Karpaty Wschodnie, Ukraina (wyprawa pierwsza) (część III)

Trzecia część zakarpackiej opowieści. Zapraszam do lektury :)

Część pierwsza znajduje się tutaj
Część druga znajduje się tutaj

W pierwszej kolejności trafiamy na sklepobar. Na zewnątrz tylko jeden stolik, w środku dwie duże ławy. Czornohołowa to bardzo długa wieś, dlatego też po drodze mijamy więcej baro-spożywczaków. Jesteśmy już jednak zaopatrzeni i nie potrzebujemy robić kolejnych postojów.

 Sklepobar (Czornohołowa)

 Teraz tylko biwak. Kawałek za ostatnim domem droga, wraz z Liutą, zakręca i naszym oczom ukazuje się wspaniałe namiotowe miejsce. Jest to duża łąka, na której pasie się stado krów. W cieniu wylegują się ludzie z witkami w ręku. Wypasają. Pytamy, czy można się tu rozbić - jest zgoda. Nawet wyjaśniają nam gdzie jest źródełko z pitną wodą, bo tej z rzeki nie polecają.

Biwak (Czornohołowa)

Muszę jeszcze nadmienić, że idąc przez wieś cały czas uciekaliśmy przed zbliżającą się burzą. Wieje silny wiatr, który utrudnia rozbijanie namiotów. Wszyscy się spieszą, robi się nerwowo. Widząc naszą energiczną pracę, jedna z kobiet wypasających bydło podchodzi do nas i uspokaja mówiąc, że? spadnie ani jedna kropla deszczu. Dla mnie jest to trochę niedorzeczna informacja, bo patrzę na burzowe chmury, które dosłownie wiszą nad moją głową. Do tego jeszcze te grzmoty. Lecz, o dziwo, faktycznie nic się nie dzieje, wszystko jakimś cudem się rozchodzi. Jednak co góralska prognoza, to góralska. Momentalnie pojawia się ognisko i kolacja. Kilka osób postanawia skoczyć do mijanej po drodze knajpy.

Rano budzą nas muczące krowy i rozmawiający ludzie. Aby wrócić na trasę, musimy cofnąć się jakiś kilometr. Przechodząc przez most nad Liutą podziwiamy naszą noclegową łąkę. 

 Biwakowa łąka nad Liutą (Czornohołowa)

Znów wchodzimy na teren wsi. Klimat jest tak sielski, że aż chce się walnąć w rowie ze stokrotką w gębie.

  Czornohołowa

Zanim znowu wkroczymy na górskie drogi, zawijamy do przydrożnego sklepu. Ciężko go zauważyć ponieważ mieści się w budynku przypominającym oborę. Nie ma żadnego szyldu, stolików, niczego. Jest tylko kosz zapełniony pustymi butelkami po piwie.

  Sklepobar (Czornohołowa)

Łukasz uwielbia zdobywać na wyjazdach trofea, dlatego też dekoruje plecak tabliczką z informacją o wyrębie lasu. Miś Mariusz nie jest już sam.

  Dekoracja łukaszowego plecaka

Niestety, część osób ma problemy z poruszaniem się. Odciski uniemożliwiają skuteczny marsz. Decydujemy, że sprawni zaatakują szczyt o nazwie Jawornik, a bąblowcy pójdą lżejszą trasą do Welkego Bereznego, a następnie przemieszczą się elektryczką. Ustalamy, że wieczorem spotkamy się w Sili. Idę z ekipą górskich inwalidów (następna edycja naszego marszu po Zakarpaciu obejmie wejście na Jawornik, ale będzie to w 2019 roku).

  Gdzieś za Czornohołową

Po rozstaniu podążamy dróżkami do wsi Kostewa Pastil. Forsujemy jedną górkę, po czym ścieżką w gęstym lesie docieramy do wioski.


