Sylwester 2019, Sławsko (część III)

Część II 

 

Zasiadamy pod jedną z wiat i raczymy się herbatą z prądem, która momentalnie rozgrzewa nasze ciała.



Już mamy zbierać się i wyruszać w dalszą drogę, kiedy ktoś zauważa małą knajpkę, do której można po prostu wejść i się ogrzać. Wchodzimy do środka. Asortyment podobny do tego ze straganów, choć można zamówić jakieś zupy i inne ciepłe posiłki.



Po herbatce z wkładką i piwku w knajpce zaczyna wzywać natura. Potrzebę można załatwić w stojącym nieopodal podwójnym kibelku, malowniczo umiejscowionym na tle Beskidów Skolskich.



Nadchodzi pora aby opuścić stok i udać się w dalszą drogę. Planuję wejść na szczyt Wysokyj Horb (845 m n.p.m.), który znajduje się niecałe 2 km od stacji narciarskiej. Wychodząc z knajpki mijamy jeszcze postój lokalnych taksówek, które są po prostu końskim zaprzęgiem saneczkowym. Uiszczając opłatę można dostać się do centrum Sławska lub w odwrotnym kierunku.




Idziemy kawałek ubitą drogą, którą zapewne wjeżdżają na stok samochody dostarczające towar handlarzom, i oczywiście sanie. Po chwili jednak musimy z niej zejść, co oznacza brodzenie w śniegu po kolana. Przed nami kolejna ścieżka, którą tej zimy jeszcze chyba nikt się nie poruszał. Za to droga na Wysokyj Horb jest już prosta...



...Prosta, ale jednak mocno pod górę i w głębokim śniegu. Zmęczone ciało potrzebuje czasem odpoczynku.




W końcu dochodzimy do Wysokiego Horba, jednak jest to szczyt zalesiony i oprócz gęstej świerczyny nie widać niczego. Mapa pokazuje, że ścieżka biegnie dalej, ale w rzeczywistości zaraz za lasem jest przepaść uniemożliwiająca jakiekolwiek dalsze manewry oprócz jednego - powrotu.



Nie chcemy zbyt szybko się poddać i lokalizujemy inną drogę, nieco poniżej szczytu, do której chcemy się dostać. W tym celu trzeba przejść na przełaj jakieś 300 metrów lesistym zboczem. Zboczem bardzo stromym i zaśnieżonym. Robimy to bardzo powoli i uważnie, ponieważ o upadek i sturlanie się naprawdę nietrudno. W niektórych momentach lepiej po prostu zjeżdżać na tyłku.


Przy samej drodze, do której zmierzamy, mamy dość spore urwisko powstałe na skutek wyrżnięcia w zboczu przestrzeni dla drogi. Jedynym sposobem na jego sforsowanie jest po prostu zjazd na szanownej. Urwisko jest strome i wysokie, więc trzeba zebrać w sobie nieco odwagi aby przystąpić do zjazdu.



 

Wszystkim udaje się zsunąć na drogę. Możliwe, że uda się obejść nią Wysokyj Horb i kontynuować marsz dróżką, którą przejście uniemożliwiła nam przepaść na górze. Okazuje się jednak, że droga kończy się za pierwszym zakrętem. Wygląda na to, że po prostu jej budowa nagle się zakończyła. W miejscu przerwania prac postawiono wychodek i drewnianą wiatę.



Zasiadamy przy szerokim stole i rozmyślamy nad wyjściem z sytuacji. Poniżej nas biegnie asfaltowa droga. Leży ona w dolinie potoku Rożanka i prowadzi do dwóch wsi - Rożanki Niżnej i Wyżnej. Odchodzi od głównej drogi do Sławska, więc jesteśmy w domu. Pojawia się jednak kolejna przeszkoda - znów trzeba trawersować zbocze, porośnięte tym razem różnymi rodzajami krzewów.




Zejście utrudniają dodatkowo stare ścięte drzewa, których pnie są zupełnie niewidoczne pod grubą warstwą śniegu. Trzeba sporo uwagi aby nie złamać sobie nogi bądź roztrzaskać głowy przy turlaniu się, bo taką metodę zejścia wybrało kilka osób.




Zejście jest cholernie męczące i kiedy już docieramy do jednego z wielu strumyczków wpadających do Różanki, słuchać głośne "uff". Okazuje się jednak, że brakuje jednej osoby, Łukasza, który musiał odturlać się od nas gdzieś wyżej. Nawołujemy, jednak odpowiada nam tylko echo a następnie cisza. Całe szczęście po 15 minutach w oddali widzimy sylwetkę naszego zagubionego kolegi. Kiedy do nas dochodzi jest cały oblepiony śniegiem. Nie wytrzymały także jego spodnie, drąc się na którymś z krzewów. W każdym razie mamy komplet i powoli możemy zmierzać w kierunku Sławska.




Dochodzimy do drogi prowadzącej do Różanek. Mamy nadzieję, że znajdziemy przy niej jakąś knajpkę, ponieważ głód mocno daje się wszystkim we znaki. Dwa trudne trawersy wymagały sporych nakładów energii. Niestety, na pierwszą restaurację natrafiamy dopiero na "przedmieściach" Sławska. Jesteśmy już wycieńczeni z głodu, całe szczęście w środku jest miejsce, a przede wszystkim jest ciepło. Wchodzimy i zasiadamy za długim, sosnowym stołem.



