Wracamy do samochodu i kontynuujemy podróż do Ambrolauri. Kolejnym punktem na naszej trasie jest opuszczona winiarnia w Orbeli. Mieści się ona kilkaset metrów od asfaltowej drogi. Podjeżdżamy pod sporych rozmiarów metalową bramę, która oczywiście jest zamknięta. Całe szczęście jej konstrukcja umożliwia dostanie się na drugą stronę. Przeskakujemy bez problemu. Zaraz obok bramy, pod iglakiem, znajduje się mały stolik z ławeczką. Jaka szkoda, że nie można zrobić sobie w tym miejscu małej sjesty z kubeczkiem pełnym miejscowego wina...
Zaczynamy eksplorację opuszczonego zakładu. Zaraz przy pierwszym budynku rośnie dzikie winogrono.
Większość zabudowań jest w fatalnym stanie, ale właśnie dzięki temu w winiarni panuje niesamowity klimat. Ze ścian zwisają przezroczyste, na pierwszy rzut oka plastikowe przewody. Przypominają mi nieco ciśnieniowe systemy do transportu np. tworzywa do wtryskarek lub pojemników z pieniędzmi w większych marketach. Jeden budynek jest po prostu opleciony siatką takich rurek, średnicy około 10 cm. Okazuje się jednak, że są zrobione z cieniutkiego szkła, wyglądają jak grube jarzeniówki.
Wychodzimy z terenu winiarni znów gramoląc się przez ogrodzenie, tym razem w innym miejscu, udajemy się do auta i ruszamy.
Kolejnym ciekawym punktem znajdującym się przy trasie, są ruiny średniowiecznego (XIII w.) kościoła w Zogiszi. Dojazd do niego to prawdziwe wyzwanie dla naszego busika i sprawdzian umiejętności dla kierowcy. Gramolimy się znów kamienistą, stromą drogą. W pewnym momencie proponuję naszemu panu aby po prostu nie jechał dalej, bo do przejścia jest niespełna 200 metrów i spokojnie możemy zrobić sobie spacer. Gruzin jednak się upiera i dojeżdża najbliżej jak tylko się da. Zrobiło się już prawie ciemno, więc nie widać za wiele, jednak pomagając sobie latarkami docieramy do ruin.
Czas leci nieubłagalnie i zapada totalny zmrok. Z tych przyczyn jesteśmy zmuszeni zrezygnować z dalszych atrakcji wzdłuż trasy. Niestety, jest ich sporo bo aż pięć, ale nie da się zobaczyć wszystkiego. Więc w okolicy Zogiszi, miejscowości w której właśnie się znajdujemy, nie zwiedzimy kolejnego zamku. W Kvemo Żoszcha ominą nas dwa miejsca z ruinami kościołów - pierwsze na obrzeżu wsi, drugie na przeciwległym brzegu rzeki Askisczkali (dopływ Rioni). W Pirveli Tola nie wdrapiemy się na jeszcze inny zamek, a w Bugeuli nie zajrzymy do w dalszym ciągu funkcjonującej winnicy.
Do Ambrolauri dojeżdżamy po godzinie 21 i wysiadamy w centrum, czyli obok dworca marszrutek. Mamy zarezerwowany nocleg przez bukinga, ale adres jest mało precyzyjny. Nim ruszymy na poszukiwania, wstępujemy do pobliskiego sklepu. Nieopodal znajduje się rondo, w którego centralnym punkcie postawiono wielką butlę reklamującą wino z Kwanczkary.
Ruszamy w stronę naszego lokum. Znajduje się ono na jednej z wielu małych i ciemnych bocznych uliczek. Po 20 minutach marszu dochodzimy do miejsca, w którym rzekomo powinno ono być. Jednak nic z tego. Wokół nas dominuje stara zabudowa jednorodzinna otoczona wysokimi, blaszanymi płotami. Nie możemy skontaktować się z właścicielem ponieważ nie mamy gruzińskiej karty SIM. W ciemności widzimy zbliżającą się do nas postać. Pytamy o adres, pokazujemy nazwę z bukinga i nic. Lokals jednak jest bardzo uprzejmy i dzwoni. No i się udaje, tylko że... to zupełnie inny adres, całe szczęście niedaleko. Wchodzimy do nadgryzionego zębem czasu budynku, następnie do obszernego i ogólnie przyjemnego pomieszczenia. Niestety w środku jest zimno jak w lodówce, a właścicielka mówi, że nie widziała powiadomienia o rezerwacji. Pojawia się elektryczny grzejnik będący imitacją kominka, ale to zdecydowanie za mało. W domu jest wifi, więc szukam innego miejsca. Coś jest, cena znośna, niedaleko, bierzemy. Opiekunka pokoju, w którym właśnie się znajdujemy użycza swojego telefonu abyśmy mogli skontaktować się z nowym miejscem. Dzwonię, wszystko jest OK, idziemy.
