest to wymarzona sytuacja mając na względzie osoby czekające na nas w Kołomyi, zamówionego na konkretną godzinę busiarza oraz wizję spaceru do Kosmacza.
Do Lwowa dojeżdżamy przed 8 rano (planowo po 2 w nocy). Od tego miejsca przestajemy mówić o dobrej drodze. Autobus zahacza o wiele mniejszych miejscowości (Stryj, Kałusz), a podróż upływa nam na krótszych i dłuższych drzemkach. Pierwsze wyjście z pojazdu zaliczamy w Iwano-Frankiwsku, gdzie kierowcy robią sobie postój. Jest to dobra okazja do wypicia kawy i zakupu jedzenia.
Do Kołomyi dojeżdżamy w końcu koło godz. 14. Udało mi się wcześniej uzgodnić z busiarzem, że po prostu zadzwonię do niego jak będziemy już na miejscu. Całe szczęście tego dnia nie miał innych klientów. Miasto wita nas pluchą i dodatnią temperaturą. Po okolicznych barach włóczą się cztery osoby z ekipy, które są już strasznie znużone oczekiwaniem na nasz przyjazd. W końcu jesteśmy i możemy zacząć działać. Pozostaje jedynie wymiana waluty i możemy ruszać. Okazuje się, że w Kołomyi obowiązuje rozbójniczy kurs złotówki, ale nie ma innego wyjścia, trzeba sprzedać.
Po zakończeniu wszystkich czynności związanych z przyjazdem, już w całości wracamy na dworzec, gdzie czeka na nas powiadomiony kilka chwil wcześniej busiarz. Ma nas podwieźć do Jabłuniwa, skąd do Kosmacza mamy kilkanaście kilometrów marszem. Uprzejmy kierowca zatrzymuje się po drodze przy sklepie, w którym robimy brzęczące zaopatrzenie na dalszą część drogi. Proponuje, że podwiezie nas dalej niż się umawialiśmy, ale tylko do miejsca, w którym kończy się asfalt. Nie wiem co ma na myśli, ponieważ widzę tylko klasyczny moździerz, a asfalt skończył się dla mnie zaraz za Kołomyją. Faktycznie wiezie nas kawałek dalej niż zakładaliśmy, dzięki czemu zaoszczędzimy jakieś 45 minut drogi. Niedużo, ale zawsze coś. Wysiadamy, żegnamy się i rozpoczynamy przechadzkę.
Jabłuniw do długa wieś. Skacząc przez kałuże z roztopionego śniegu obserwujemy otoczenie szukając ciekawych miejsc. Wioska jest wymarła. Nikogo nie widać, nie jeżdżą samochody. Cisza jak makiem zasiał. Po lewej stronie drogi zauważamy niedobudowany ośrodek wypoczynkowy.
Następnie wchodzimy do wsi Lucza, która też do zbyt krótkich nie należy. Odnajdujemy natomiast czynny sklepobar. Ze względu na porę roku podsklepie jest zamknięte, chociaż ekspedientka proponuje nam jego otwarcie.
Zaraz za sklepobarem znajduje się fajny marszrutkowy przystanek.
Wzdłuż naszej drogi płynie rzeczka Ruszyr, która w jednym miejscu tworzy wodospad Ruszyrski. Zaraz za nim znajduje się jakaś koliba, jednak nie mamy czasu aby tam wstępować.
Sprawę zachodzenia do napotkanych knajp i sklepobarów załatwiają regionalne trunki, w które zaopatrzeni są nasi ludzie. Dzięki nim nikt nie marznie, a sam marsz odbywa się w wesołej atmosferze.
W końcu mijamy upragnioną tablicę. Napis "Kosmacz" podnosi wszystkich na duchu. Radość jest jednak zbyt wczesna. Miejscowość jest największą wsią na Ukrainie, a jej przysiółki ciągną się kilometrami. Patrzę na mapę i wylewam na głowy reszty kubeł zimnej wody - przeszliśmy dopiero połowę drogi.
Aby znaleźć się w centrum wsi musimy przejść przez przełęcz. Powoli zaczyna się ściemniać, co w połączeniu z mgłą, uniemożliwia w znacznym stopniu podziwianie widoków.
Przed przełęczą wstępujemy do ostatniego przed centrum sklepobaru. Jest już ciemno i chłodno, jednak humory dopisują.
