Sylwester 2018/2019 - Kosmacz (część II)

Część I 

Kładziemy się spać nad ranem, chociaż kilka osób zostaje i siedzi do oporu. Jednak jest do wykonania noworoczny plan marszowy, więc chętni na wycieczkę chcą przespać się chociaż kilka godzin by nabrać choć szczypty sił na poranek.

Zainteresowanym spacerkiem udaje się zebrać do południa. Ubieramy się i wychodzimy. Celem są ropne wycieki skryte gdzieś w kosmackich lasach. Na ulicach wsi nie ma żywego ducha. W nocy był mróz, więc jest ślisko jak diabli. Całe szczęście dopisuje wspaniała pogoda, także ból głowy schodzi na drugi plan.

Kosmacz


Wznosimy się drogą asfaltową w kierunku, z którego przyszliśmy do Kosmacza pierwszego dnia. Widoki wspaniałe.

Kosmacz


Szukamy zawzięcie ropnych oczek, ale nigdzie ich nie ma. W końcu decydujemy się zastukać do pierwszego lepszego domu i zapytać. Jesteśmy w niemałym szoku kiedy wychodzi do nas babcia cała umazana... ropą naftową!!! Nie pamiętam lepszego strzału w dziesiątkę. babcia bardzo miła i uprzejma, opowiada nam o swojej rodzinie i o tym, że wydobywa ropę!!! Nie wierzę w to co słyszę. Zabiera nas za swój dom, gdzie znajduje się mała rafineria. Babcia sprzedaje ropę wszystkim - lokalsom żeby zaimpregnować deski w płotach, komuś tam do zaklejania dziur w dachu i karkom z Kijowa po 20 hrywien za kilo.

Babcina rafineria (Kosmacz)

Babcina rafineria (Kosmacz)


Babcia pyta nas czy chcemy zobaczyć skąd tą ropę bierze. Oczywiście, że chcemy, przecież to cel naszych poszukiwań. Prowadzi nas ścieżką biegnącą wzdłuż domu w stronę lasu, który zaczyna się kilkadziesiąt metrów dalej. Drzewa rosną na stromym zboczu, więc wydeptaną niteczką trzeba schodzić powoli i ostrożnie. Zastanawiam się dlaczego wszystkie drzewa obok naszej trasy są czarne od ropy... W końcu docieramy do w miarę płaskiego terenu i naszym oczom ukazuje się basenik z czarną mazią. Jest! Wypływ ropy naftowej. Babuleńka pyta czy pokazać nam jak tą substancję wydobywa. Pewnie! Zrywa z pobliskiego świerku gałąź, wchodzi do basenu i zaczyna chabaziem smyrać powierzchnię. Lepka ropa przykleja się do igiełek, a gdy już oblepi szczelnie każdą z nich, babcia ręką ściąga "urobek" do wiadra, które wzięła ze sobą. I tak w kółko, aż wiaderko się nie zapełni.

Babcia wydobywająca ropę (Kosmacz)

Babcia wydobywająca ropę (Kosmacz)

Babcia wydobywająca ropę (Kosmacz)


Pytam o te umazane drzewa. Mówi, że jak wdrapuje się zboczem w stronę domu, łapie się ich pni, a ręce ma brudne z ropy. Więc zagadka się wyjaśniła. Rozmawiamy z babcią jeszcze dłuższą chwilę, ofiarowujemy kilka polskich czekolad, otrzymujemy błogosławieństwo i wskazówki jak dostać się do głównej drogi. Bo przecież nie chcemy wracać tą samą ścieżką w górę. Ruszamy zatem, a chwilę później natrafiamy na kolejny wypływ ropy naftowej.

Oczko ropne (Kosmacz)


Po krótkim czasie dochodzimy do drogi i odkrywamy kolejne ślady ropy. Najlepsze jest to, że przechodziliśmy tędy pierwszego dnia po zmierzchu. Kto by pomyślał! Pierwszy rzuca się w oczy płynący równolegle do jezdni strumyczek, mocno zabarwiony na czarno.

Ropno-wodny strumień (Kosmacz)


Następnie zauważamy na małej górce trawę umazaną charakterystyczną cieczą.