                                                                                         Kostewa Pastil'

                                                                                         Kostewa Pastil'
 

                                                                        Ekipa z bąblami (Kostewa Pastil')

Trafiamy na sklepobar położony nad brzegiem strumienia. Drzwi są zamknięte, ale dzwonek obok nich działa bez zarzutu. Jest podciągnięty do domku za punktem. Po chwili przychodzi pani i już możemy poczynić zakupy.

  Sklepobar (Kostewa Pastil')

Opuszczamy wieś i kierujemy się już prosto do Welkego Bereznego.

  W drodze do Welkego Bereznego

Droga jest asfaltowa, lecz z mnóstwem dziur. W najwyższym jej punkcie znajduje się odbicie do wsi Behendiacka Pastil. Tutaj też postawiono marszrutkowy przystanek. Mieszkańcy wioski mają trochę do dreptania aby gdziekolwiek dojechać transportem publicznym. Na przystanku nieco już wyblakły, ale nadal stanowczy napis "Putin chuj". 

Przystanek Behendiacka Pastil' (w drodze do Welkego Bereznego)


 Krzyż przy skręcie do wsi Behendiacka Pastil' (w drodze do Welkego Bereznego)

Idziemy dalej krocząc w dół po serpentynach. Liczymy na jakąś podwózkę, ale niestety wszystko jedzie w drugą stronę. 

 W drodze do Welkego Bereznego

I tak do pierwszych domostw Welkego Bereznego docieramy pieszo. W oczy rzuca się wszechobecny syf. W rowach pełno pusty butelek, starych mebli, opon i innych różnego gabarytu śmieci. Pierwszy napotkany budynek potwierdza moje obawy. Weszliśmy na teren cygańskiego osiedla. Przyspieszamy kroku chowając jednocześnie aparaty i telefony komórkowe. Ktoś robi jedno zdjęcie i koniec. Slams ciągnie się z 1,5 kilometra, a przez ogólny stres z nim związany, droga zdaje się po prostu nie kończyć. Jednak przemarsz odbywa się bez sytuacji podbramkowych. Nawoływano nas tylko z jednego podwórka, ale zacząłem mówić do nich po polsku i olali sprawę. Chyba upał stłumił cygański temperament.

  "Diadia daj" (Welykyj Bereznyj)

Szemrane osiedle kończy się wraz z mostem na Użu. To taka symboliczna granica między Cyganami i Ukraińcami. Przechodząc tymże mostem obserwujemy kobiety w kolorowych sukniach, robiące pranie w rzecznej wodzie. Jest ich całkiem sporo. Po drugiej stronie znów typowa Ukraina. Zachodzimy do knajpki, ponieważ do elektryczki mamy jeszcze czas. Tutaj nieco odpoczywamy po slamsowym sprincie, po czym udajemy się na dworzec. 

Wejście na dworzec (Welykyj Bereznyj)


 Dworzec od strony peronu (Welykyj Bereznyj)

Na peronie zbierają się ludzie, a pociągu nie ma. Między oczekującymi lata podchmielony Cygan z taką około 20-centymetrową miniaturką armaty. Nie znam przeznaczenia tej zabaweczki. Możliwe, że jest to ozdobne opakowanie na kieliszki. Cygan za wszelką cenę stara się opchnąć to coś, ale nie znajduje nikogo chętnego.

  Perony na stacji Welykyj Bereznyj

Na stację wjeżdża elekryczka opóźniona 15 minut. Wsiadamy, jedziemy. Podróż krótka, bo około 10 km, ale dla zabąblowanych stóp to wybawienie.

  W elektryczce do Sili

Po około 20 minutach jazdy wysiadamy w miejscowości Sil. Słońce zaczyna chować się za górami, jest przyjemny, wiosenny wieczór. I do tego ukraińska wieś. Muczą krowy, gęgają gęsi, gdzieś szczeka pies.