W totalnej ciemności, świecąc jedynie czołówkami przechodzimy przez przełęcz, przez które droga wiedzie licznymi serpentynami. Po jej drugiej stronie naszym oczom ukazuje się ogrom zasadniczej części Kosmacza. Jego skalę wyznacza widoczne z oddali światło ulicznych latarni oraz słabych żarówek w oknach domostw. Kiedy odnajdujemy nasz domek, dochodzi już 22. Wita nas miły gospodarz, wszystko objaśnia, po czym znika w swoim prywatnym domku nieopodal. Osoby, które mają jeszcze siłę, dyskutują w salonie do późnych godzin nocnych.
Nazajutrz wychodzimy na pierwszą trasę. Z racji tego, że nie aż tak daleko znajduje sie wieś Szeszory i restauracja Arkan, w której miałem już przyjemność gościć, obieramy to miejsce na cel. Nie mogę się doczekać kiedy się tam znajdziemy, bo knajpka serwuje wyśmienite jedzenie. Z moich obliczeń wynika, że znajdziemy się tam późnym popołudniem. Wcześniej dzwonię do Arkana i rezerwuję miejsce dla wszystkich 15 osób. Po wyjściu z domku udajemy się do pierwszego sklepobaru.
Przemierzając kolejne przysiółki Kosmacza, raz za razem podziwiamy relikty radzieckiej myśli motoryzacyjnej.
Robimy przerwę w kolejnym sklepobarze, który z początku wygląda na nieczynny, jednak drzwi ustępują tuż po naciśnięciu klamki
Po drodze podziwiamy także chałupę z ciekawie pomalowanym gankiem. Okazuje się, że jest to przedszkole.
Wiele domów jest pokrytych wytłaczaną, wzorzastą blachą. Do tej pory tego typu ozdoby widziałem tylko na cerkwiach. Ornamenty są nowiutki co może świadczyć o tym, że ktoś miejscowy trudni się blaszanymi wytłoczkami.
Powoli kończą się przysiółki, a ścieżka prowadzi mostem przez rzeczkę.
Delikatnie zahaczamy o wieś Brusturiw, jednak nie leży ona na naszej trasie, więc do centrum nie zachodzimy.
Podążając dalej ścieżką w górę po chwili wychodzimy na polankę, z której znów możemy podziwiać oddalony Kosmacz
Sielanka nie trwa jednak zbyt długo. Z pagórka musimy zejść do wsi Prokurawa, a ścieżka jest wyjątkowo mokra, błotnista, a do tego stroma.
W Prokurawie idziemy kawałek główną drogą, po czym odbijamy na górkę po przeciwległej stronie. Znajduje się tam rzekomo jaskinia karpackiego zbójnika, Dowbusza.
Mimo wyraźnej ścieżki i kilku tabliczek ze strzałkami nie udaje się nam jej znaleźć. Spotykamy turystów z Kijowa, którzy mają ten sam problem. Okazuje się, że świetnie mówią po polsku. Po namyśle postanawiamy zejść znów do Prokurawy. Czas leci błyskawicznie, do tego zaczynają wydzwaniać z Arkana z pytaniem, o której godzinie się pojawimy.
Po osiągnięciu głównej drogi Prokurawy kierujemy się już prosto na Szeszory. Po drodze mijamy wiele ciekawych miejsc, jak na przykład domek z fajnym malowidłem.
Nadchodzi także pora na odpoczynek w jednym z prokurawskich sklepobarów. W tym przypadku podsklepie także jest zamknięte, ale podobnie jak wcześniej również otrzymujemy propozycję jego otwarcia.
Podążamy dalej w stronę Szeszor i trafiamy na kolejny sklepobar z zamkniętym podsklepiem. Chętni uzupełniają brakujące zapasy.
Po drugiej stronie ulicy podziwiamy zaśnieżone boisko. Przynajmniej taki obiekt przychodzi mi na myśl obserwując dość rozległy, płaski i półokrągły teren. Ciekawy jest sektor dla kibiców, który tworzą powbijane w ostro opadające zbocze drewniane ławeczki.
W końcu osiągamy cel naszej wycieczki - wieś Szeszory. Przeprawiamy się podwieszanym mostkiem przez Pistynkę, na jej drugi brzeg.
Kawałek dalej znajduje się dość znane w regionie uroczysko. Pistynka płynie w tym miejscu skalnym zakolem tworząc ładną kompozycję widokową. W lecie w tym miejscu odpoczywa wielu lokalsów. Opalają się, grillują, kąpią w zimnej wodzie. Wokół uroczyska powstała infrastruktura widokowo-piwna, oczywiście działająca tylko w ciepłych miesiącach.
