Pięć dni w Gruzji (część I)

Pomysł na wyjazd do Gruzji narodził się zupełnie przypadkowo. Podczas przeglądania promocji lotniczych natknąłem się na bilety do Kutaisi za 198 zł i to w świetnym terminie - wylot w środę wieczorem, powrót w niedzielę, także wieczorem. Rozpuściłem informację wśród znajomych bo wiadomo, w takich przypadkach trzeba działać szybko, i jeszcze tego samego dnia stworzyliśmy pięcioosobową ekipę. Bilety kupione. Teraz trzeba tylko cierpliwie czekać.
W skład ekipy, oprócz mnie, weszli: Jacek, Zuza, Hania i Przemek.

Jako, że wszyscy mieszkamy niedaleko siebie (w sąsiadujących miastach), dojazd na lotnisko w Pyrzowicach ogarniamy jednym autem, zabierając się po drodze. Jesteśmy dwie godziny przed odlotem i postanawiamy nieco ogrzać ten grudniowy, wczesny wieczór. Od razu dostajemy zapowiedź świetnego wyjazdu, a to za sprawą tymbarkowej nakrętki.


Pod terminal dowozi nas obsługa parkingu, na którym zostawiamy samochód.



Następuje szybka odprawa i wchodzimy do samolotu. Czekają nas trzy godziny lotu, a w Kutaisi planowo mamy być po godzinie 23. I znów trójka - między Polską a Gruzją są trzy godziny różnicy, więc lecąc w tamtą stronę musimy przestawić zegarki do przodu.



Podróż jest spokojna, upływa na rozmowie i konsumpcji winek zakupionych w lotniskowym sklepie. Spożywanie wniesionego alkoholu jest w samolotach zabronione, dlatego też chowamy się przed obsługą za fotelami. Postanawiamy także zakosztować piwa o pojemności 0,33 l za jedyne 20 zł od sztuki. Kiedy finalizujemy zakup, z kabiny wychodzi jeden z pilotów, Węgier, i zachwala piwko. Bo jest ono właśnie węgierskie, a samolotowy sklepik zaopatrzył się w Budapeszcie, podczas poprzedniego lotu.



W Kutaisi lądujemy planowo, jest znacznie cieplej niż w Polsce, a przede wszystkim nie pada.



I tutaj pierwsza miła niespodzianka na gruzińskiej ziemi. Podczas kontroli paszportowej dostajemy od służb granicznych winko. Po jednym dla każdego. To naprawdę szalenie miła sprawa.



Z lotniska do Kutaisi mamy niecałe 20 km. Wychodzimy przed budynek i rozglądamy się za transportem. Jest sporo taksówek, więc podchodzimy do jednej z nich i uzgadniamy cenę. Kierowcą jest wesoły Gruzin, który dużo mówi i wypytuje. Z tyłu auta jest trochę ciasno, bo siedzą tam cztery osoby. Humor jednak dopisuje i nikt nie marudzi. Taksówkarz mówi, że w domu pędzi wino, a do domu ma niedaleko, bo to jakaś wioska po drodze do Kutaisi. Może zajechać. Więc zajeżdża. Kupujemy dwie 1,5 litrowe butelki domowego gruzińskiego wina i ruszamy dalej. Nie mamy ze sobą lari, więc prosimy kierowcę o podjechanie pod jakiś czynny kantor. Jest prawie północ, ale udaje się taki znaleźć. Przy okazji wpadam na pomysł aby nie zajeżdżać pod sam hotel, tylko wysiąść jakieś 2 km przed i udać się do niego piechotą. Pooglądać spowite nocą uliczki miasta. Wysiadamy więc gdzieś nie wiadomo gdzie i ostatnią część podróży odbywamy pieszo.




Na mijanej stacji benzynowej nabywamy kilka potrzebnych na drogę rzeczy.



