Wakacje 2019 - wtedy to rozpoczynamy nową trasę samochodową pt. "Zamki Ukrainy". Koncepcja zakłada połączenie większości zamków na terenie Ukrainy szlakiem dla samochodów terenowych, zgodnie z założeniem - minimum asfaltu, maximum bezdroża. W związku z powyższym całość jest przejezdna tylko i wyłącznie dla pojazdów 4x4. A co na trasie? Oczywiście zamki - stare polskie, tureckie i inne, pałace, dwory, kościoły. Wszystko, co ma znaczenie historyczne, a najlepiej jeśli jest opuszczone, zrujnowane. Choć łezka w oku nieraz się kręci, a w głowie łomocze myśl: "jak można było do tego dopuścić? Przecież to wspaniała budowla". Po przyjeździe doszedłem do wniosku, że udało się stworzyć bardzo fajną trasę dla tzw. turystyków 4x4. Nie ma żadnych hardkorów, choć momentami teren jest trudny. Mimo tego każdy kierowca powinien dać sobie radę bez najmniejszego problemu - ja dałem, a wtedy po raz pierwszy zasiadłem za sterami ciężkiego samochodu terenowego. Udało się zachować proporcję asfalt 10%, bezdroże 90%, co ogromnie mnie cieszy i dobrze rokuje na kolejne etapy trasy. Dlatego też na zdjęciach, oprócz ciekawych miejsc, będzie sporo ukraińskiego offu - dróg błotnistych, piaszczystych, pylistych, trawiastych, z kocich łbów, betonowych płyt i nie wiadomo czego jeszcze. Będzie też dużo sklepobarów, odwiedzanych przez nas namiętnie praktycznie w każdej mijanej wiosce. No i oczywiście przygody, które są nierozłącznymi towarzyszkami wszystkich ludzkich podróży. Zapraszam!!!
Z Gliwic wyjeżdżamy piątkowym popołudniem, zahaczając jeszcze o Kraków celem zgarnięci Kaśki i Pauliny. Teraz mamy komplet. Równocześnie pojawia się pierwszy problem z samochodem - okropnie grzejący się hamulec ręczny. Jedynym wyjściem jest odłączenie go i podróż bez "rękawa". W związku z zaistniałą sytuacją dostaję olśnienia, że w sumie w tak długą podróż jedziemy naszym nowym nabytkiem po raz pierwszy i mamy nadzieję, że nic poważniejszego się nie przytrafi. Nie wiedziałem wtedy w jak dużym tkwię błędzie, ale o tym później. Z Krakowa ruszamy prosto na Dołhobyczów, gdzie mamy zamiar wjechać na Ukrainę. W granicznej miejscowości po stronie Polski mamy zamówiony nocleg w jakiejś agroturystyce, aby na przejście pojechać rano i po drugiej stronie mieć do wykorzystania cały dzień. W związku z tym, że załadowana Toyota nie jedzie zbyt szybko, do Dołhobyczowa docieramy o 1 w nocy. Gospodarz czeka na nas - został powiadomiony, że będziemy późno. Kładziemy się szybko spać bo wszyscy są padnięci. Nazajutrz zostajemy poczęstowani pysznym śniadaniem, do którego w bonusie dołączona jest pogadanka polityczna wysławiająca PiS, następnie hejt na Tuska i jego kolegów. Bardzo się cieszę, że już za chwilę nie będzie mnie w tym kraju, wobec tego cała słowna papka będąca istną kalką paplaniny rodem z TVP Info po prostu spływa po mnie jak po kaczce. Po śniadaniu czym prędzej wskakujemy do auta i odjeżdżamy, choć propagandziści atakują nas jeszcze swoją poprawnością polityczną kiedy mamy już opuszczać podwórko. No cóż, delikatny uśmiech, podziękowanie za gościnę i gaz do dechy.
Na granicy jesteśmy krótko przed 10 i okazuje się, że nie ma ani jednego auta. Polacy puszczają nas błyskawicznie, Ukraińcy sprawdzają zawalony po dach bagażnik i chcą aby pokazać im jakie mamy lekarstwa. Zawsze zastanawia mnie po co oni to sprawdzają. Kontrola polega na rzuceniu okiem na zestaw blistrów i buteleczek. I tyle. Nie są w stanie w taki sposób wyłapać żadnej zabronionej substancji, no chyba, że chodzi im tylko o ilość.
