Z placu przed cerkwią roztacza się widok na najbardziej atrakcyjną turystycznie część stolicy.
Na większości mostów i przybrzeżnych promenad odbywa się wędkowanie, zakazane zresztą stosowanymi tabliczkami umieszczonymi na latarniach i okolicznych słupach.
Zbliżamy się do najbardziej urokliwej dzielnicy Tbilisi, która leży u podnóża twierdzy Narikala, a rozmieszczona jest wokół trzech głównych uliczek - Tumaniani, Betlemi i Gomi.
Zaraz na jej początku znajduje się sucharowy napis.
W tej dzielnicy plątanina wąskich uliczek jest po prostu przecudowna. Spacerujemy sobie zupełnie bez celu i zachwycamy się niepowtarzalnym klimatem.
Postanawiamy zasiąść gdzieś na kieliszek gruzińskiego wina i przy okazji wypisać pocztówki. Większość lokali jest jeszcze zamkniętych, ale znajdujemy jeden czynny. Wchodzimy, zamawiamy winko i wyciągamy przybory do pisania. Na naszą prośbę kelner wpisuje na każdej kartce pod adresem odbiorcy słowo "Polska" pisane po gruzińsku. Niestety, do kraju dotrą tylko dwie widokówki.
Czas biegnie szybko, a my mamy do zobaczenia jeszcze kilka rzeczy. Przede wszystkim chcemy rzucić okiem na Łaźnie Królewskie. Pierwsza rzecz przed tym rozległym kompleksem, jaka rzuca nam się w oczy, to porzucony, zarastający trawą Bentley. Komuś chyba jest zbyt przyjemnie w jednej z łaźni i nie wychodzi z niej już kilka dobrych miesięcy.
Pierwsze łaźnie powstały już w VI w. za panowania Persów. Legenda jednak głosi, że w V w. król Wachtang Gorgasali wybrał się na polowanie. Jego sokół pochwycił bażanta, jednak wraz ze swoją zdobyczą został odnaleziony martwy obok dziwnego, gorącego źródła. W tym miejscu miała powstać pierwsza budowla. Część miasta, w której znajdują się łaźnie, nosi nazwę Abanotubani. Między nimi, w stronę Mtkwari, spływa strumień Lehwtahewi, nad którym unosi się charakterystyczny, siarkowodorowy zapach
Bez wątpienia w całym kompleksie najbardziej rzucającą się w oczy budowlą jest łaźnia Orbeliani. Zbudowana w orientalnym stylu, ozdobiona błękitną mozaiką, jakby wycięta gdzieś z krajobrazu Samarkandy czy innego dalekowschodniego miasta. Łaźnie Królewskie są jednym z ulubionych miejsc odwiedzanych przez mieszkańców miasta i turystów. Najbardziej znanymi gośćmi było dwóch Olków - Puszkin i Dumas.
Na terenie łaźni zamawiamy kawę po turecku, która parzona jest w gorącym piasku.
Po kawowej przerwie udajemy się na dalsze zwiedzanie. Kolejnym obiektem, który oglądamy jest Wielka Synagoga znana także jako Sefardyjska. Spotkałem sie także z nazwą "synagoga Żydów z Achalciche", która nawiązuje do pochodzenia jej fundatorów. Jest to główna świątynia wyznawców judaizmu w Gruzji, znajduje się przy ulicy Leselidze. Jej budowa rozpoczęła się w 1904 roku na terenie ówczesnego bazaru ormiańskiego. Liczne sklepy i punkty usługowe w jej sąsiedztwie tworzą typową dzielnicę żydowską. Na murku przed synagogą przesiadują starsze panie, otoczone przez wylegujące się na kamiennych balustradach koty.
W dalszej części spaceru udajemy się na uliczkę Szardeni, słynącą z mnóstwa klimatycznych knajpek i odwiedzaną przez rzesze turystów. Oczywiście, że względu na porę roku, ogródki są pozamykane, jednak stoliki wraz z krzesełkami nie wszędzie są schowane. Daje nam to namiastkę atmosfery panującej w tym miejscu letnią porą.
Na witrynie jednej z knajp przy ulicy Szardeni widnieje bardzo interesująca i mądra sentencja napisana po rosyjsku: "Kobiety piją mało, ponieważ wszyscy mężczyźni i tak są piękni". W sumie podobnych tabliczek z tego typu napisami jest całkiem sporo. Na kolejnej mamy napis: "Cześć wino! Na razie problemy!". O Gruzjo, Gruzjo!
