Z knajpy na Trościanie rozciąga się fantastyczny widok na dolinę Oporu i leżące w niej Sławsko.
W ciepełku siedzi się bardzo przyjemnie, ale musimy się zbierać jeśli do miasteczka chcemy dojść jeszcze za dnia. Kiedy wychodzimy z baru zdajemy sobie sprawę, że trochę się jednak zasiedzieliśmy. Zaczyna zachodzić słońce. Wiemy już, że czeka nas marsz po zmroku, jednak zachód na Trościanie zdecydowanie jest tego warty.
A więc w drogę! Wszystkie ścieżki w stronę Sławska, które mam zaznaczone na mapie, w okresie zimowym zostały przekształcone na trasy dla narciarzy. Dlatego też co chwila słychać dochodzące zza naszych pleców okrzyki pędzących ludzi, a my uciekamy gdzie tylko jest to możliwe. Niestety, innej drogi nie ma (lub jest zasypana), więc muszą się pogodzić z naszą ekipą na szlaku.
Powoli robi się ciemno, a my nadal idziemy. Na dodatek pogubiły nam się drogi. W sensie te z mapy są nie do przejścia, więc jesteśmy zmuszeni w dalszym ciągu podążać śladami nart. W pewnym momencie stok robi się bardzo stromy, a ubity śnieg sprawia, że także i śliski. Musimy zatem iść na azymut, na przełaj. Prościej jest zjeżdżać na tyłku lub po prostu się turlać, co większość właśnie czyni.
Kiedy dochodzimy do dolnej stacji wyciągu, jest już ciemno, a my jesteśmy cali mokrzy. Nieopodal zauważamy jakąś knajpę. Okazuje się jednak, że mamy tylko pół godziny i zamykają. To odpowiedni czas na ugaszenie pragnienia i podsuszenie rzeczy przy żarzącym się kominku. Analizuję naszą powrotną trasę, która ze względu na porę dnia uległa znacznemu skróceniu i orientuję się, że ominęliśmy sporą część wytyczonej wcześniej ścieżki, zostawiając za sobą niewielkie wzniesienia Stodołyszcze (828 m) i Hołycę (727 m).
Nasze prośby o kolejne pół godziny nie przynoszą efektu. Idziemy więc w stronę centrum Sławska. Po drodze mijamy budkę, która kiedyś była wypożyczalnią sprzętu narciarskiego, o czym świadczą znacznie już wytarte, namalowane farbą napisy.
Mimo tego, że centrum wydaje się być blisko, docieramy do niego po prawie godzinnym marszu i to po równej drodze. Jest godzina 19, więc mamy czas na knajpowanie. Niestety, następuje powtórka sylwestrowej klątwy. Chodzi dokładnie o czas oczekiwania na zamówione rzeczy. Ba! Nawet na obsługę trzeba czekać długo. Jest to sytuacja znana mi doskonale, na którą składa się kilka czynników - góry, sylwester, godziny 15-22. Niechlubny rekord w tym procederze wiedzie restauracja w Wierchowinie, w której na piwo czekaliśmy 40 minut, na obiad zaś 2,5 godziny i wyszliśmy dostając na sześć osób tylko jedno danie. W Sławsku zaczyna się standardowo. Zajmujemy miejsce przy stoliku i czekamy, czekamy, czekaaaaaaamy. I nic. Na sali pracuje chyba pięć dziewczyn i tak jakby nas nie zauważały. Trudno. Piwo ze sklepu i puszka ryb na kolację musi wystarczyć. Chociaż nie! Tak łatwo się nie poddamy! Część ekipy zostaje w restauracji (a nosi ona nazwę Maksym), bo po prostu była tu wcześniej i jest już obsługiwana), a ja z garstką ludzi idziemy szukać czegoś innego. No i znajdujemy - kręgielnię Lahuna, w której jest także bar z karaoke. Tego wieczoru nie udaje się nam zjeść kolacji, poznajemy natomiast fajnych Ukraińców, z którymi do późnej nocy śpiewamy ruskie piosenki popijając od czasu do czasu przezroczystą ciecz. Nie wiadomo jak i kiedy wracamy do Trościana. Jedno jest pewne - jutrzejszy dzień stoi pod znakiem migreny - a jest to Sylwester.