Pierwsza wioska po ukraińskiej stronie to Uhryniw. Tutaj też zatrzymujemy się pod pierwszym napotkanym sklepobarem. Musimy sprzedać gdzieś złotówki i chcemy się dowiedzieć gdzie można to uczynić. Pani w sklepie oznajmia z uśmiechem, że kantor jest u niej, wskazując na jakąś ledwo widoczną, wymalowaną markerem tabliczkę wiszącą na ścianie, między półką z wódką a czipsami. Kurs proponuje niezły, więc sprzedajemy całą polską walutę.
Udajemy się w stronę centrum wsi, gdzie znajdują sie ruiny kościoła św. Katarzyny z 1779 roku. Budynek jest w opłakanym stanie, nie ma dachu, ze ścian poodpadały płaty tynku. W najwyższym punkcie budowli gniazdo uwiły bociany (bocianów w tych rejonach, a zwłaszcza na Wołyniu jest zatrzęsienie). Patrzę na domek tych wielkich ptaków i zastanawiam się kiedy to wszystko im po prostu zleci lub kiedy osłabiona ściana najzwyczajniej runie grzebiąc w gruzach lokatorów gniazda.
Zauważamy, że w chaszczach obok ruin kręcą się jacyś ludzie. Kilka osób starszych i kilka młodszych. Wszyscy schludnie ubrani, po prostu porządni. Zbliżają się do nas i zagadują. To Polacy, którzy przyjechali do Uhrynowa z dziadkiem, byłym mieszkańcem miejscowości. Starszy pan opowiada, że się tutaj urodził, a w kościele miał chrzest i komunię. Opowiada gdzie co stało, rosło, co się już zawaliło, a co było inaczej, gdzie był chodnik, brama itd. Pamięta zaskakująco wiele szczegółów, co pozwala nam przymknąć oczy i udać się w podróż w czasie. Rozmawiamy chwilę o naszej podróży, oznajmiamy, że takich miejsc na naszej trasie będzie więcej, po czym żegnamy się i odjeżdżamy.
Kawałek za kościołem mijamy kolejne ruiny, jednak nikt z nas nie ma pojęcia co tu było. Budynek kształtem przypomina mi nieco żydowską bóżnicę. Także i w tym przypadku bociany wybrały sobie mury pustostanu na swoją siedzibę - na jego szczycie zauważamy dwa potężne gniazda.
Zbliżamy się do wsi Tudorkowyczi, gdzie przystajemy na rozdrożu przy szczelnie zabudowanym sklepobarze. Kiedy robię zdjęcie, wybiega ekspedientka i oczywiście wypytuje po co i dlaczego tak pstrykam. Wyjaśniam, że lubię po prostu sklepy. Kobieta zaczyna skrobać się po głowie, a jej twarz nabiera wyrazu zdającego się pytać: "czy ty jesteś normalny"?
Dojeżdżamy do głównej drogi i kierujemy się na północ, opuszczając obwód lwowski, a wjeżdżając do wołyńskiego.
Zrobiło się bardzo gorąco i duszno. Dojeżdżamy do Litoweża, gdzie pod lokalnym sklepem trwa sjesta.
Ogólnie rzecz biorąc pierwszy odcinek naszej trasy jest dość długi, ponieważ zmierzamy do Lubomla, pierwszej zaplanowanej zamkowej miejscowości. Musimy zatem cały czas kierować się na północ, korzystając z polnych i szutrowych dróżek
Przejeżdżamy przez wieś Mownykiw, która zaprasza nas w swoje granice tradycyjną powitalną konstrukcją.
W miejscowości znajduje się drewniana cerkiew Narodzenia Chrystusa z 1713 roku. Większość wołyńskich cerkwi pomalowana jest na kolor błękitny. Świątynia, podobnie jak duża część jej podobnych, mijanych podczas naszej wyprawy, jest zamknięta na kłódkę. Widocznie jest otwierana tylko na czas jakiś nabożeństw. Za budynkiem znajduje się malownicze rozlewisko, idealnie nadające się na biwak.
Zajeżdżamy do wsi Krecziw, gdzie pod sklepem robimy przerwę na analizę mapy.
We wsi znajduje się kolejna błękitna cerkiew, Swiato-Wwiedeńska z 1750 r. Najpierw jednak trzeba do niej dojechać, więc znów wjeżdżamy na pola.