W tym miejscu odbiegnę trochę opowieścią od głównego wątku. W dzień wycieczki na Pohar i trawersowania leśno-krzaczastych zboczy, nasza ekipa uległa drobnemu podziałowi. Tomek S. bardzo chciał pokręcić się po zimowej Borżawie, natomiast trzy kolejne osoby zapragnęły pojeździć na nartach po sławskich stokach.

Tomek wskoczył do pociągu do Wołowca, następnie poszedł sobie trasą na Stij (1681 m n.p.m.), który jest najwyższym szczytem Połoniny Borżawa. W czasach Związku Radzieckiego na górze znajdowała się baza wojskowa. Oglądając później zdjęcia Tomka strasznie żałowałem widoków, którymi nasycił swoje oczy.






Jak wspomniałem wyżej, kilka osób odłączyło się od nas na Poharze i udało się na sławskie stoki, przy których działają wypożyczalnie sprzętu narciarskiego. Trafili w okolicę ośrodka "Politechnik 2" i stacji benzynowej Okko. Wybawili się setnie za nieduże pieniądze. Wypożyczenie kompletu sprzętu kosztowało 50 zł, dodatkowo płaciło się za każdy wjazd wyciągiem - cena 3 zł. Myślę, że to bardzo atrakcyjna oferta.



Wracamy do głównego wątku opowieści, czyli do ekipy pieszej. Zjadamy obiad w restauracji, w której zasiedliśmy wcześniej, jednak smak potraw jest średni. Zastanawiamy się kto pierwszy zacznie latać do kibla, lecz całe szczęście nikomu nie przytrafia się nic strasznego. Kierujemy się w stronę hoteliku i spotykamy ekipę narciarską. Monika widać nie wybawiła się do końca, bo obskakuje sławskie place zabaw.




Kto ma jeszcze siłę, ląduje wieczorem w Lahunie. Reszta natomiast postanawia się wyciszyć i ostatnią noc spędzić albo w hotelowych czterech ścianach, albo na mieście przy delikatnym piwku. Jutro mamy pociąg do Lwowa, który odjeżdża przed 8 rano.




Wstajemy kiedy za oknem jest jeszcze ciemno. Udajemy się do części kuchennej na śniadanie, a następnie wracamy do pokojów i dopakowujemy do plecaków ostatnie walające się rzeczy. Spoglądam na zaokienny termometr i przecieram oczy ze zdumienia - na zewnątrz jest 16 stopni poniżej zera. Takim to mroźnym porankiem żegna nas Sławsko. Zbieramy się w hotelikowym holu, zdajemy klucze i maszerujemy na stację. Pociąg przyjeżdża punktualnie, wsiadamy i ruszamy w stronę Lwowa.



W Samborze odłączają się Łukasz, Beata i Bartek. Mają jeszcze trochę wolnych dni i postanawiają je spożytkować na kręcenie się po Truskawcu i jego okolicy. My natomiast po godzinie z hakiem dojeżdżamy do miasta lwa.



Wychodzimy przed dworzec i dostajemy kolejnego temperaturowego szoku. W mieście panuje wszechobecna plucha, a termometr nad głównym wejściem pokazuje 4 stopnie powyżej zera. Przejechaliśmy raptem 140 km, a różnica temperatur wynosi 20 stopni. Coś niesamowitego!



Do pociągu do Przemyśla mamy prawie pięć godzin, w związku z czym jedziemy tramwajem do centrum i spacerujemy korzystając ze słonecznej pogody. Wchodzimy także do Puzatej Chaty na szybki obiad, następnie na piechotę udajemy się znów na dworzec główny.






Powoli staje się już tradycją fakt opóźnionych pociągów IC z Kijowa do Polski, nie inaczej jest także w tym przypadku. Skład przyjeżdża 20 minut po czasie, dodatkowo opóźnienie wzrasta przez tłum wysiadających i wsiadających pasażerów. Pociąg dojeżdża do granicy i już wiemy, że znów nie uda się nam zdążyć na autobusy i pociągi, na które mamy zakupione bilety, a mające rozwieść nas do domów. Wszystko za sprawą patologicznej kontroli polskich organów graniczno-celnych. Nigdy nie zrozumiem sytuacji, którą serwują podróżnym nasze służby. Kontrola ukraińska przebiega sprawnie podczas jazdy pociągu, a pogranicznicy z DPSU wsiadają już we Lwowie. W Mościskach sobie wysiadają, a cała robota jest wykonana. Następnie wchodzą funkcjonariusze SG i SC, których opieszałość zawsze budzi we mnie podejrzenia o jakąś złośliwość, celowość wygenerowania opóźnienia. W konsekwencji do Przemyśla dojeżdżamy z  ponad godzinnym opóźnieniem i musimy ratować się innymi, naprędce odszukanymi w necie połączeniami wgłąb Polski. Jeśli chodzi o mój konkretny przypadek, w Gliwicach jestem cztery godziny po planowanym przyjeździe. Nic jednak nie zdoła przyćmić wspaniałego uczucia, które wywołuje myśl o kolejnym fantastycznym Sylwestrze w ukraińskich górach.



Tekst:
Marcin Wójcik

Zdjęcia:
Tomasz Smyka
Tomasz Szcześniak
Przemysław Witoń
Marcin Wójcik








Komentarze