Jak było do przewidzenia, kolejny dzień rodzi się w wielkich bólach. Plan na dzisiaj to szybka wycieczka do Skolego. Do wsi jedziemy oczywiście elektryczką. Niestety, wiele czynników złożyło się na zarzucenie planu górskiej wędrówki. Przede wszystkim w nocy przyszła odwilż. Wszystko dookoła zaczyna topnieć, a nam niezbyt chce się taplać w pośniegowej brei. Dochodzi do tego kac, który skutecznie wyłącza kilka osób z porannego zerwania się z łóżka. W końcu nie udaje się zebrać na pierwszą elektryczkę, a druga jest dopiero przed południem. Wiadomo, nic na siłę.
Tworzy się jednak niewielka grupka, która chce odwiedzić Skole. Zatem jemy śniadanie i wyruszamy zobaczyć Sławsko za dnia. Do pociągu mamy niecałe dwie godziny, więc w spokoju spacerujemy sobie uliczkami miasteczka. Natrafiamy na niedziałający niestety piwbar, zlokalizowany w małej drewnianej budce.
Lokalizujemy także kilka knajpek i sklepów, co okaże się niezmiernie przydatne. W końcu udajemy się w stronę dworca, pod którym zastajemy kotłowaninę ludzi i samochodów. Okazuje się, że przydworcowemu życiu takt nadaje rozkład jazdy pociągów, zwłaszcza tych pośpiesznych. Pół godziny przed przyjazdem każdego z nich, pod stacyjką zaczynają zbierać się oczywiście pasażerowie, drobni handlarze, a przede wszystkim taksówkarze. Ci ostatni w głównej mierze posługują się radzieckimi UAZami. Jeśli ktoś nie wiedziałby o co w tym wszystkim chodzi, mógłby pomyśleć, że w tym miejscu odbywa się jakiś handel, giełda UAZów, jest ich po prostu mnóstwo. Oczywiście są też inne samochody, w mniejszej liczbie, ale w większości terenówki.
Przechodzimy na peron, bo za moment przyjeżdża nasza elektryczka. Wszystko odbywa się planowo, bez żadnych opóźnień. Pociąg nie jest nawet bardzo nabity.
W Skolu jesteśmy po niedługim czasie. Postanawiam podzielić rzeczy do zwiedzenia na dwie części. To znaczy dzisiaj będzie pierwsza, a druga następnym razem, bo tutaj jeszcze wrócimy.
Skole, podobnie jak Sławsko, znajduje się na dawnym szlaku handlowym z Halicza na Węgry. Do 1918 roku pod zaborem austriackim, na terenie Galicji. Za czasów II RP w województwie stanisławowskim, określane było mianem "stolicy polskiego myślistwa". Leży w sercu Parku Narodowego "Beskidy Skolskie". W chwili obecnej liczy niecałe 7 tys. mieszkańców, a miastem partnerskim jest Węgrów.
Za cel obieramy pałac Groedlów, który znajduje się niecałe 2 km od stacji. Zmierzając w jego stronę natykamy się na ciekawą betonową płytę, na której przedstawione jest słowo "pokój" w różnych językach, między innymi po polsku.
Temperatura zaczyna spadać i z śnieżnego błota robi się twarda i śliska lodowa skorupa. Trzeba bardzo uważać, bo w takich warunkach o upadek naprawdę nietrudno. Droga, którą się poruszamy (M06, E471, Lwów - Mukaczewo) to główna trasa biegnąca przez centrum miasteczka. Chodnika tu nie uświadczysz, a jeśli wzdłuż jezdni jest jakaś ścieżynka, to została przysypana zwałami odgarnianego śniegu. Jesteśmy więc skazani na lawirowanie między lodowiskami a mknącymi samochodami. W takich oto okolicznościach dochodzimy do pałacu.
