Za Mozyrem nieco się gubimy. No, może nie do końca gubimy, ale po prostu tracimy drogę. Miała być, a jest pole i ściana lasu i jest to przeszkoda nie do sforsowania. Udajemy się więc również terenowym objazdem, docierając do miejscowości Sztuń.
W Sztuni oczywiście wstępujemy do sklepobaru, tutaj w formie blaszanego kontenera.
Za wsią znów wjeżdżamy na łąki, które prowadzą nas w kierunku kolejnych zabudowań.
Na Ukrainie jesteśmy już trzeci dzień i zaczyna się problem z kąsającymi owadami. Jesteśmy nieco zaskoczeni, bo nocując pod granicą w Dołhobyczowie, nie spotkaliśmy ani jednego komara, że o innych stworzeniach nie wspomnę. Cieszyliśmy się nawet, że skoro jeszcze nic nie zdążyło się wylęgnąć się w dużych ilościach, to sama podróż (a zwłaszcza wieczory), będzie mniej uciążliwa. I tutaj, na łąkach za Sztunią, zostajemy otoczeni przez chyba wszystko co posiada żądło przystosowane do wysysania krwi. Atakuje nas dosłownie wszystko i to z niespotykaną zajadłością. Komary, końskie muchy, meszki i wiele innych potworów, które widziałem na oczy po raz pierwszy. Pojawiają się nawet takie podłużne bąki, których cielsko ma długość połowy ludzkiego palca. Przecież dziesięć takich wyssie z człowieka całą krew!!! Poza autem po prostu nie da się ustać, a sikanie to wyższa szkoła jazdy. Odpędzane wymachiwaniem rękami krwiożercze bestie obsiadają auto czekając na dogodny moment do ataku.
Zauważamy, że problem dotyczy głównie lasów i ich skrajów, graniczących z łąkami. Są miejsca, gdzie ataki są lżejsze albo nie ma ich wcale. Nie wyobrażam sobie np. zmiany koła, jechałbym dalej na kapciu, bez dwóch zdań!
Ruszamy, a za nami cała łaknąca ludzkiej krwi banda. Bez żartów. Obserwujemy eskadry (po 5-6 sztuk w szyku) tych największych bąków lecące równo z autem, na wysokości lusterek. Robię nawet test zatrzymując się na chwilę i ruszając. Kiedy auto jest bez ruchu owady obsiadają szyby i lusterka, a kiedy ruszam znów lecą równo z samochodem. Cieszę się, że mamy sprawną klimę i możemy jechać z zamkniętymi szybami. Gdy na horyzoncie pojawiają się zabudowania, bąki nagle gdzieś się tracą, dosłownie znikają w sekundzie. Tak jakby wiedziały, że tam gdzie mieszkają ludzie czeka ich rychła śmierć. A może dostały informację, że w lesie zatrzymało się kolejne auto, a ludzie wyszli się wysikać?
We wsi zajeżdżamy oczywiście pod sklepobar.
Okazuje się, że to nadal Sztuń, tylko my przejechaliśmy z jednej części do drugiej bezdrożem. Wzdłuż głównej ulicy rozrzucone są stare, drewniane chatki, bardzo podobne do tych znanych każdemu z Podlasia.
My zajeżdżamy pod barokową cerkiew św. Jana Ewangelisty z 1777 roku.
Nasz wjazd między pierwsze zabudowania miejscowości obserwuje wyraźnie zaciekawiona, rogata krowa.
Po pierwsze lecimy do sklepu, który jest sklecony z różnych części i materiałów. Elewacja jest nowa, z białych bloczków, dach pokrywa stary eternit, a wejście w formie wiatrołapu zbudowano z drewna.
We wsi znajduje się drewniana cerkiew św. Kosmy i Damiana z 1860 roku.
Nie zjeżdżając już z asfaltu docieramy do Lubomli, pierwszej zamkowej miejscowości na trasie. I tutaj pierwsza niespodzianka. Niestety, projektując trasę źle wytypowałem lokalizację zamku i zorientowałem się o tym dopiero po powrocie do domu. A było pięknie, bo upatrzone pierwotnie miejsce w sam raz nadaje się na jakąś małą twierdzę - ewidentnie sztucznie usypane wzgórze, stanowiące doskonałą podstawę budowli obronnej. Zupełnie nie wpadłem na to, że coś tu jest nie tak. Ale po kolei. Luboml' to miesteczko liczące 10,5 tys, mieszkańców, wzmankowane już w XIII w. Ciekawostka - w końcu XVIII w. Braniccy, ówcześni właściciele ziem lubomelskich, zarządzili utworzenie w rynku osobliwych chodników - z końskich zębów związanych betonowymi wylewkami.
Po drugiej stronie kopca znajduje się ocalała, drobna część byłego pałacu Branickich. Budowla powstała w drugiej połowie XVIII w. z inicjatywy Franciszka Ksawerego Branickiego, który w tym czasie nabył dobra lubomelskie. Praktycznie całkowitemu zniszczeniu pałac uległ w 1870 r., kiedy teren przeszedł pod zabór rosyjski. Rosjanie w ocalałych resztkach budowli urządzili urzędy i kasyno. Do dnia dzisiejszego zachowała się jedynie oficyna południowa, w której znajduje się szkoła sportowa.
Następnie udajemy się obejrzeć kościół św. Trójcy, najstarszą świątynię katolicką na Wołyniu. Kościół został wybudowany w 1412 r., a środki na ten cel przeznaczył nie kto inny jak Władysław II Jagiełło. Po zajęciu terenów wschodniej Polski przez Armię Czerwoną obiekt zamknięto, a we wnętrzu utworzono magazyn soli. Uratował się obraz Matki Boskiej, wywieziony w 1944 r. wgłąb kraju. Obok kościoła znajduje się jeszcze barokowa dzwonnica z połowy XVIII w.