Oblepiona ropą trawa (Kosmacz)


Postanawiamy wspiąć się do góry. Na szczycie znajduje się ropne źródełko - sprawca umazanej trawy i zabarwionej wody w strumieniu.

Wypływ ropy naftowej (Kosmacz)


Postanawiam przeprowadzić mały eksperyment. Nie pali się.

Nieudany eksperyment (Kosmacz)


Podejmujemy decyzję o powrocie do domku. Ostatnie chwile w tym miejscu i wdychanie charakterystycznego, warsztatowego zapachu.

Wypływ ropy naftowej (Kosmacz)


Idąc główną drogą znów mijamy siedzibę babci-szejka.

Królestwo ropnej babci (Kosmacz)


Słońce zaczyna powoli zachodzić i zrywa się wiatr, w porywach dość silny. Do tego spada temperatura i tworzą się zadymki.

Droga do domku (Kosmacz)


W świetle zachodzącego słońca podziwiamy Kosmacz i szczyty Karpat Pokucko-Bukowińkich.

Kosmacz


Do domku docieramy już po zmierzchu. Wieczór spędzamy spokojnie. To nasza ostatnia noc w Kosmaczu. Nazajutrz trzeba dostać się do Mikuliczyna na pociąg, co wiąże się z przejściem 24 km w prostej linii przez góry. Wszyscy zdają sobie sprawę z powagi kolejnego dnia i chcą nabrać sił. Ustalamy godzinę wyjścia - nie później niż o 10.

Rano udaje się zebrać bez żadnych poślizgów. Przychodzi właściciel i zaprasza nas do zajrzenia do muzeum owczarstwa, które sam stworzył. Czasowo jest to nam trochę nie na rękę, ale przystajemy na propozycję. Na szybko

Muzeum owczarstwa, próba gry na trembicie (Kosmacz)


W małej drewnianej chatce obok posesji pan właściciel zgromadził mnóstwo przedmiotów związanych z rzemiosłem wypasania owiec. Stara się nam opowiedzieć o wszystkim krótko, ale w końcu spędzamy w tym miejscu pół godziny. Zwiedzanie wieńczą próby gry na trembicie, jednak nikomu ta sztuka się nie udaje.

Muzeum owczarstwa (Kosmacz)


Na koniec robimy pamiątkowe zdjęcie i ruszamy w drogę.

Pod muzeum owczarstwa (Kosmacz)


Musimy przejść przez spory kawałek Kosmacza, by dostać się na górskie ścieżki, które doprowadzą nas do Mikuliczyna. W górskich miejscowościach zimą bardzo popularne jest wykorzystywanie zaprzęgów z saniami. Jeśli oczywiście jest po czym jeździć.

Zaprzęg z saniami (Kosmacz)


Zaczynamy oddalać się od centrum. Mijamy liczne przysiółki. Jak wspomniałem wcześniej, Kosmacz to największa wieś na Ukrainie, dlatego wydaje się po prostu nie mieć końca.

Przez przysiółki Kosmacza

Przez przysiółki Kosmacza

 Przez przysiółki Kosmacza

Przez przysiółki Kosmacza


Między przysiółkami natrafiamy na ciekawe miejsce odpoczynku. Jest to drewniana budka w kształcie grzybka, a w środku oczywiście stolik i ławeczki.

Budka w kształcie grzyba (Kosmacz)


Wspinamy się cały czas pod górę, a wieś nie chce się skończyć.

Kapliczka w przysiółku (Kosmacz)


Dookoła nas coraz więcej śniegu. Są miejsca, gdzie nawiany puch tworzy półmetrowe zaspy. Brodzimy po zasypanych pastwiskach i ścieżkach zastanawiając się jak w takich miejscach żyją ludzie. Przecież chałup wokół nas jest sporo, widać ciekawskich ludzi w oknach, ale nie ma żadnych śladów. Tak jakby mieszkańcy gromadzili zapasy na całą zimę, po czym zamykali się w swoich czterech ścianach na kilka miesięcy.

Przez przysiółki Kosmacza

Przez przysiółki Kosmacza


Pogoda nam dopisuje, toteż widoki są zacne.