W hotelu jesteśmy przed 1 w nocy. Zajmujemy dwa pokoje. W recepcji jest kanapa, fotele i stolik. Pytamy, czy możemy posiedzieć tu jakaś godzinkę. Dostajemy zgodę, ale pani zaznacza, że musi być bardzo cicho, bo hotel jest połączony z jej prywatnym domem i hałasując możemy pobudzić jej dzieci. Informację przyjmujemy do wiadomości, zresztą nie mamy zamiaru balangować do białego rana. Krótko po 8 mamy marszrutkę do Cageri więc nie można zaspać. Siedzimy nie dłużej niż godzinkę po czym kładziemy się spać.



Nazajutrz wstajemy nieco zmęczeni, ale trudno. Trzeba jechać dalej, a marszrutki sa tylko dwie - rano i po południu. Zresztą nawet tego nie jestem pewien, bo rozkład jazdy nie do końca można uznać za pewniaka. Pełni nadziei, że jednak jest aktualny, wychodzimy na ulicę i zmierzamy w stronę dworca autobusowego. Ze względu na inną strefę czasową, w Gruzji w zimie robi się jasno dość późno, bo między 8 a 9.



Po drodze obserwujemy babuszki rozkładające przeróżne towary na rozciągniętym wzdłuż głównej ulicy targowisku.



Docieramy do dworca i upewniamy się, że marszrutka do Lentechi przez Cageri na pewno kursuje. No i kursuje. Mamy jeszcze sporo czasu, więc zaopatrzamy się w gruzińskie pieczywo, bo czasu na śniadanie nie było.



Nieopodal zauważamy jakąś knajpkę. Jest maleńka, w środku trzy stoły, klimat zamierzchły, idealnie. Okazuje się, że można zamówić jedzenie, i to charczo (gruzińska zupa). Do marszrutki mamy jakieś 40 minut, więc nikt nawet się nie zastanawia. Bierzemy dla wszystkich, a do tego miejscowe chemiczne oranżady.




Po sytym śniadaniu udajemy się na stanowisko, z którego ma odjechać nasza marszrutka. Stoją już jacyś ludzie, pytamy jeszcze raz dla pewności czy na pewno jedzie. Potwierdzają. Po chwili zajeżdża stary mercedes. Koszt przejazdu - 6 lari, 1,5 godziny drogi.



Droga jest dobra, świeci słońce. Wszyscy odsypiają krótki nocny odpoczynek. Trzymam się resztką sił, bo przecież ktoś musi robić zdjęcia. Za szybą zmieniają się wioski, a od pewnego czasu widać jak na dłoni zaśnieżone kaukaskie pasma górskie.



W pewnej chwili kierowca zatrzymuje się pod jakimś sklepem i pyta nas, czy nie chcemy może kupić sobie piwka na drogę, albo czegoś. No chcemy i kupujemy.



Niebawem ruszamy dalej, a Kaukaz staje się coraz lepiej widoczny. W wysokie partie gór jednak się nie wybieramy.



Gruzińska marszrutka to także dostawczak. Ktoś na wsi potrzebuje worek tego, ktoś inny worek tamtego. Na niektórych przystankach trwa więc rozładunek. Towaru pilnuje śpiący Jacek.



Jednym z pasażerów jest także pan wiozący krzaczek, który nie wiem jak fachowo się nazywa, ale te listki to liście laurowe, popularna na całym świecie przyprawa.



Droga z Kutaisi do Cageri jest momentami naprawdę ciekawa. Innymi słowy, jest co podziwiać.



W końcu dojeżdżamy. Cageri to senne miasteczko położone u stóp wysokiego Kaukazu. W centrum jest dużo sklepów, knajpka i posterunek Policji. Jest także postój, na którym stoi sporo taksówek, głównie ład niw. Mamy teraz do ustalenia istotną rzecz - czy z Cageri jeżdżą jakieś marszrutki do Ambrolauri, bo właśnie tam musimy się dzisiaj znaleźć. Niestety, lokalsi mówią że w tamtą stronę nie ma żadnych kursów. Pocieszamy się postojem z ładami bo wiem, że na pewno uda się nam załatwić transport. W Cageri mamy do zobaczenia dwa zamki - Gveso i Muri. Najpierw jednak trzeba się zaopatrzyć w sklepie.