Po chwili jesteśmy pod drugim adresem, ale niestety sytuacja się powtarza. Mianowicie znów trafiamy na wychłodzone pokoje. Po raz kolejny ludzie zaczynają znosić jakieś małe grzejniki, których wielkość jest po prostu śmieszna. Nie ma opcji aby nagrzać cztery ściany. Jesteśmy trochę w kropce, bo jest późno, a opcje z bukinga się skończyły. Od biedy będziemy spać w czapkach i rękawiczkach. Domkiem opiekują się dwie panie, które dwoją się i troją aby zapewnić nam choć odrobinę ciepła. Dla mnie tego typu sytuacje zawsze są niezręczne. Widzę, że ludzie robią wszystko dla swoich gości, choć z góry wiadomo, że nie jest to wystarczające. Widząc nasze zrezygnowanie, jedna z pań przypomina sobie o jakiś pokojach w domu znajomych i właśnie tam dzwoni - to dosłownie po drugiej strony ulicy. Idziemy sprawdzić i jest OK. Również dostajemy grzejniki, ale w pokojach nie jest zimno, a chłodno. I to najlepsza opcja tego wieczoru. Zostajemy.
Po uregulowaniu należności, ku naszemu zdumieniu, zostajemy zaproszeni na kolację. Porządnie zastawiony stół znajduje się w kuchni, w prywatnej części domu właścicieli. Dodatkowo dostajemy dzban domowego wina. Jedzenie wyborne, zwłaszcza sery i wędliny, które wytwarza gospodarz domu. Najadamy się do syta prowadząc rozmowy z domownikami.
Nagle gospodarz wstaje i zaprasza nas do piwnicy chcąc nam coś pokazać. Na dole stoją dwie duże beczki z własnej roboty winem i czaczą. Dookoła pełno różnych przetworów i wspaniały piwniczny zapach. Gruzin sięga na jedną z półek i ściąga z niej mniej więcej litrowy dzban. Pyta, z której beki ma zaczerpnąć. Zdecydowanie wskazujemy na tą z winem. Litrowe naczynie czaczy mogłoby chyba zabić. Podwija rękaw i nabiera pełne naczynie białego, półsłodkiego wina. Wracamy na górę i kontynuujemy biesiadę.
Dyskutujemy o planie na jutro i nagle uświadamiamy sobie, że przecież nie mamy załatwionego żadnego transportu. Kolejny dzień jest podzielony na trzy etapy. Pierwszym z nich jest dotarcie samochodem do wsi Mudżireti (61 km). Zgłaszamy gospodarzowi potrzebę odnalezienia transportu i po chwili wszystko jest załatwione. Kierowca podjedzie po nas o 7 rano. Siedzimy jeszcze jakieś pół godziny, po czym kładziemy się spać. Elektryczne grzejniki dały radę fajnie ogrzać pokoje, więc nie ma mowy o nocnym zamarzaniu.
Nazajutrz pałaszujemy śniadanie z produktów, które nam jeszcze zostały i wychodzimy na ulicę. Nasz kierowca już czeka. To kolejny dzień gruzińskiej przygody, który zaczynamy w kompletnej ciemności. Jest tyle rzeczy do zobaczenia, że po prostu trzeba się poświęcić.
Oczywiście już wczoraj umówiliśmy się, że do Mudżireti jedziemy z postojami. I w tym przypadku nie było żadnego sprzeciwu. Pierwszym miejscem jakie odwiedzamy jest wpisana na listę UNESCO katedra w Nikorcmindzie. Została ona wybudowana na początku XI wieku (ok. 1014 r.) za panowania Bagrata III. Obecny kształt to efekt restauracji. Została ona przeprowadzona po 1991 r, kiedy to cerkiew uległa znacznemu uszkodzeniu w wyniku trzęsienia ziemi.