Ulica Szardeni kończy się na deptaku Sioni i w tym miejscu jest jakby obudowana dwiema półokrągłymi kamienicami.
Przy uliczce Sioni znajduje się także sporo sklepów z pamiątkami. Między innymi można kupić sobie popiersie Stalina lub czaczę rozlewaną do ciekawych naczyń.
Uliczka, jak sama nazwa wskazuje, prowadzi do katedry Sioni, która jeszcze do niedawna była siedzibą patriarchy Gruzińskiej Cerkwi Prawosławnej. Według legendy pierwszą świątynię w tym miejscu wzniósł oczywiście Wachtang Gorgasali. Jednak najbardziej prawdopodobne jest to, że budowę rozpoczął ok. 570 roku Eristawi Guaram Kurapalati, a zakończył ok 620 roku Eristawi Adarnese. Nazwa pochodzi od góry Syjon. Obecny kształt świątyni pochodzi z XI lub XII wieku. Została zbudowana z tufu wulkanicznego pozyskanego w okolicy miasta Bolnisi. W katedrze przechowywany jest krzyż św. Nino, uznawany za najcenniejszą relikwię Gruzińskiego Kościoła Prawosławnego. Oprócz niego znajduje się tu także cudotwórczy kamień przyniesiony z pielgrzymki do Jerozolimy przez mnicha Dawida z Garedży.
Po wyjściu z cerkwi podążamy dalej deptakiem. Zauważamy fantastyczne grafiki na okalającym jakiś rozsypujący się budynek parkanie z płyt pilśniowych.
Kierujemy się cały czas prosto i poprzez uliczkę Erekle II dochodzimy do równie urokliwej, obsianej knajpkami, wąskiej Szawteli
Mamy ogromną ochotę na jakąś kawę, dlatego postanawiamy wstąpić do dość charakterystycznej i znanej restauracji z mini wieżą zegarową. Ceny jednak są tak astronomiczne, że przeprowadzamy natychmiastową ewakuację i obsadzamy ławki przed lokalem. Odpoczynek na świeżym powietrzu, choć bez kawy, jest strzałem w dziesiątkę. Miejsce bardzo klimatyczne - z każdej strony otaczają nas ciekawe budynki.
Z ławeczek widać także najstarszą cerkiew Tbilisi, Anczischati, którą wzniesiono na początku VI wieku. Zainicjowanie budowy przypisuje się synowi Wachtanga Gorgasalego, Dacziemu. Nazwa pochodzi od ikony Chrystusa, napisanej w typie mandylion, umieszczonej w świątyni w 1675 roku. Za czasów Związku Radzieckiego cerkiew została zamknięta, a w jej wnętrzu urządzono muzeum rzemiosła. Do użytku przywrócono ją w 1989 roku.
Do naszego pociągu nie pozostało wiele czasu, dlatego też musimy przerwać błogi odpoczynek i ruszać zobaczyć jeszcze kilka rzeczy. Naszym następnym celem jest pomnik pewnego polskiego awanturnika, którego Gruzini pokochali, a przez to zwiększył się ich szacunek do samych Polaków. To jakieś 2 km drogi, kawałek za centrum miasta. Przekraczamy więc Mtkwari i kierujemy się w stronę tej niebywałej atrakcji. Po drodze mijamy tradycyjnie ciekawe miejsca i nietuzinkowe budynki. Przeciskamy się wąskimi uliczkami znajdującymi się w zrujnowanych, biednych dzielnicach.
Po 30 minutach drogi dochodzimy do zadrzewionego skwerku, przy którym znajdują się ławeczki i plac zabaw. Obok dość ruchliwa droga i skrzyżowanie z sygnalizacją świetlną. Są też sklepy spożywcze. No i nasza atrakcja.
Kiedy wszystkie pomysły na fajne fotki zostają wyczerpane, idziemy do pobliskiego spożywczaka. Trzeba kupić butelkę wina na podróż pociągiem. Udaje się dostać oryginalne, półsłodkie winko z doliny Alazani, które po prostu nie może być niedobre, ale to już przetestujemy po opuszczeniu stolicy. Następnie kierujemy się główną ulicą w stronę dworca, po drodze rozglądając się za skrzynką na listy. Mamy wypisane kartki, udało się dostać znaczki, ale skrzynki od rana nie było. Ktoś nagle zauważa, że ulica, którą się przemieszczamy, też ma charakterystyczną nazwę.