Po dokonaniu niezbędnych zakupów udajemy się w stronę zamku Gveso. Trzeba iść kawałek za Cageri, do skrzyżowania dróg prowadzących do Lentechi i Ambrolauri. Jest to jakieś 15 minut marszu, więc szybko. Obok drogi podziwiamy gruzińskie zabudowy jednorodzinne.




Dochodzimy do wspomnianego skrzyżowania, a z nami miejscowe psy. Podczas całej podróży będzie się ich za nami snuło dość sporo. W słońcu jest bardzo ciepło, w cieniu zimno. Pogoda ogólnie jest wspaniała.



Przed nami skały, na które musimy się wdrapać aby dojść do zamku. Okazuje się, że w górę prowadzi wybetonowana ścieżka, a raczej mnóstwo schodków, zabezpieczonych barierkami. Od czasu do czasu przy barierkach stoją romantyczne latarenki (nie wiadomo czy działają). To trochę kontrastuje z klimatem gruzińskiej prowincji i zupełnie nieturystycznego regionu.




Mniej więcej w połowie szlaku natrafiamy na ruiny pierwszej średniowiecznej budowli. Wygląda mi to na bardzo niekompletną basztę lub punkt obserwacyjny.



W końcu, po dość żmudnym podejściu, ukazuje się nam sam zamek, a raczej jego ruiny. Teraz trzeba zejść z pięknej, wybetonowanej trasy i ostatnie metry pokonać wąską ścieżką, pnącą się do samej budowli stromym zboczem.



Właściwa trasa barierkowa wiedzie dalej, do widocznej z oddali kolejnej baszty. My jednak poprzestajemy na zamku.



Przekraczając rozsypujący się portal podziwiamy wspaniałe widoki. Jak na dłoni widać Cageri, położone w dolinie Ccheniczkali wraz z zaporą. Robiąc zdjęcie panoramiczne łapie się także wydrążona w zboczu góry droga wiodąca na Przełęcz Orbeli (będziemy ją zdobywać kilka godzin później). Jest wspaniała pogoda, w słońcu cieplutko, można spokojnie siedzieć w krótkim rękawku.




Pośród ruin robimy odpoczynek. Przede wszystkim zauważamy, że miejsce, w którym się znajdujemy, było raczej strażnicą a nie zamkiem. Tak czy inaczej rozkładamy się na ziemi, wyciągamy wszystko co zostało do jedzenia, winko zakupione poprzedniego dnia od taksówkarza oraz kilka piwek. Dookoła nas panuje absolutna cisza, przerywana od czasu do czasu ptasim świergotem. Powietrze jest czyste, a niesie je delikatny wiatr. W oddali widać ośnieżone szczyty Wysokiego Kaukazu. Jest magicznie.





Otaczająca błogość sprawia, że traci się kontrolę nad czasem. Uświadamiamy sobie, że chwila na zamku Gveso trwa trzy godziny. Z tego też powodu nie zdołamy odwiedzić drugiego punktu w Cageri, zamku Muri. Przecież jeszcze musimy zejść. Nie żałujemy niczego, dla mnie te kilka godzin na górze jest niesamowitym wyciszeniem, którego nie zaznałem już od dawna. Zbieramy manatki i kierujemy się w stronę asfaltowej drogi poniżej.



Po drodze zwracamy wagę na nietypową roślinność i inne zielone sprawy. Zbocze góry porośnięte jest rzadkim, niskim laskiem, pośród którego porozrzucane są białe wapienne kamienie pokryte grubym mchem. Z tego miejsca przyglądamy się także domkom postawionym po drugiej stronie doliny, nieco poniżej drogi na przełęcz.




Po niecałej godzinie lądujemy w centrum Cageri. Mamy przede wszystkim do opanowania dojazd do Ambrolauri, miejscowości, w której planujemy zostać na noc. Jak wiadomo już od rana, w tamtą stronę nie jeżdżą żadne marszrutki. Okazuje się też, że na postoju nie ma ani jednej taksówki, wszystkie Nivy pojechały do domu. Nieopodal zauważamy małą knajpkę. Postanawiamy się do niej wybrać i tam zastanowić się co robimy dalej.