Pałac Groedlów został wzniesiony w drugiej połowie XIX w. w stylu francuskim, z obszernym ogrodem od frontu. Należał do braci Groedl, którzy w Skolem i okolicy prowadzili sieć tartaków i ogólnie zajmowali się przemysłem drzewnym. Byli lokalnymi potentatami w swojej branży, a wyroby z ich zakładów były szeroko cenione w wielu krajach. Ze skolskich tartaków pochodzą na przykład parkiety zamówione przez angielską rodzinę królewską do pałacu Buckingham. Bracia stworzyli także w Skolem niejako centrum łowiectwa - na polowania ściągała tutaj śmietanka europejskiej arystokracji. Ciekawa jest historia garażu braci i ich mechanika. Otóż panowie Groedl byli posiadaczami sześciu Rolls-Royce'ów. Pod ich nieobecność wspomniany mechanik fundował mieszkańcom Skolego przejażdżki po miejscowości.*
Na chwilę obecną budynek jest w opłakanym stanie. W wielu miejscach odpadają tynki, brakuje także większości rynien, co tylko przyspiesza degradację elewacji. Z dachu zwisają potężne sopliska, a chodniki i schodki są zupełnie nieodśnieżone. Widać, że jeszcze niedawno coś tu się działo. W środku dostrzegamy jakieś meble, a na zewnątrz anteny satelitarne. Czy był tu oddział jakiegoś państwowego organu, czy mieszkali tutaj ludzie? Nie wiadomo. Pewne jest tylko jedno - to kolejne fantastyczne miejsce na Ukrainie, które przez obojętność urzędników popada w ruinę.
Bardzo ciekawa historia miasteczka Skole oraz związaną z nim rodziną Groedlów znajduje się tutaj.
Na pałacu kończymy naszą wiztę w Skolem. Udajemy się na stację i wracamy do Sławska aby powoli przygotowywać się do sylwestrowej zabawy.
Będąc jeszcze w Polsce szukałem fajnego miejsca do świętowania nadejścia Nowego Roku. Udało się załatwić niedużą salkę około 20 minut na piechotę od hoteliku Trostań. Opiekunką jest Ukrainka mieszkająca vis a vis tego miejsca. W dobrej cenie mamy salę i jedzenie, które od A do Z przygotowywane jest przez gospodynię.
Kiedy jesteśmy już w Sławsku, lecimy jeszcze na szybki obiad, po czym wracamy do hotelu aby się przebrać. Na sali mamy być o godzinie 19. Przyszykowani i wypachnieni udajemy się w drogę.
Okazuje się, że salka umiejscowiona jest na urwisku, to znaczy jedna część jest na równo z gruntem, a dystalna opiera się na drewnianych, grubych palach wbitych w ziemię. Z okienek rozciąga się niesamowity widok na dolinę Oporu i centrum Sławska. Wewnątrz wszystko jest w drewnie. Martwiłem się trochę o temperaturę, jednak jest w miarę ciepło. Do dyspozycji mamy jeszcze komputer z Internetem i głośniki. Jest więc wszystko.
Dalszy ciąg to klasyczna sylwestrowa impreza z mnóstwem jedzenia, tańcami i innymi wygłupami. Nie brakuje nam niczego, stoły dosłownie uginają się pod ciężarem jedzenia. Nowy Rok witamy zakupionymi w miasteczku fajerwerkami, a imprezę kończymy późną nocą.
O tym, że Nowy Rok w większości przypadków wygląda tak samo, wiedzą doskonale wszyscy. Mimo niedogodności wyruszamy na kolejną krótką wycieczkę, jednak w znacznie okrojonym składzie. Udajemy się na dworzec kolejowy, na tą samą elektryczkę do Skolego, którą jechaliśmy dzień wcześniej. Dzisiaj obejrzymy sobie rzeczy, których nie zdążyliśmy zobaczyć wczoraj.
Skole w okolicach noworocznego południa jest praktycznie wyludnione. Po chodnikach walają się opakowania po wypalonych fajerwerkach oraz puste butelki po wódce i szampanach. To jakby inny świat, bo w Sławsku niczego takiego nie zauważyliśmy. Jest po prostu syf. Kierujemy się do pierwszego interesującego nas miejsca, czyli drewnianej cerkwi św. Pantelejmona z 1597 r.
Następnie udajemy się na Rynek. Garstka zauważonych przez nas w centrum ludzi to klienci jedynego chyba otwartego 1 stycznia sklepu w Skolem, Rukawiczki. W większości wynoszą siaty pełne wody mineralnej i napojów.
Rynek jest bardzo dużym i teoretycznie pustym placem. Znajduje się na nim rzeźba widoczna na poprzednim zdjęciu i kilka zabudowań, między innymi siedziba rady miejskiej w charakterystycznym dla czasów radzieckich budynku. Przed nim stoi wyprężony narodowy bohater Ukrainy, który u nas niekonicznie jest lubiany.