Do dworca postanawiamy podjechać metrem, więc udajemy się do najbliższej stacji. Po drodze odnajdujemy ostro poszukiwaną skrzynkę na listy.
Po jakiś 15 minutach lądujemy na placu dworcowym. Mamy jeszcze godzinę z hakiem, decydujemy się więc na mały spacer. Wystarczy oddalić się dosłownie kilkaset metrów, a pejzaż miasta zmienia się drastycznie. Oczywiście ogromnie podoba nam się taka zmiana.
Całkiem przypadkowo trafiamy na schowany w betonowych podziemiach jarmark jubilerski. Jest po prostu przeogromny i to kolejna rzecz, jaką widzę po raz pierwszy. W niskiej hali ciągną się stanowiska sprzedawców, które są niejako typowymi przeszklonymi gablotami. Wygląda mi to na kiermasz podróbek, choć pewności nie mam.
Kończymy nasz ostatni spacer po stolicy Gruzji, ponownie lądując na placu przed dworcem. Żegna nas (podobnie jak i witał) betonowy moloch, hałas klaksonów samochodowych (tak, tutaj wszyscy bez przerwy trąbią) oraz mrowie marszrutek tkwiących w praktycznie nie posuwającym się korku. Tak, Tbilisi to świetne miasto!
Wchodzimy na peron, z którego ma odjeżdżać nasz pociąg. Wszystkie tablice informacyjne wyświetlane są po gruzińsku, więc pytam jakiegoś milicjanta. Oczywiście on nic nie wie. W oddali widzę jakiś ludzi i bingo - czekają na nasz pociąg. Mamy jeszcze jakieś 20 minut, więc pędzimy na "taras widokowy", na który trafiliśmy dzień wcześniej, zaraz po przyjeździe. Jedziemy do Samtredii, pierwszej stacji za portem lotniczym Kutaisi. Zastanawia mnie, dlaczego pociągi pospieszne nie zatrzymują się na małej stacyjce Kopitnari, praktycznie vis a vis lotniska. Aż się prosi. Z drugiej strony nie ma tragedii, bo Samtredia leży jakies 15 km od miejsca, z którego startują samoloty. Pociąg, na który czekamy jedzie do Poti. Wtacza się na peron jakieś 10 minut przed odjazdem. Jego jakby strażą przyboczną są dwa inne, kolorowe składy, których destynacje przyprawiają mnie o ślinotok. Czerwono-niebieski jedzie do Erywania, stolicy Armenii, natomiast zielono-beżowy do Baku, stolicy Azerbejdżanu (zresztą ten do Baku stał tu też wczoraj). Nic, trzeba obejść się bujaniem w obłokach i niechętnie wsiadać do gruzińskiego pośpiecha.
Pociąg rusza punktualnie. Można śmiało rzec, że jest nowoczesny i wygodny mimo tego, że z zewnątrz wyglądał średnio. Nadeszła chwila na odbezpieczenie wina z doliny Alazani, jednak pojawia się problem - brak korkociągu. Próbujemy wszystkim co tylko przychodzi nam do głowy, bo korek jakoś mocno trzyma. W końcu wygrywamy walkę za sprawą szczoteczki do zębów, która po całej operacji lekko się wykrzywia.
W Smatredii jesteśmy punktualnie, wybiegamy przed dworzec aby nikt nie dmuchnął nam sprzed nosa taksówki. Udaje się złapać starego Mercedesa, który podwozi nas na same lotnisko. Na miejscu okazuje się, że nie wejdziemy na nasze wydrukowane karty pokładowe i musimy iść do jakiegoś okienka aby zamienić ja na zwykłe, kartonowe bilety. Nawet fajnie, bo dzięki temu mamy oryginalne odcinki z lotniska w Kutaisi.
Lot jest bardzo spokojny, ale wygląda na to, że z Gruzji leci się innym korytarzem niż do. Mianowicie lot jest pół godziny dłuższy. W Katowicach łezka sie w oku kręci, że to wszystko już za nami. Jedno wiemy na pewno - musimy tam wrócić!!!
Droga, jaką pokonaliśmy każdego dnia (transport publiczny i trasy piesze):
- dzień 1: 32 km
- dzień 2: 151 km
- dzień 3: 112 km
- dzień 4: 231 km
- dzień 5: 258 km
Suma: 784 km
Tekst:
Marcin Wójcik
Zdjęcia:
Hanna Biś
Przemysław Cichy
Zuzanna Rzycka
Jacek Waleczko
Marcin Wójcik
Komentarze
Prześlij komentarz