Ostatnim zabytkiem Lubomli jaki oglądamy, jest niebieska (nie inaczej) cerkiew Narodzenia Bogurodzicy, zbudowana w 1884 r.
Opuszczamy miasteczko i znów przemierzamy ukraińską wieś, zaliczając okoliczne sklepobary. Pierwszy trafia się w miejscowości Skyby.
W Chworostowie oglądamy kolejną drewnianą, i oczywiście błękitną, cerkiew Narodzenia Bogurodzicy, która została zbudowana w 1884 roku.
Kolejną mijaną przez nas wsią jest Komariw, gdzie lokalny sklepobar ukryty jest w cieniu rozłożystych kasztanowców, a w skład podsklepia wchodzi jedynie skromny drewniany stolik z dwiema ławeczkami.
Wjeżdżamy znów na jedną z główniejszych dróg, choć jej stan zupełnie na to nie wskazuje. Mijamy niewidoczną, ukrytą gdzieś za szczelną kurtyną zieleni wieś Nowosiłky, o której istnieniu świadczy tylko zaniedbany przystanek. Co ciekawe, przystanek jest ewidentnie ostrzelany, a niezbitym na to dowodem jest tablica z nazwą miejscowości.
Kawałek dalej skręcamy w tonącą w liściach leśną drogę, którą docieramy do wsi Perewały.
Nadchodzi wieczór, co w połączeniu z ukraińską prowincją daje wspaniały efekt. Wieś powoli szykuje się do spoczynku. Sprowadzane są z pastwisk krowy, zapędzany do zagród drób, a z niektórych obejść dochodzi dźwięk elektrycznych dojarek. Do tego wszechobecny zapach obornika i kurz wzbijający się za naszym samochodem.
Mam informację, że w Perewałach znajduje się cerkiew Uspieńska z 1760 r., lecz jedyna jaką znajdujemy zdecydowanie nią nie jest. Po wnikliwej analizie okazuje się, że to właśnie ona, jednak praktycznie praktycznie w całości została przebudowana z użyciem brzydkich białych bloczków, natomiast oryginalną część stanowią dwie drewniane wieże.
Kierujemy się w stronę Turijska, zatrzymując się przy sklepie w Kulczynie. Mamy problem z noclegami w namiotach, ponieważ trafiliśmy na dziwną pogodę. Otóż dni są piękne, słoneczne, a późnym popołudniem lub wieczorem przychodzą burze, które skutecznie uniemożliwiają nam komfortowe założenie obozowiska. W związku z tym praktycznie cały wyjazd będziemy spać pod dachem.
Nazajutrz rano zajeżdżamy na stację benzynową. Kiedy skręcam z głównej drogi widzę w oddali nadciągającą kawalkadę ciężkich, radzieckich maszyn. Łapię aparat i szykuję się do zdjęć, a tu nagle cała ta kolumna wjeżdża na naszą stację. Po raz pierwszy widzę w komplecie całą sowiecką śmietankę ciężarówek - są Ziły 131, Urale 355, a przede wszystkim niekwestionowany król ostrej roboty, Kraz 255. Huk silników, zapach spalin, coś niesamowitego. Pojazdy te służą do zwożenia drewna z lasu. Potem się dziwić, że wpadamy autami na jakąś leśną drogę i niestety trzeba zawracać, bo koleiny dochodzą do 80, a nawet 100 cm :)
Kiedy już nacieszyliśmy oczy potężnymi maszynami, a nasze, wyglądające przy nich śmiesznie, autko zostało nakarmione do syta, wyruszamy w drogę. Oczywiście bez asfaltu
Jednak po krótkim czasie musimy zawracać. Wszystko za sprawą remontowanego przejazdu kolejowego, który został pozbawiony wszelkich elementów mogących pomóc w jego sforsowaniu. Nie ma nawet co próbować, trzeba opracować objazd.
Nie mija kwadrans a znów znajdujemy się na naszej trasie. Polna droga prowadzi nas do wsi Bobły (i oczywiście do sklepobaru). Zanim jednak tam dojedziemy, musimy przemknąć obok potężnych barszczy Sosnowskiego, których na Ukrainie jest w cholerę i trochę.
W Bobłach mamy do zobaczenia cerkiew Pokrowską z 1876 r., do której kierujemy się po zakupach w sklepie. Po drodze mijamy ciekawy budynek, który opatrzony jest napisem "hotel - stołówka". Wygląda na opuszczony lub po prostu nieczynny, wszystkie bramy dookoła są pozamykane. Jednak klimat ma fantastyczny i chętnie bym się w nim przespał.
Wyjeżdżając ze wsi przemieszczamy się wzdłuż rozległych pastwisk po jednej stronie, po drugiej natomiast mijamy budynki charakterystyczne dla radzieckich kołchozów. Nie jesteśmy w błędzie, ponieważ w tym miejscu zdecydowanie był kołchoz, o czym świadczy fantastyczna, blaszano-druciana tablica "traktorna brygada kołhospu [+ skrót, którego nie potrafię rozszyfrować]".
Za byłym kołchozem czeka nas przeprawa przez torfową drogę. Mam trochę wątpliwości czy uda się sforsować miękkie podłoże, jednak auto idzie przez grząski teren jak burza.
Dojeżdżamy do wsi Werbyczne, gdzie znajduje się cerkiew Narodzenia Bogurodzicy z 1881 r.
Polnymi drogami biegnącymi obok Czornijowa i Serkizowa docieramy do wsi Makowyczi, gdzie pod sklepem robimy przerwę na zakupy.
Komentarze
Prześlij komentarz