Knajpka jest malutka - trzy stoliki, lada, lodówka z napojami. Kuchnia domowa, gruzińska.Bez zastanowienia zamawiamy chinkali, miejscowe piwko i karafkę czaczy. Pytam panią, która nas obsługuje, czy nie zna może jakiegoś taksówkarza lub osobę z samochodem, która mogłaby podrzucić nas do Ambrolauri. Jest to niecałe 60 km drogi. Pani łapie za telefon i zaczyna dzwonić. W tym czasie dokańczamy obiadokolację i przekonujemy się o mocy oryginalnej gruzińskiej czaczy.





Chwilę później podchodzi do nas pani i oznajmia, że znalazła dla nas kierowcę z autem. Właściwie to on już stoi przed lokalem. Faktycznie, na ulicy stoi zaparkowane auto. Zaczynamy cenowe targi. Oznajmiam, że to nie będzie taka prosta droga od punktu A do punktu B. Na tym sześćdziesięciokilometrowym odcinku mamy do zobaczenia kilka ciekawych rzeczy, więc zaznaczam, że będą postoje. Kierowca przyjmuje to do wiadomości i nic nie kwestionuje. Cena - 100 lari z postojami - jest co najmniej zabawna. Ładujemy się do auta i odjeżdżamy.




Kiedy tylko koła zaczynają się toczyć, pan Gruzin odpala na swoim monitorku rosyjską popsę, prawie na cały regulator. Piosenki raczej z dolnej półki, zdecydowanie z lat 90-tych. Jest klimat.



Pierwszą rzeczą, przy której (a raczej na której) robimy przystanek, jest wspomniana wcześniej Przełęcz Orbeli. Oby się na nią wdrapać należy pokonać szereg serpentyn wykutych w skalnym zboczu. Z interesującego nas miejsca rozciąga się wspaniały widok na dolinę Ccheniczkali i Wysoki Kaukaz. Piękny krajobraz urozmaicają opowieści naszego kierowcy o czasach minionych i obecnych.





Miejsce jest tak piękne, że wcale nie chce się go opuszczać. Przed nami jednak jeszcze trochę drogi, a czas ucieka.



Zaraz za przełęczą znajduje się wieś, od której wzięła ona swoją nazwę - Orbeli. W tej niewielkiej mieścinie także znajdują się ruiny średniowiecznej strażnicy. Aby się do nich dostać trzeba przejechać kamienistą drogą, do której sforsowania powinno się raczej użyć terenówki niż samochodu osobowego. Nasz kierowca z dumą oświadcza, że jego wan ma napęd 4x4. To jednak nie koniec problemów. Zamek stoi na niewielkim wzgórzu jakieś 100 metrów od nas. Trzeba jeszcze przejść przez miejscowy cmentarz, który znajduje się między drogą z kamieni i ruinami, a następnie wdrapać się po bardzo zachaszczonym i niebezpiecznym zboczu.



Zamkiem w Orbeli nikt się nie interesuje. Drzewa wyrastają z murów, wszystko się sypie, a to znów sprawia, że przebywanie w jego obrębie jest niebezpieczne i trzeba uważać na każdy ruch. Ostrożnie przemieszczamy się wzdłuż luźnych murów i rumowiska by nacieszyć oczy widokiem.



Cmentarz, przez który trzeba było przejść, służy za pastwisko. Między grobami stołują się jałówki



Dla człowieka z zachodniej Europy wschodnie cmentarze same w sobie stanowią atrakcję. Każdy nagrobek otoczony płotem, a na wydzielonym terenie okołogrobowym znajduje się stolik i ławeczki. Na cmentarzu, na którym właśnie się znajdujemy, stoły są zastawione. Czy było niedawno jakieś prawosławne święto, czy po prostu rodziny dbają o to, by nieboszczyki były syte, nie wiadomo.









Część II

Komentarze

  1. Stoly nie sa zastawione bo bylo swieto, tylko jest to na wypicie za dusze zmarlego przez przechodzacych/ przejezdzajacych (wyczytalem w tekstach Pana Krzysztofa)!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. OK, dzięki za info! W takim razie jesteśmy nikczemnikami, bo nie wypiliśmy za żadną duszę ;)

      Usuń

Prześlij komentarz