Panorama Kosmacza


W końcu wychodzimy na w miarę udeptaną ścieżkę. Okazuje się jednak, że przy pomocy koni ściągane jest nią drewno. Zatem dojdziemy do miejsca wyrębu i znów zacznie się brodzenie przez zaspy.

Udeptana końskimi kopytami drózka (Kosmacz)


Oczywiście jest tak jak przypuszczaliśmy. Jednak znów niewygody rekompensują cudowne widoki.

Panorama Kosmacza

Panorama Kosmacza


Docieramy do pierwszego z dwóch szczytów. Nawiany śnieg uniemożliwia sprawne poruszanie się. Jedyną metodą zdającą egzamin jest ta "na bociana".

W drodze do Mikuliczyna


Ze szczytu obserwujemy gdzieś w oddali zmianę pogody. Ciężkie, śniegowe chmury idą prosto na nas. Zapowiada się marsz w trudnych warunkach.

W drodze do Mikuliczyna


Sytuacji nie ułatwia w dalszym ciągu warstwa śniegu, sięgająca momentami pasa.

W drodze do Mikuliczyna


Z pierwszego szczytu schodzimy nieco niżej, bazując tylko i wyłącznie na danych z GPSa. W końcu ścieżka, która ma być w tym miejscu, leży głęboko pod śniegiem. Dodatkowo nie jest to żaden szlak, więc nie ma co liczyć na namalowane na drzewach znaki. Spadają na nas pierwsze płatki śniegu.

W drodze do Mikuliczyna


Kiedy przekraczamy poziom 1000 m n.p.m., stroma droga nadal nie odpuszcza. Śnieg zaczyna padać coraz mocniej, do tego zrywa się silny wiatr i spada temperatura. Niektórzy wykazują pierwsze objawy zmęczenia, jednak stanąć na dłużej nie możemy. Wszyscy są przemoczeni, a brak ruchu momentalnie wychładza organizm. Przyjmujemy zasadę, że zatrzymujemy się często, ale nie dłużej niż na 5 minut.

W drodze do Mikuliczyna


Im bliżej szczytu, tym jakby mniej śniegu. Silny wiatr wywiewa go gdzieś na boki, w związku z tym na grani jego warstwa nie przekracza 15-20 cm. To sprzyjająca sytuacja. Możemy teraz iść nieco szybciej i mniej się męczyć.

W drodze do Mikuliczyna


W końcu, na ponad 1100 m n.p.m. udaje się nam osiągnąć najwyższy pułap tej wędrówki. Aura robi nam prezent, w postaci kilkunastominutowego przejaśnienia. Teraz można odpocząć dłużej, porobić zdjęcia i przygotować się do dalszej części trasy. Zwłaszcza, że nadciąga kolejna ciężka chmura.

W drodze do Mikuliczyna


Okazuje się, że zejście jest nieskomplikowane. Znów kierujemy się GPSem, ale wszystko odbywa się bardzo sprawnie. W pewnym momencie ze śniegowych chmur wyłaniają się szczyty Czarnohory. Oznacza to, że jesteśmy już niedaleko.

W drodze do Mikuliczyna, Czarnohora

W drodze do Mikuliczyna, Czarnohora



Po godzinie dochodzimy do wyraźnej drogi i jakiegoś przysiółka, zapewne Mikuliczyna. Droga biegnie rzeczną doliną, którą płynie Pruciec Czemehiwski. Według mapy do centrum wsi mamy jeszcze ponad 7 km, plus droga na dworzec. Jest godzina 17, pociąg jest w okolicy 21:30 więc mamy już pewność, że zdążymy.

W dolinie Prućca Czemehiwskiego (Mikuliczyn)


Ciekawostką jest wykres naszej drogi (przewyższenia), który otrzymuję od jednej z osób. Bardzo fajnie to wygląda, nie ukrywam.