Kiedy podchodzimy do furtki, co chwile daje się słyszeć dziwny dźwięk dobiegający z bliskiej odległości. Jest taki trochę niepokojący, furczący i bardzo krótki. Ciężko namierzyć jego źródło, ale po chwili się to udaje. Okazuje się, że w jednym ze słupków mieszka nietoperz i to właśnie on, furgocząc w środku skrzydełkami, wydaje te dźwięki.
Za Kreczowem przejeżdżamy przez kapuściane pola, na których uwijają się kobiety. Droga po chwili ginie, choć na mapie jest zaznaczona. W pewnej chwili trawa sięga już sporo ponad lusterka, więc nie widać absolutnie niczego przed samochodem. Jadę patrząc tylko na ekranik GPSa. Przez przerzedzającą się od czasu do czasu trawiastą zasłonę, w pewnej odległości przed sobą zauważam polną drogę. Więc jednak jest! Dodaję gazu, bo wspinamy się pod górkę i nagle auto zeskakuje z około 50-cm skarpy, całym rozpędem przejeżdżając przez jakiś piasek, ostatecznie zatrzymując się na zauważonej przeze mnie dróżce. Nikt nie wie co się wydarzyło, co to za uskok, z którego spadliśmy. Przyglądamy się wszystkiemu dookoła, a zwłaszcza dziwnemu zaoranemu pasowi piasku i ziemi. Myślę na głos, że jakiś głupek ma takie dziwne pole, szerokie na 8 metrów i niekończące się ani z lewej ani z prawej strony. I wtedy też dostaję olśnienia. Przejechaliśmy przez zaorany pas graniczny! Zdając sobie sprawę z powagi sytuacji wracam tymi samymi śladami na łąkę z wysoką trawą, forsując wcześniej półmetrowy uskok. Z oczywistych względów wolę nie robić zdjęć w tym miejscu.
Dojeżdżamy do bab na kapuścianym polu i udajemy się delikatnym objazdem w kierunku wsi Młynyszcze. Po naszej lewej stronie mijamy kopalnię węgla kamiennego nr 10 "Nowowołyńską" w Porominiu, wchodzącą w skład Lwowsko-Wołyńskiego Zagłębia Węglowego. Zakłady wydobywcze tego regionu będziemy oglądać jeszcze parokrotnie.
Pod sklepem w Młynyszczu robimy zmianę. Ja kupuję sobie piwko, a za kółko wsiada Kaśka. Jest przed godziną 15, świeci słoneczko, wieś pogrążona jest w ciszy. Nagle w oddali słychać szum nadjeżdżającego auta, który wzmaga się z każdą chwilą i jest potęgowany przez szutrową nawierzchnię drogi. Zerkam z zaciekawieniem, bo ktoś musi ewidentnie lecieć tym kamienistym traktem chyba ze 100 km/h. I faktycznie, obok sklepu śmiga zielony Amarok, który nagle zaczyna gwałtownie hamować i zatrzymuje się jakieś 30 metrów od nas. Samochód jest koloru zielonego i posiada czarne tablice rejestracyjne. Od razu załapałem co jest grane. Był to patrol DPSU (ukraińska straż graniczna), który przyjechał tu w celu schwytania czarnej terenówki, która przecięła im pas graniczny w okolicach Kreczowa. Amarok zajeżdża Tojotę od tyłu, wysypuje się z niego pięciu mundurowych. Zbierają paszporty, padają pytania. Jeden z nich jest bardziej aktywny od reszty, po czym wnoszę, że to ich dowódca. Oznajmiają, że trzeba jechać do strażnicy 20 km stąd i pisać protokoły. No ładnie. Oprócz tego nikt z nas nie może siąść za kółkiem Tojki, więc będzie prowadził jeden z nich. No ładnie, ładnie. Pada pytanie kto jest kierowcą. Stojąc z wcześniej zakupionym w sklepie piwem odpowiadam, że ja. Oczywiście zaczynają się podejrzenia, że jeżdżę po pijaku itp., ale po niedługim czasie udaje się im wytłumaczyć faktyczny stan ze zmianą kierowcy. Do Toyoty wchodzi jeden z funkcjonariuszy, ja wsiadam do Amaroka, otoczony przez czterech mundurowych, i taką kolumną zmierzamy do jakiegoś tam posterunku gdzieś tam na wsi. Pozwolono jechać mi z piwem, ponieważ szkoda było mi je zostawić i grzecznie poprosiłem.