Przyszła pora na główny cel naszej dzisiejszej wycieczki - kierujemy się w stronę Przełęczy Tucholskiej. Znów bez chodnika, asfaltem. Całe szczęście ruch jest znikomy, toteż większość czasu zajmujemy cały prawy pas. Droga, jak i linia kolejowa, poprowadzona jest tu także doliną Oporu, który szumi sobie wesoło tuż obok nas.
Przełęcz Tucholska, zwana czasem Werecką, znajduje się na wysokości 841 m n.p.m. Oprócz drogi, a poniżej linii kolejowej i Oporu, przecina ją także ropociąg Przyjaźń (Drużba). Charakterystycznym miejscem jest pomnik dwóch górali dmących w trembity.
Po przeciwnej stronie pomnika rozłożyli się handlarze turystycznymi pierdołami. Moją uwagę przykuwa pewna skórka. Okazuje się, że to autentyczna skóra wilka, za jedyne 1000 dolców. Pani mówi żebym brał, powieszę sobie w domu. Wszystko fajnie, tylko jest duża szansa, że stałaby się raczej ozdobą mojej celi w polskim więzieniu. Przełęczą Tucholską kończymy naszą przygodę w Skolem. Mamy jeszcze trochę czasu do elektryczki i postanawiamy wstąpić do knajpki tuż obok dworca aby zjeść coś na ciepło. Jest czynne. Pani twierdzi, że w godzinę (bo tyle mamy do odjazdu) zdąży przygotować wszystko. Okazuje się jednak, że połowa zamówień nie przychodzi (głównie wareniki) i osoby dotknięte tym niepowodzeniem kończą swój posiłek na piwie. Reszcie udaje się zjeść przynajmniej bogracz.
Kolejny ranek wstaje pogodny, choć mroźny. To ostatni dzień naszego pobytu w górach. Dzisiaj mała wędrówka po okolicznych wzniesieniach. Tym razem wybieramy kierunek północny. Mijamy przysiółki Skolego dreptając pod górę po zlodowaciałym śniegu. Osoby z rakami mają lepiej, pozostali walczą o przetrwanie. Wtem za naszymi plecami słyszymy klakson. Odruchowo wszyscy uciekają na skraj drogi. Pod górę ciśnie Audi Q8 ns kijowskich blachach. Pod maską wyje potężny silnik. Zauważam, że kierowca zapomniał o łańcuchach na koła i zastanawiam się co może się za chwilę wydarzyć, biorąc pod uwagę oblodzoną stromiznę przed audicą. Oczywiście na efekt takiego lekceważącego podejścia nie trzeba było długo czekać. Po ominięciu naszej grupy samochód podjeżdża jeszcze jakieś 20-30 m, po czym buksując kołami zaczyna zwalniać by finalnie się po prostu zatrzymać. Następnie jak saneczki zsuwa się po lodzie w dół, w naszym kierunku. Pada znamienne "spierdalać!". Uciekamy gdzie tylko możemy, audi ześlizguje się tuż obok nas by kawałek dalej złapać w końcu przyczepność. Nie wiem czy umiejętności czy niebywałe szczęście sprawiły, że kierowca ze stolicy kompletnie nie rozbił auta, lub w najlepszym wypadku nie skończył jazdy w rowie. Z pewnością jednak musiał mieć pełne galoty, bo drugi raz nie podjął się sforsowania wzniesienia. A my, dzięki bacznemu śledzeniu jak skończy się ześlizg auta obracamy się i mamy przed oczami świetny widok. Jak na dłoni widać masyw Trostani, gdzie szwędaliśmy się kilka dni wcześniej, choć sam szczyt pogrążony jest we mgle.
Zmierzamy dalej wytyczoną przeze mnie trasą. Śniegu jest pod dostatkiem, mrozik szczypie w policzki, widoki oczywiście cudowne.
Po pewnym czasie dochodzimy do małej stacji narciarskiej. Znajduje się ona na górze Pohar i jest jakieś 10 razy mniejsza niż ta na Trostani.
Oczywiście są też budki z lokalnymi przysmakami - słodyczami, napojami, winem i szaszłykami. Nie brakuje także piwa i cięższego alkoholu.
Komentarze
Prześlij komentarz