  Elektryczka na stacji Sil'

Na stacji w Sili są dwa perony i budka dróżnika. Aby dostać się do centrum wsi, należy iść położoną równolegle do kolei drogą, a to niestety dość spory kawałek. Ustalamy, że śpimy pod dachem. W miejscowości działa hotel turystyczny i postanawiamy się do niego udać. Piechotą jakieś 4 km, ale wszyscy, nawet ci obolali, stwierdzają, że dadzą radę.

  Widok ze stacji Sil'

Wtem dzwoni telefon. To ekipa z Jawornika. Rozmawiam z Łukaszem, który twierdzi, że na pewno przyjechaliśmy tą elektryczką, którą oglądali przed chwilą z pobliskiego wzgórza. Wynika z tego jasno, że do Sili zjeżdżamy w tym samym czasie. Ustalamy miejsce, w którym się zobaczymy - przy moście kolejowym nad Użem. Ruszamy na spotkanie.

  Sil'

Nie mija pół godziny, a ekipa jest znów w komplecie. Od razu kierujemy się do wybranego miejsca noclegowego, zahaczając oczywiście przydrożny sklep.

  Ekipa znów w komplecie (Sil')

Nasza miejscówka nosi nazwę "Edelweis". Jest to kapitalnie odnowiona stara baza noclegowa, lub po prostu świeżo postawiony budynek, ciężko mi określić. Z pokojami problemu nie ma, bo obiekt stoi pusty. Gości brak. Cena jest trochę wysoka, ale standard dobry. Dodatkowo mamy do dyspozycji banię i basen. Obsługa nie spodziewała się takiej grupy, w związku z tym kuchnia świeci pustkami. Kolacja dla 15 osób to frytki, jakaś surówka i zupa. Niedogodności kulinarno-cenowe rekompensuje nieźle zaopatrzony bar. Po kolacji udajemy się na wyparzanie ciała i kąpiel w basenie - w końcu wszystko mamy w cenie, więc trzeba to wykorzystać. 

 Edelweis (Sil')

Nazajutrz odkrywamy, schowane poprzedniego dnia w mrokach sali, wiekowe malowidła, przedstawiające starą, góralską wieś.

Malowidła w hotelu turystycznym Edelweis (Sil')


  Malowidła w hotelu turystycznym Edelweis (Sil')

Kuchnia pracuje już normalnie. Wygląda na to, że kierownictwo ogarnęło wcześnie rano temat zaopatrzenia w produkty spożywcze. Zamawiamy śniadanie i uzgadniamy, że ci z bąblami zostają, a reszta idzie w góry. Zostaje z grupą obolałych, ci zdrowi wychodzą. Umawiamy się, że wrócą do 20:00, bo na tą godzinę zostaje zamówiona kolacja. Oczywiście nie mamy zamiaru siedzieć cały dzień w ośrodku, dlatego proponuję mały spacerek w górę, do najbliższej wsi. Mój pomysł zostaje zatwierdzony i już po godzinie opuszczamy hotel.

Wieś, do której się udajemy, nazywa się Kniahynia. Prowadzi do niej asfaltowa droga, która tuż za pierwszymi zabudowaniami zamienia się w kamienisty, stromy podjazd. Po drodze zahaczamy o wody mineralne o mocno rdzawym, żelazistym zabarwieniu. Aby łatwiej było zaczerpnąć, ktoś powbijał w ziemię żeliwne rury o średnicy około 25 cm. Woda unosi się w takiej rurze, po czym wypływa na zewnątrz przez dziurkę, jakieś 10 cm od wierzchołka. Mineralka jest brunatna i rzekomo taka ma być, a to dzięki zawartości żelaza. Mam wątpliwości, czy to jej naturalny kolor, czy po prostu rdza z rury. Smakuje dokładnie skorodowanym metalem, dlatego rezygnuję z napełnienia całej butelki.