Z powodu dość znacznej ilości wypitego poprzedniego wieczoru domowego wina, organizm zaczyna się oczyszczać jakąś godzinę po rozruchu. Oznacza to, że zaczyna się etap wzmożonej produkcji moczu. Z tego też powodu przystanki muszą być częste, a że zbiegają się z zaplanowanymi przez mnie wcześniej miejscami do obejrzenia, to nikt nie protestuje (zwłaszcza nasz kierowca). Pierwszy dłuższy postój robimy na Przełeczy Nakerala, górującej nad miastem Tkibuli. Nie zabawiamy jednak zbyt długo poza samochodem, bo wiatr jest tak silny, że naprawdę trzeba się mocno postarać aby nieruchomo stać na nogach. Sikanie w takich warunkach bez zachlapania odzieży praktycznie graniczy z cudem.
Do Tkibuli dojeżdżamy o świcie. Głowna ulica otoczona jest z każdej strony obskurnymi blokami, a na chodnikach nie ma żywej duszy. Udaje się nam wypatrzyć jakiś czynny sklep, gdzie kupujemy zaopatrzenie niezbędne do dalszej części dzisiejszej wycieczki. Oczywiście bardzo lubimy blokowy obskur, gdyby ktoś pomyślał, że marudzę. Absolutnie! Wielka płyta, zwłaszcza wschodnia, jest super!!! W mieście nasz kierowca zapytuje o drogę do Mudżireti, bo sam już nie wie jak ma jechać. Mówię, że ja wiem, mam mapę i w ogóle, ale zdaje się nie ufać mojej wiedzy. Ktoś mu coś tam tłumaczy, ale bardzo długo. Czyżby szykowały się przygody?
Za Tkibuli robimy krótki postój nieopodal płaskowyżu, który wygląda bardzo imponująco. Jest to obszerna, otwarta przestrzeń zabarwiona różnokolorową, ale bardzo nisko rosnącą roślinnością, przypominającą mi tundrę. Całość wieńczą wyłaniające się z porannej szarówki szczyty górskie. W tym miejscu miał być jakiś wodospad, ale niestety informacja na mapie jest chyba fejkowa (chyba, że go po prostu przeoczyliśmy).
Po chwili ruszamy dalej a ja zastanawiam się o co chodzi z drogą wiodącą do celu naszej podróży. A dokładniej analizuję skąd u naszego kierowcy wątpliwości, skoro jest do główna droga z Ambrolauri praktycznie do samego Zestaponi. No tak, po chwili kończy się asfalt i jedziemy kamienistą ścieżką - i to nadal drogą główną! Do niedługim czasie dojeżdżamy do Mudżireti i wysiadamy przy przystanku marszrutkowym. Żegnamy się z gruzińskim kierowcą, a sami zasiadamy pod wiatą i pochłaniamy drugie śniadanie. Dalszy plan polega na dotarciu do Kacchi, a następnie marszrutką do Cziatury.
Za przystankiem znajduje się szkoła, do której wiedzie brama w gruzińskie flagi.
Po posiłku zbieramy manatki i ruszamy. Droga pnie się w górę niewysokim wąwozem.
Następnie wychodzimy na wzniesienie, na którym drogi rozchodzą się w sposób po prostu fantastyczny.
Zaraz za rozstajem zaczyna się wieś Tavasa. Są to rozrzucone w znacznej odległości od siebie domki, których jest niewiele. Tego typu zabudowę widzę po raz pierwszy. Nie widać żadnych mieszkańców, panuje zupełna cisza i spokój.
Przy kamienistej drodze rosną jakieś cytrusy, które wyglądają jak pomarańczowe cytryny. W smaku są jednak ohydnie gorzkie.
Kawałek dalej na poboczu rosną figi, jednak zdecydowanie ich termin przydatności do spożycia minął. Przynajmniej tak mi się wydaje.
Podczas naszego całego marszu szutrową drogą mija nas tylko kilka pojazdów, poza tym nie ma żadnego ruchu. Zapomniałem jeszcze wspomnieć o okrutnie wychudzonym psiaku, który przyłącza się do nas gdzieś na początku wsi i tak maszerujemy sobie wspólnie dość długi czas.
Część Tavasy leży w głębokim wąwozie. Dochodzimy do wniosku, że światło słoneczne wpada tam dosłownie tylko na chwilę. Myślę, że nie więcej niż na dwie godziny dziennie.