W końcu osiągamy cel naszej podróży - restauracja Arkan. W zimie taras zasłonięty jest płachtami, więc widok nie jest do końca atrakcyjny. Polecam wybrać się tam latem! Wspaniałe jedzenie, super obsługa, tylko biesiadować.
Czekają już na nas pozałączane stoły, przy których miejsca starczyło by jeszcze na 5 osób. Zasiadamy, zamawiamy napitki i jedzenie. Ja oczywiście wybieram tradycyjną patelnię z kilkoma rodzajami mięs. Czas płynie wesoło, wszyscy są uśmiechnięci. Do tego w pewnym momencie zaczyna przygrywać lokalna kapela.
Nawet nie wiem kiedy robi się bardzo późno i zdaję sobie sprawę, że przecież nie mamy załatwionego żadnego transportu do Kosmacza. Wiadomo, że z buta to w tej chwili po prostu strzał w kolano. Z pomocą przychodzi obsługa baru, która załatwia nam busa. Po 30 minutach podjeżdża kierowca, jednak proponuje niedorzeczną cenę. Doskonale zdaje sobie sprawę, że zapłacimy. Z kolei my jesteśmy postawieni pod ścianą. Nie mamy wyjścia. Ze zgrzytem zębów płacimy i jedziemy. 18 km przejeżdżamy w godzinę. Droga jest absolutnym moździerzem. Dojeżdżamy do domku i kładziemy się spać.
Rano wpada właściciel z wesołą nowiną. Dzisiaj w Kosmaczu odbywa się targ, mamy koniecznie tam pójść i coś sobie kupić. Szybko wstajemy, jemy śniadanie i udajemy się we wskazane miejsce. Jest wspaniale - na straganach wszystko. Lokalne wędliny, mięsiwo, warzywa, ryby, a pod ladą butelki z samogonem. Zaopatrzamy się we wszystko obficie.
Z targu kierujemy się do naszego domku. W końcu trzeba zacząć przygotowania do sylwestrowego wieczoru. Po drodze wstępujemy jeszcze na piwko do pobliskiej knajpki, gdzie dorywamy się do noworocznej dekoracji.
Po powrocie do domku wielkie szykowanie, aż w końcu zasiadamy do wspólnego stołu. Zamówiliśmy wczesniej u właściciela jedzenie na zabawę, ale nie przypuszczaliśmy, że naszykują nam aż tyle smakołyków. W związku z tym mamy spore zapasy z targu, jak się okazało, zupełnie niepotrzebne.
Impreza trwa w najlepsze, znów humory są przednie.
W końcu wybija północ i Nowy Rok, więc ubieramy się i idziemy go przywitać na powietrzu.
Po ogromnej ilości życzeń, uścisków i całusów wracamy do domku i kontynuujemy szampańską zabawę.
Część II
Autobus rusza z Wrocławia punktualnie, po drodze zbiera kolejne osoby z ekipy w Katowicach, Krakowie, Rzeszowie i Przemyślu. Granicę przekraczamy w Medyce, a na samym terminalu jesteśmy z dosłownie maleńkim poślizgiem. Okazuje się jednak, że przejście jest zawalone autobusami i samochodami osobowymi. Dla połączeń rejsowych wygospodarowano osobny pas, jednak mimo tego przed nami stoi osiem autobusów. To dobrze nie wróży. Nikt nie wziął pod uwagę, że wszyscy zjeżdżają do domów na Sylwestra i prawosławne Boże Narodzenie. Okolica przejścia w Medyce jest zabudowana całodobowymi sklepami spożywczymi, toteż z autobusów sunie w ich kierunku sznureczek wymęczonych i spragnionych pasażerów. Metr po metrze, minuta po minucie, w końcu wjeżdżamy na sam terminal, a opuszczamy go mając już pięciogodzinne opóźnienie względem rozkładu. Nie jest to wymarzona sytuacja mając na względzie osoby czekające na nas w Kołomyi, zamówionego na konkretną godzinę busiarza oraz wizję spaceru do Kosmacza.
Do Lwowa dojeżdżamy przed 8 rano (planowo po 2 w nocy). Od tego miejsca przestajemy mówić o dobrej drodze. Autobus zahacza o wiele mniejszych miejscowości (Stryj, Kałusz), a podróż upływa nam na krótszych i dłuższych drzemkach. Pierwsze wyjście z pojazdu zaliczamy w Iwano-Frankiwsku, gdzie kierowcy robią sobie postój. Jest to dobra okazja do wypicia kawy i zakupu jedzenia.