Na posterunku jesteśmy po 30 minutach jazdy. Czas nie jest zaskakujący biorąc pod uwagę, że chłopcy Amaroka nie oszczędzali, prując po polach i lasach niekiedy 80 km/h. W takich warunkach nie byłem w stanie dopić piwka, które po prostu się wygazowało. Boję się myśleć jak w tej chwili ukraiński pogranicznik katuje moje auto. Strażnica jest dość spora - otoczona wysokim blaszanym płotem z drutem kolczastym, wyposażona w kilka budynków i wysoką strażnicę. Wychodzimy z auta, dopijam spokojnie zupełnie już wygazowane piwo i w tym momencie zjawia się Tojota. Dziewczyny mówią, że koleś nad autem zbytnio się nie litował. Może nic nie rozwalił, mam taką wielką nadzieję. Zostajemy zaproszeni do budynku do jakiegoś biura, do którego po chwili przychodzi dowódca grupy pościgowej, który, jak się okazało, zarządza również całą placówką. Trzeba przyznać, że wszystko odbywa się w pełnej kulturze. Otrzymujemy propozycję herbaty i kawy, zostaje wskazana toaleta, nie można chłopakom niczego zarzucić. Ja mam tylko dwa pytania - czy nie będzie problemów z kolejnymi wjazdami i jak długo będziemy tu sterczeć. W odpowiedzi otrzymuję "nie" i "trzy godziny". Musimy czekać na jakiegoś oficera z Ustiłuha, który ma odpowiednie papiery do wypełnienia i musi przyjechać z nimi do strażnicy. Świetnie.
W gabinecie dowódcy panuje senna atmosfera, toteż czasem jakaś głowa zaczyna opadać. W takich okolicznościach, po prawie trzech godzinach oczekiwania, przyjeżdża upragniony koleś z drugiego przejścia i jest... pijany. Staram się nie wdawać w żadne gadki aby jak najszybciej opuścić to miejsce. Pan oficer wyciąga teczkę z papierami i czystą kartkę A4. Pyta czy idziemy regulaminowo czy nie. Mówię mu, że zupełnie nie wiem o co chodzi, co to znaczy. Na to on zaczyna na owej czystej kartce rysować jakiś schemat, na którym po po kolei objaśnia tryb postępowania związany z naszym występkiem. Że teraz jakiś papier, potem do Ustiłuha, tam znowu papier, potem do Łucka, a przy każdym kolejnym kroku dopisuje sumkę do wydania i tworzy całkiem niezłą finansową piramidę, która bezwzględnie złupi nasze kieszenie. Gdy kończy, obok zaczyna szkicować drugi wykres, nieregulaminowy. Składa się on tylko z dwóch słów - "trysta hrywni". Na koniec to jedno zdanie bierze w nawias i dopisuje "x3". Oczywiście opcja zakończenia tej sprawy jest dla nas tylko jedna. Ofiarujemy zatem nietrzeźwemu panu z Uściługa 900 hrywien i jesteśmy wolni. Wszystko trwało trzy godziny.
Na odchodne dowódca jednostki i jego podkomendni robią sobie fotki z naszym autem, ale gdy proponuję wspólne pozowanie, stanowczo odmawiają. Dlatego też nie posiadam żadnych zdjęć z całej tej akcji z pasem granicznym. Gdy pakujemy się do wozu, podbiega łapówkarz od wykresów i pyta się czy nie może pojechać z nami, bo nie ma jak wrócić na przejście, z którego przyjechał. Dla świętego spokoju zgadzam się uprzedzając, że kontynuujemy nasz tryb turystyczny i będą postoje, zdjęcia, sklepy i inne. Oczywiście nie ma bata żebym zawiózł go do Uściługa - nie dość, że nas złupił, to będzie się jeszcze woził. Przy najbliższej okazji paszoł won i cześć!
Najlepsze jest to, że spory kawałek jedziemy wzdłuż tego zaoranego, wąskiego przygranicznego pasa, bo tak prowadzi polna droga. I wszędzie jest on odgrodzony drucianą siatką z kolczatkami. Mieliśmy po prostu pecha, bo trafiliśmy na wyłom w tej strukturze - czy to się po prostu zawaliło, czy ktoś ukradł, nie wiadomo. Mówię kolesiowi żeby koniecznie uzupełnili ubytek, bo w tym stanie to niezła pułapka. W odpowiedzi otrzymuję delikatny uśmiech, jak gdyby facet dobrze o tym wiedział i tylko z łapówkarskich pobudek mu to zwisa.