Powoli dochodzimy do Tuzi, gdzie zaczyna się już asfalt. Po drodze wyprzedza nas własnej roboty wehikuł wiozący krzewy z liśćmi laurowymi. Ktoś zauważa te rośliny przy drodze. Lecimy, zrywamy twarde liście. Tłamsimy je w palcach i wywąchujemy aromat - faktycznie - pachną jak te w torebkach, kupowane w polskich sklepach.
Pierwszą rzeczą, która w Tuzi przykuwa naszą uwagę, to miejscowy cmentarz. Również na nim znajdują się ciekawe pomniki i pasące się między grobami zwierząta (oprócz krów miejsce upatrzyły sobie również kury).
Nieopodal cmentarza znajduje się płot ze wszystkiego. Wbudowany jest w niego psi kojec, osłonięty przed wiatrem starym kocem z tygrysem. Czyżby właściciel mieszkającego w kojcu czworonoga chciał dać do zrozumienia przechodniom, że nawet nie ma co zaczynać?
Przyspieszamy tempa, ponieważ musimy dostać się do Kacchi, przez którą przebiega główna droga łącząca Cziaturę z Zestaponi. Po kilkunastu minutach marszu słyszymy za plecami jadące auto. Kiedy się zbliża, widać za szybą charakterystyczną tablicę kierunkową - marszrutka! Zaczynamy machać, pojazd się zatrzymuje. Facet mówi, że on w sumie już jest po pracy, ale może nas podrzucić do Sakurce. Stamtąd dzisiaj ma być coś jeszcze na Cziaturę. Ładujemy się do Mercedesa i ruszamy. W Sakurce jesteśmy po 15 minutach, chcemy zapłacić ale kierowca kategorycznie odmawia. Wystarcza mu zwykłe dziękuję. Wysadza nas w centrum wsi, gdzie znajduje się przystanek i kilka sklepów.
Kupujemy piwko i zasiadamy pod przystankową wiatą. Obserwujemy leniwie toczące się życie wsi. Lokalsi podjeżdżają pod sklep na drobne zakupy, dyskutują, nabierają wody ze źródełka, które cichutko sączy się tuż obok przystanku. Po drodze przejeżdżają ludzie na rowerach, krowie zaprzęgi i ludki na własnej roboty traktorkach. Bardzo sielski i spokojny klimat.
Stwierdzamy, że szkoda tak siedzieć, bo i tak nie wiadomo o której przyjedzie marszrutka. Wiemy na pewno, że będzie. Wrzucamy na grzbiety plecaki i idziemy dalej drogą - przecież transport złapiemy w każdym jej miejscu.
Była to doskonała decyzja, bo dzięki niej udało mi się natknąć na najpiękniejszy płot, jaki widziałem do tej pory na wschodzie.
Na obrzeżach wioski Sakurce znajdują się także stare młyny wodne. Niektóre nadal działają. Są wybudowane na małych strumyczkach więc zakładam, że służą głównie miejscowej ludności do celów prywatnych.
Cały czas przemieszczamy się główną drogą, a marszrutki jadącej z naprzeciwka ani widu, ani słychu. Natrafiamy natomiast na malowniczo położony przystanek. Znajduje się prawie na samym szczycie serpentyn, którymi biegnie droga, w dole natomiast idealnie widać Sakurce. Zaczyna dość mocno wiać, jednak betonowa wiata jest świetnym schronieniem. Postanawiamy zrobić sobie przerwę na improwizowany obiad.
Podczas konsumpcji nadjeżdża marszrutka. Jedzie najpierw do wsi. Jest to doskonały sygnał, że trzeba powoli kończyć biesiadę i pakować plecaki. Po około 20 minutach busik wraca. Mimo tego, że dopiero wyruszył ze swojego początkowego przystanku, jest wypchany do granic możliwości. Oczywiście nie ma mowy aby do niego nie wsiąść. Wciskamy się praktycznie na chama, a plecaki wrzucamy gdzieś pomiędzy nogi. W Gruzji wszystko jest na bazie Transita. Dostawczaki, wywrotki, karetki, pojazdy do robienia odwiertów... no i marszrutki. W czyms takim nie da się skutecznie wyprostować, a i pasażerów wejdzie nie za wielu, Myślę, że nie przesadzę jeśli stwierdzę, że łącznie z nami na pokładzie Forda przebywa ze 30 osób. I wszyscy na Cziaturę. Jestem nieco strwożony kiedy kierowca zatrzymuje się na kolejnych przystankach "na żądanie" i zbiera dodatkowe osoby. Przed samym miastem jest już taki ścisk, że wzięcie pełnego oddechu jest po prostu niemożliwe. To taki rzadki moment, kiedy ciało wkomponowuje się w każdą dostępną szczelinę, w każdy strzęp wolnej przestrzeni. Wszystko po to aby uzyskać pozorne uczucie ulgi. Kiedy dojeżdżamy do Cziatury jest już tak ciasno, że stojąc przy otwartych drzwiach mam problemy z oderwaniem się od tej całej astmatycznie dyszącej, posklejanej ludzkiej masy. Pierwszy oddech poza pojazdem jest tak wspaniały, że aż nie do opisania.