Dworzec autobusowy (Iwano-Frankiwsk)
Do Kołomyi dojeżdżamy w końcu koło godz. 14. Udało mi się wcześniej uzgodnić z busiarzem, że po prostu zadzwonię do niego jak będziemy już na miejscu. Całe szczęście tego dnia nie miał innych klientów. Miasto wita nas pluchą i dodatnią temperaturą. Po okolicznych barach włóczą się cztery osoby z ekipy, które są już strasznie znużone oczekiwaniem na nasz przyjazd. W końcu jesteśmy i możemy zacząć działać. Pozostaje jedynie wymiana waluty i możemy ruszać. Okazuje się, że w Kołomyi obowiązuje rozbójniczy kurs złotówki, ale nie ma innego wyjścia, trzeba sprzedać.
Kołomyja
Po zakończeniu wszystkich czynności związanych z przyjazdem, już w całości wracamy na dworzec, gdzie czeka na nas powiadomiony kilka chwil wcześniej busiarz. Ma nas podwieźć do Jabłuniwa, skąd do Kosmacza mamy kilkanaście kilometrów marszem. Uprzejmy kierowca zatrzymuje się po drodze przy sklepie, w którym robimy brzęczące zaopatrzenie na dalszą część drogi. Proponuje, że podwiezie nas dalej niż się umawialiśmy, ale tylko do miejsca, w którym kończy się asfalt. Nie wiem co ma na myśli, ponieważ widzę tylko klasyczny moździerz, a asfalt skończył się dla mnie zaraz za Kołomyją. Faktycznie wiezie nas kawałek dalej niż zakładaliśmy, dzięki czemu zaoszczędzimy jakieś 45 minut drogi. Niedużo, ale zawsze coś. Wysiadamy, żegnamy się i rozpoczynamy przechadzkę.
Jabłuniw
Jabłuniw do długa wieś. Skacząc przez kałuże z roztopionego śniegu obserwujemy otoczenie szukając ciekawych miejsc. Wioska jest wymarła. Nikogo nie widać, nie jeżdżą samochody. Cisza jak makiem zasiał. Po lewej stronie drogi zauważamy niedobudowany ośrodek wypoczynkowy.
Jabłuniw
Następnie wchodzimy do wsi Lucza, która też do zbyt krótkich nie należy. Odnajdujemy natomiast czynny sklepobar. Ze względu na porę roku podsklepie jest zamknięte, chociaż ekspedientka proponuje nam jego otwarcie.
Sklepobar (Lucza)
Zaraz za sklepobarem znajduje się fajny marszrutkowy przystanek.
Przystanek (Lucza)
Wzdłuż naszej drogi płynie rzeczka Ruszyr, która w jednym miejscu tworzy wodospad Ruszyrski. Zaraz za nim znajduje się jakaś koliba, jednak nie mamy czasu aby tam wstępować.
Wodospad Ruszyrski (Lucza)
Koliba za wodospadem Ruszyrskim (Lucza)
Sprawę zachodzenia do napotkanych knajp i sklepobarów załatwiają regionalne trunki, w które zaopatrzeni są nasi ludzie. Dzięki nim nikt nie marznie, a sam marsz odbywa się w wesołej atmosferze.
Pit stop (Lucza)
W końcu mijamy upragnioną tablicę. Napis "Kosmacz" podnosi wszystkich na duchu. Radość jest jednak zbyt wczesna. Miejscowość jest największą wsią na Ukrainie, a jej przysiółki ciągną się kilometrami. Patrzę na mapę i wylewam na głowy reszty kubeł zimnej wody - przeszliśmy dopiero połowę drogi.
Welcome to Kosmacz
Aby znaleźć się w centrum wsi musimy przejść przez przełęcz. Powoli zaczyna się ściemniać, co w połączeniu z mgłą, uniemożliwia w znacznym stopniu podziwianie widoków.
Przysiółki Kosmacza
Przed przełęczą wstępujemy do ostatniego przed centrum sklepobaru. Jest już ciemno i chłodno, jednak humory dopisują.