Dochodzi nam niepokojąca rzecz - coś zaczęło walić od spodu auta, w zawieszeniu. Czasem tak jest - coś się przesunie, wlezie jakiś kamień i sobie stuka. Dźwięk jednak nie słabnie, utrzymuje się przez cały czas. Zajeżdżamy do lasu, w którym znajduje się źródło Przenajświętszej Trójcy. Dziewczyny idą oglądać a ja włażę pod samochód.
No i mamy pierwszą poważną usterkę. Okazuje się, że odkręcił się tylny amortyzator. Mało tego, oparł się o most, który go docisnął wykrzywiając jego gwint mocujący. Z takim czymś można jechać 30 km/h i to po asfalcie. Część najlepiej jest wykręcić i jechać na samej sprężynie, ale niestety nie posiadam tak dużego klucza. A więc przed nami zadanie - trzeba znaleźć warsztat, odkręcić amortyzator, naprostować i znów założyć. Mamy późne sobotnie popołudnie, więc szanse na zrobienie tego od razu są nikłe, choć będziemy próbować. Kolega z DPSU mówi, że zna kilka warsztatów w okolicy. Pokazuję mu na mapie jak będziemy jechać i rzekomo jest coś w miejscu, w którym dojedziemy do asfaltowej drogi na Włodzimierz Wołyński. Więc turlamy się powoli polnymi nitkami, aż dojeżdżamy do wsi Ludyn (pol. Łudzin), w której znajduje się drewniana cerkiew św. Mikołaja z 1601 r. Oczywiście niebieska. Oczywiście zamknięta na kłódkę. Tutaj mała ciekawostka - we wsi ma swój początek LHS, czyli Linia Hutnicza Szerokotorowa (dawniej Linia Hutniczo-Siarkowa), szerokotorowa (1520 mm) linia kolejowa biegnąca do Sławkowa na Śląsku. Jej długość wynosi niecałe 395 km, więc gdyby ktoś chciał pojechać do Polski plackartą bez zmiany wózków, to można :) Mało kto wie, ale LHS obsługiwała niegdyś połączenia pasażerskie, a były to pociągi z Olkusza do Moskwy, Charkowa i Lwowa.
I tak oto dojeżdżamy do drogi do drogi P15, dokładnie pomiędzy Włodzimierzem Wołyńskim a Nowowołyńskiem. Tuż obok jest warsztat, który prowadzi jakiś znajomy naszego pogranicznika. Niestety, jedyne co może zrobić, to wykręcić amortyzator na ulicy, ponieważ na kanale ma rozkopane auto. Oznacza to dla nas postój do poniedziałku, bo z samą sprężyną nie da się jechać. Wrzucamy wykręconą część do samochodu i zastanawiamy się co dalej. Nasz pasażer z DPSU nagle gada, żeby go zawieźć do Uściługa na przejście. Absolutnie, spadaj, tam jest przystanek, marszrutki jeżdżą. Nie dość, że skroił nas na 900 hrywien, to jeszcze będzie się woził. Nie ma opcji! Zostawiamy go razem z kolegą mechanikiem, a sami oddalamy się poza wioskę i zastanawiamy gdzie spędzić dwie kolejne noce.
Kilkanaście kilometrów od miejsca, w którym się znajdujemy, we wsi Błażenyk mieści się kompleks hotelowo-restauracyjny "Turijske Podwiria" i tam właśnie się udajemy. Powolutku, aby sprężyna nam nie wystrzeliła, dotaczamy się do miejscówki. Obiekt znajduje się przy głównej drodze Włodzimierz Wołyński - Turijsk, w sosnowym lasku. W ofercie noclegowej są drewniane i dość obszerne domki, cena znośna. Zostajemy. Niestety, restauracja jest nieczynna z powodu trwającego w niej remontu. Pół kilometra dalej znajduje się sklep pracujący "na telefon" - trzeba zadzwonić pod wywieszony na drzwiach numer i umówić się na zakupy na konkretną godzinę, co też czynimy. Właściciel może być za dwie godziny, co oczywiście nie jest problemem. Po jego przyjeździe kupujemy kilka brakujących rzeczy, a na ośrodku rozpalamy grilla.
Nazajutrz zastanawiamy się co robić i podejmujemy decyzję o wycieczce do Włodzimierza Wołyńskiego. To tylko 15 km, więc powolutku się dowleczemy i trochę pochodzimy po mieście. Jestem zupełnie nieprzygotowany na zwiedzanie tego miejsca, toteż po prostu improwizujemy. Włodzimierz Wołyński liczy 39 tys. mieszkańców i w sumie nie ma w nim nic godnego uwagi. Przynajmniej tak mi się wydaje, bo przeżywam awarię samochodu i odeszła mi ochota na szerzej zakrojone poszukiwania istotnych atrakcji. Potem w domu sprawdziłem, że we Włodzimierzu są dwa XVIII-wieczne kościoły i cerkiew.