W tym momencie należy wspomnieć o kolejnych miejscach, które nie udało się zobaczyć. A jest to cerkiew z XII w. w miejscowości Tuzi oraz słynna 40-metrowa kolumna w Kacchi, na której szczycie znajduje się mała cerkiewka.
W każdym razie jesteśmy już w Cziaturze i oddychamy pełną piersią. Jest późne popołudnie, więc zaczynamy rozglądać się za jakimś noclegiem. Jesteśmy także głodni, więc szukamy także jakiejś knajpki. Idąc od marszrutkowego dworca do centrum mijamy mnóstwo sklepików i przychodnikowych sprzedawców, którzy rozkładają swoje towary (najczęściej spożywkę) na kocach. Przechodząc obok jakiegoś niewielkiego punktu usługowego, słyszymy ze środka wołanie, po rosyjsku. Wyskakuje jakiś pan i pyta czy jesteśmy Polakami. Kiedy dostaje twierdzącą odpowiedź, aż podskakuje z radości. Zaprasza nas do środka, woła kolegów ze sklepików obok. Zbiega się kilka osób, zadają pytania, dyskutują.
Nagle na ladzie pojawia się jakaś ciecz w petach po napojach. Oczywiście wiemy co to oznacza - czacza. Równocześnie lada zaczyna pokrywać się różnymi smakołykami, które znoszą handlarze. Są jabłka, pomarańcze, orzechy laskowe i andruty. Do tego kawałek napoju, gdyby czacza zbyt paliła. Klimat jest bardzo serdeczny, powiedziałbym nawet, że przyjacielski. Toczymy ciekawe rozmowy, a zawartość plastikowych butelek szybko przełamuje barierę językową (tylko jedna osoba włada językiem rosyjskim).
Następuje bardzo zabawna sytuacja. Otóż w naszej ekipie znajduje się niewiasta o imieniu Zuza, natomiast jeden z Gruzinów to Zuzu. Kiedy panowie się o tym dowiadują, pękają ze śmiechu. Oczywiście razem z nami. Przed wyjazdem do Gruzji ustaliliśmy, że kolejki linowe, z których słynie Cziatura, nie kursują. Niestety, nasi rozmówcy potwierdzają tą informację. Wszystko stoi ponieważ trwa remont. To niedobra wiadomość, ale nic się na to nie poradzi. Dostajemy także cynk na temat ulicy z restauracjami. W sklepie spędzamy sporo czasu i robi się naprawdę późno, a my nadal nie mamy gdzie spać. Pożegnanie jest cholernie trudne. Gruzini absolutnie nie chcą słyszeć, że musimy już iść, żadne argumenty nie trafiają. W końcu udaje się przeciągnąć szalę zwycięstwa na naszą stronę. Robimy pamiątkowe zdjęcia i już mamy się żegnać, kiedy jeden z panów gdzieś szybko się oddala mówiąc abyśmy jeszcze chwilkę poczekali. Jest przy tym bardzo tajemniczy i mówi półgłosem. Zaczynam się domyślać o co może chodzić. Po kilku minutach wraca rozglądając się dookoła i podarowuje nam na drogę... skręta z marihuany!!!
Oczywiście pożegnanie trwa jeszcze dobrych 10 minut, lecz w końcu udaje się nam opuścić przemiłych Gruzinów. Dostajemy oczywiście zaproszenia do domów, że możemy się przespać u każdego z nich. Jest to oczywiście opcja, ale biorąc pod uwagę jak może się skończyć, postanawiamy z niej skorzystać kiedy nie będzie innego wyjścia. Kierujemy się zatem dalej w stronę centrum, rozglądając się na boki. Zaczynają się betonowe stacje kolejek linowych.
Komentarze
Prześlij komentarz