Nasz spacerek na wykresie


Teraz już suniemy cały czas prosto po drodze. Ludzie okropnie zmęczeni, mokrzy a przede wszystkim głodni. Mijają nas Urale zwożące drewna z lasów, ale są załadowane po brzegi więc nie ma szans na podwózkę. Po 40 minutach wyrasta przed nami sklepobar. Szczęście niesamowite. Robimy postój, kupujemy przekąski. Polecam się nie najadać, bo mam nadzieję na gorący posiłek w Mikuliczynie. Po chwili ruszamy dalej. Wkraczamy w dzielnicę pełną miłych pensjonatów i ośrodków wypoczynkowych. Nogi aż same prowadzą do tych ciepłych, drewnianych domków. Jakby to było dobrze zrzucić z siebie ciężki plecak i mokre ciuchy, walnąć się na pachnącą pościel i słuchać trzaskających drew w kominku... Niestety, nie tym razem. Centrum już niedaleko. W końcu jesteśmy i z miejsca zaczynamy poszukiwania knajpy z jedzeniem. Po kilku niepowodzeniach w końcu się udaje. Znajdujemy restauracyjkę z domowym jedzeniem. Nie ma w niej nikogo, toteż czas oczekiwania na talerze będzie niezbyt długi. Do pociągu mamy 2,5 godziny. Powiadamiam o tym fakcie obsługę, ale zapewniają nas, że zdążą przygotować, a my zjeść. Zamawiamy solianki, wareniki i deruny. Na szybko.

Kolacja w Mikuliczynie


Gdy ostatnie kawałki jedzenia znikają z talerzy, mamy 30 minut do odjazdu. Szybko robimy zakupy na drogę w sklepie zlokalizowanym nad restauracją, po czym udajemy się na stację. W Mikuliczynie pociąg stoi tylko minutę i zastanawiam się, czy ten czas starczy nam na poszukiwanie odpowiedniego wagonu i wejście do niego. Myśl ta nie daje mi spokoju, dlatego idę do zawiadowczyni i przedstawiam sprawę. Zostaję zapewniony, że pociąg nie odjedzie, dopóki ona nie da maszyniście sygnału, a sygnału nie da, dopóki wszyscy nie wsiądziemy. Biorę głęboki oddech. Pociąg przyjeżdża 20 minut po czasie, szybko do niego wchodzimy i zajmujemy miejsca.

W pociągu (Mikuliczyn)


Jest to sławny karpacki pociąg 606. Tradycyjnie biorę bilety do Rachowa, a stamtąd do Lwowa. Te same miejsca tam i z powrotem. Plusy takiej operacji są nieocenione. Przede wszystkim nie trzeba wsiadać w środku nocy, kiedy pociąg wraca z Rachowa. Po drugie jest więcej czasu na odpoczynek i sen. Podróż upływa spokojnie i rano przyjeżdżamy do Lwowa.

Przyjazd do Lwowa


Tutaj nasze drogi się rozchodzą. Część osób wraca do Polski pociągami IC, a kilka zostaje we Lwowie jeszcze cztery dni. Z grupką jadącą pierwszym IC do Przemyśla żegnamy się już na dworcu. Ci, którzy wybrali opcję późniejszego powrotu, idą jeszcze na pożegnalne piwko finalnie odłączając się w jednej z knajpek. W ten sposób kończy się nasz tygodniowy pobyt w górach połączony z Sylwestrem. Do zobaczenia na noworocznym wyjeździe 2019/2020!!!

U Kumpla (Lwów)


Tekst:
Marcin Wójcik

Zdjęcia:
Łukasz Blaszka
Tomasz Brodowski
Karolina Bronowicz
Katarzyna Paliga
Małgorzata Paliga
Michał Pietrzak
Łukasz Sokołowski
Przemysław Witoń
Marcin Wójcik

P.S.

W Kosmaczu mieliśmy do czynienia z tradycyjnymi konikami serowymi. Były wszędzie. W sklepach, knajpach, na oknach zwykłych domów. Jeden dyndał także na naszej miejscówce. Koniki serowe to tradycja górali kosmackich, a dokładnie góralek. Wyrabiały one figurki z sera ofiarowując je swoim mężom, pasterzom, aby mogli od czasu do czasu coś sobie przekąsić. Koniki miały też charakter symboliczny. Miały zapewnić dostatek i dobrobyt. Po przyjeździe do Polski znalazłem informację, że Kosmacz to zagłębie tych figurek, a zamówienia płyną ponoć z samego Kijowa ;)

Serowy konik

Serowy konik

Komentarze