Przede wszystkim musimy namierzyć mechanika, co udaje się w krótkim czasie. Wygląda na porządny warsztat i to właśnie tam postanawiamy zajechać w poniedziałek rano. Nieopodal zauważamy restaurację, gdzie pałaszujemy obiad. Następnie idziemy na kolejny spacer i wczesnym wieczorem wracamy do Błażenyka. W mieście udaje mi się nabyć kapitalny pamiątkowy magnes z blokami i z miejsca trafia on do mojego magnesowego "top 10", ozdabiając najwyższe partie domowej lodówki.
W poniedziałkowy poranek zbieramy się dość szybko, oczywiście wcześniej pałaszując śniadanie. Jedziemy od razu do mechanika, którego we Włodzimierzu Wołyńskim namierzyliśmy dzień wcześniej. Pokazuję facetowi amortyzator, mówi, że zrobi na miejscu. Całe szczęście. Trzeba tylko wyprostować i założyć. Wjeżdżam na kanał, a mechanik znika gdzieś pod samochodem. Cała naprawa zajmuje 20 minut, za które pan liczy sobie 100 hrywien (ok. 16 zł). Po powrocie do Polski spytałem mojego mechanika ile by skasował za taką usługę. Odparł, że spokojnie stówę.
A my się cieszymy i wracamy na zaplanowaną trasę, podążając w kierunku Uściługa.
We wsi chcemy zobaczyć dworek Igora Strawińskiego, genialnego rosyjskiego kompozytora-symfonika. Troszkę kluczymy bocznymi uliczkami, ponieważ nie znamy dokładnej lokalizacji budynku, ale po krótkim czasie udaje się go odnaleźć. Dziewczyny idą zwiedzać, ja, zmęczony jeszcze awarią amortyzatora, kryję się w cieniu samochodu i delektuję się sielską atmosferą. Dworek został zbudowany na początku XX w. na ziemiach należących do żony Strawińskiego, Jekateriny Nosienko. Po I Wojnie Światowej, kiedy owe tereny znalazły się w granicach Polski, kompozytor starał się odzyskać posiadłość poprzez zdobycie polskiego obywatelstwa, jednak nie był w stanie poradzić sobie z szalejącą biurokracją i pomysł upadł.
W dworku jest urządzone muzeum kompozytora, jednak tego dnia jest nieczynne. Można za to bez problemu pooglądać sam budynek, jak i pozostałości dworskiego parku, w którym pasą się konie.
Mijamy kolejne wsie, zajeżdżając do napotkanych sklepobarów. Tym razem przerwa wypada w miejscowości Mykytyczi.
Do kolejnej wsi, w której odwiedzamy sklepobar, przeprawiamy się przez wilgotny las z głębokimi kałużami, wyjeżdżając w końcu na łąkę. Po drodze odbywamy także nasze pierwsze spotkanie z drogą z kocich łbów. Komfort jazdy taką nawierzchnią można porównać praktycznie do zera, choć gorszy zdecydowanie jest moździerz. Tutaj można jechać szybciej, choć auto wpada w nieznośne wibracje, które dla ucha są nie do zniesienia. Po 15 minutach jazdy takim czymś dłonie okropnie mrowią i jest to kolejne nieprzyjemne uczucie. Okazało się później, że tego typu nawierzchni jest w obwodzie wołyńskim bardzo dużo, a niekiedy wibracje są tak potężne, że lepiej po prostu jechać rowem.
Wieś, do której dojeżdżamy nazywa się Mosyr i znajduje się w niej eternitowo-betonowy sklepobar.
W Mosyrze napotykamy również poradziecki pomnik. Uwielbiam takie miejsca. W tej chwili większość z nich, jeśli już nie wszystkie, poświęcone są żołnierzom ukraińskim. Tablice zostały przekute, język zmieniony, detale przemalowane na żółty i niebieski kolor. Czasem są zaniedbane, kamień pokryty mchem, z przestrzeni między płytami wyrasta wysoka trawa. Niekiedy widać, że ktoś się takim miejscem opiekuje - w wazonie stojś świeże kwiaty, pojedyncze elementy są odmalowane.
Komentarze
Prześlij komentarz