Sklepobar wieczorową porą (Kosmacz)
W totalnej ciemności, świecąc jedynie czołówkami przechodzimy przez przełęcz, przez które droga wiedzie licznymi serpentynami. Po jej drugiej stronie naszym oczom ukazuje się ogrom zasadniczej części Kosmacza. Jego skalę wyznacza widoczne z oddali światło ulicznych latarni oraz słabych żarówek w oknach domostw. Kiedy odnajdujemy nasz domek, dochodzi już 22. Wita nas miły gospodarz, wszystko objaśnia, po czym znika w swoim prywatnym domku nieopodal. Osoby, które mają jeszcze siłę, dyskutują w salonie do późnych godzin nocnych.
Nasza kwatera (Kosmacz)
Nazajutrz wychodzimy na pierwszą trasę. Z racji tego, że nie aż tak daleko znajduje sie wieś Szeszory i restauracja Arkan, w której miałem już przyjemność gościć, obieramy to miejsce na cel. Nie mogę się doczekać kiedy się tam znajdziemy, bo knajpka serwuje wyśmienite jedzenie. Z moich obliczeń wynika, że znajdziemy się tam późnym popołudniem. Wcześniej dzwonię do Arkana i rezerwuję miejsce dla wszystkich 15 osób. Po wyjściu z domku udajemy się do pierwszego sklepobaru.
Sklepobar (Kosmacz)
Przemierzając kolejne przysiółki Kosmacza, raz za razem podziwiamy relikty radzieckiej myśli motoryzacyjnej.
Ził (Kosmacz)
Robimy przerwę w kolejnym sklepobarze, który z początku wygląda na nieczynny, jednak drzwi ustępują tuż po naciśnięciu klamki
Sklepobar (Kosmacz)
Po drodze podziwiamy także chałupę z ciekawie pomalowanym gankiem. Okazuje się, że jest to przedszkole.
Przedszkole (Kosmacz)
Wiele domów jest pokrytych wytłaczaną, wzorzastą blachą. Do tej pory tego typu ozdoby widziałem tylko na cerkwiach. Ornamenty są nowiutki co może świadczyć o tym, że ktoś miejscowy trudni się blaszanymi wytłoczkami.
Ozdoby z tłoczonej blachy (Kosmacz)
Powoli kończą się przysiółki, a ścieżka prowadzi mostem przez rzeczkę.
Przeprawa przez rzeczkę (Kosmacz)
Delikatnie zahaczamy o wieś Brusturiw, jednak nie leży ona na naszej trasie, więc do centrum nie zachodzimy.
Brusturiw
Podążając dalej ścieżką w górę po chwili wychodzimy na polankę, z której znów możemy podziwiać oddalony Kosmacz
Kosmacz z oddali
Sielanka nie trwa jednak zbyt długo. Z pagórka musimy zejść do wsi Prokurawa, a ścieżka jest wyjątkowo mokra, błotnista, a do tego stroma.
Błotnista przeprawa do Prokurawy
W Prokurawie idziemy kawałek główną drogą, po czym odbijamy na górkę po przeciwległej stronie. Znajduje się tam rzekomo jaskinia karpackiego zbójnika, Dowbusza.
W poszukiwaniu jaskini Dowbusza (Prokurawa)
Mimo wyraźnej ścieżki i kilku tabliczek ze strzałkami nie udaje się nam jej znaleźć. Spotykamy turystów z Kijowa, którzy mają ten sam problem. Okazuje się, że świetnie mówią po polsku. Po namyśle postanawiamy zejść znów do Prokurawy. Czas leci błyskawicznie, do tego zaczynają wydzwaniać z Arkana z pytaniem, o której godzinie się pojawimy.
Spotkanie na szlaku (Prokurawa)
Po osiągnięciu głównej drogi Prokurawy kierujemy się już prosto na Szeszory. Po drodze mijamy wiele ciekawych miejsc, jak na przykład domek z fajnym malowidłem.
Stylowe malowidło (Prokurawa)
Nadchodzi także pora na odpoczynek w jednym z prokurawskich sklepobarów. W tym przypadku podsklepie także jest zamknięte, ale podobnie jak wcześniej również otrzymujemy propozycję jego otwarcia.
Sklepobar (Prokurawa)
Podążamy dalej w stronę Szeszor i trafiamy na kolejny sklepobar z zamkniętym podsklepiem. Chętni uzupełniają brakujące zapasy.
Sklepobar (Prokurawa)
Po drugiej stronie ulicy podziwiamy zaśnieżone boisko. Przynajmniej taki obiekt przychodzi mi na myśl obserwując dość rozległy, płaski i półokrągły teren. Ciekawy jest sektor dla kibiców, który tworzą powbijane w ostro opadające zbocze drewniane ławeczki.
Stadion (Prokurawa)
W końcu osiągamy cel naszej wycieczki - wieś Szeszory. Przeprawiamy się podwieszanym mostkiem przez Pistynkę, na jej drugi brzeg.
Mostek nad Pistynką (Szeszory)
Kawałek dalej znajduje się dość znane w regionie uroczysko. Pistynka płynie w tym miejscu skalnym zakolem tworząc ładną kompozycję widokową. W lecie w tym miejscu odpoczywa wielu lokalsów. Opalają się, grillują, kąpią w zimnej wodzie. Wokół uroczyska powstała infrastruktura widokowo-piwna, oczywiście działająca tylko w ciepłych miesiącach.
Uroczysko nad Pistynką (Szeszory)
Uroczysko nad Pistynką (Szeszory)
Uroczysko nad Pistynką (Szeszory)
W końcu osiągamy cel naszej podróży - restauracja Arkan. W zimie taras zasłonięty jest płachtami, więc widok nie jest do końca atrakcyjny. Polecam wybrać się tam latem! Wspaniałe jedzenie, super obsługa, tylko biesiadować.
Restauracja Arkan (Szeszory)
Czekają już na nas pozałączane stoły, przy których miejsca starczyło by jeszcze na 5 osób. Zasiadamy, zamawiamy napitki i jedzenie. Ja oczywiście wybieram tradycyjną patelnię z kilkoma rodzajami mięs. Czas płynie wesoło, wszyscy są uśmiechnięci. Do tego w pewnym momencie zaczyna przygrywać lokalna kapela.
Restauracja Arkan (Szeszory)
Restauracja Arkan (Szeszory)
Nawet nie wiem kiedy robi się bardzo późno i zdaję sobie sprawę, że przecież nie mamy załatwionego żadnego transportu do Kosmacza. Wiadomo, że z buta to w tej chwili po prostu strzał w kolano. Z pomocą przychodzi obsługa baru, która załatwia nam busa. Po 30 minutach podjeżdża kierowca, jednak proponuje niedorzeczną cenę. Doskonale zdaje sobie sprawę, że zapłacimy. Z kolei my jesteśmy postawieni pod ścianą. Nie mamy wyjścia. Ze zgrzytem zębów płacimy i jedziemy. 18 km przejeżdżamy w godzinę. Droga jest absolutnym moździerzem. Dojeżdżamy do domku i kładziemy się spać.
Wracamy do Kosmacza
Rano wpada właściciel z wesołą nowiną. Dzisiaj w Kosmaczu odbywa się targ, mamy koniecznie tam pójść i coś sobie kupić. Szybko wstajemy, jemy śniadanie i udajemy się we wskazane miejsce. Jest wspaniale - na straganach wszystko. Lokalne wędliny, mięsiwo, warzywa, ryby, a pod ladą butelki z samogonem. Zaopatrzamy się we wszystko obficie.
Targowisko (Kosmacz)
Targowisko (Kosmacz)
Targowisko (Kosmacz)
Targowisko (Kosmacz)
Targowisko (Kosmacz)
Z targu kierujemy się do naszego domku. W końcu trzeba zacząć przygotowania do sylwestrowego wieczoru. Po drodze wstępujemy jeszcze na piwko do pobliskiej knajpki, gdzie dorywamy się do noworocznej dekoracji.
Niech żyje Nowy Rok!!! (Kosmacz)
Po powrocie do domku wielkie szykowanie, aż w końcu zasiadamy do wspólnego stołu. Zamówiliśmy wczesniej u właściciela jedzenie na zabawę, ale nie przypuszczaliśmy, że naszykują nam aż tyle smakołyków. W związku z tym mamy spore zapasy z targu, jak się okazało, zupełnie niepotrzebne.
Sylwester (Kosmacz)
Sylwester (Kosmacz)
Sylwester (Kosmacz)
Impreza trwa w najlepsze, znów humory są przednie.
Sylwester (Kosmacz)
W końcu wybija północ i Nowy Rok, więc ubieramy się i idziemy go przywitać na powietrzu.
Sylwester (Kosmacz)
Po ogromnej ilości życzeń, uścisków i całusów wracamy do domku i kontynuujemy szampańską zabawę.
Sylwester (Kosmacz)
Sylwester (Kosmacz)
Część II
Komentarze
Prześlij komentarz