Jak wspomniałem wcześniej, wraz z końcem asfaltu zaczyna się Kniahynia. Szukamy oczywiście sklepobaru - i jest! I to jeden z przyjemniejszych, na jakie trafiłem. W jego skład wchodzi przerzucone nad rowem kamienne, zadaszone wejście, właściwa część sklepowa i ganek prowadzący do mocno zakamuflowanego podsklepia, szczelnie obrośniętego bluszczem. Zakrzaczenie jest tak gęste, że z drogi nie widać ani jednego stolika. W sklepie, na półkach za plecami sprzedawczyni wypatruję prawdziwy zakarpacki koniak. Wszyscy bierzemy po kieliszku i udajemy się do bluszczowej jaskini.

  Sklepobar (Kniahynia)

Godzina posiedzenia wystarcza, by humory rozgorzały. Podejmujemy decyzję o powrocie. Niestety, trzeba iść tą samą drogą. Co prawda mapa mówi, że można inaczej, ale bąble jednak dają o sobie znać. Dodatkowo zaczyna szarzeć niebo i słychać coraz donioślejsze grzmoty.

Burza łapie nas dosłownie 1,5 km od Edelweisa. Leje jak z cebra, wszyscy gorączkowo szukają miejsca do schronienia. Jesteśmy już w Sili, przy głównej drodze H13. Z nieba leci ściana deszczu. Dostrzegam coś na kształt warsztatu samochodowego. Pędzimy tam galopem, mocno już przemoczeni. Sympatyczni mechanicy nie odmawiają nam schronienia, ale polecają iść na drugą stronę budynku, bo tam jest sklep. I faktycznie jest. Wysoka lada, podstawowe produkty spożywcze, piwo z kija i trzy masywne, drewniane ławy. Jest gwarno, bo a koniec burzy czeka jeszcze kilka osób. W tym miłym klimacie przesiadujemy około pół godziny. Chmury znikają i wychodzi piękne słońce. Lecimy do hotelu. Gdy jesteśmy już na miejscu okazuje się, że mimo bąbli udało się przejść 14 km. Wieczorem, kilka chwil przed planowaną kolacją, wraca druga część grupy. Chodziło im się lżej,bo plecaki zostały w pokojach. A jak lżej, to i zmęczenie mniej daje się we znaki. Zasiadamy do stołu, postem znów bania i basen, a następnie do łózek. To już nasza ostatnia noc na Zakarpaciu.

Rano przy śniadaniu narada. Chcemy spędzić ostatnią noc naszego wypadu we Lwowie. Próbuję znaleźć coś na bukingu, ale wszystko w rozsądnej cenie jest wybrane. W końcu znikają także oferty cenowo niedorzeczne. Jesteśmy w kropce, bo nie ma gdzie spać. Dzwonię do znajomego taksówkarza, lwowiaka Romana. Dogadujemy się, że dziewczyny mogą spać u niego w domu (żona zgodę wyraziła), a faceci w jakiejś szopie na sianie. Tak też zostaje. W chwili, gdy wszystkie plecaki są już na dole, a klucze do pokoi zdane, postanawiam jeszcze raz szybciutko rzucić okiem na bukinga. I jest mieszkanie!!! Wpisałem mniej osób niż jest w rzeczywistości, może dlatego coś się znalazło. Szybko rezerwuję i odmawiam szopę z sianem. 

Lecimy na elektryczkę. Znów trzeba przejść praktycznie całą Sil. Pogoda jest świetna, to i spacerek przyjemny.

  Sil'

Na stacji jesteśmy 15 minut przed planowanym odjazdem pociągu. Ostatni rzut okiem na zakarpackie szczyty przed opuszczeniem tego cudownego regionu.

Stacja Sil'


  W oczekiwaniu na elektryczkę (Sil')

Elektryczka jest punktualnie. W środku dużo wolnego miejsca, więc tym razem nikt nie stoi.

  Nadjeżdża elektryczka do Sianek (Sil')

Podróż mija wesoło, w pociągu babuszki handlują czym popadnie. W Siankach znów chwila postoju w oczekiwaniu na połączenie do Lwowa. Jest to dobra okazja do urządzenia pielgrzymki do sklepu.

  Pielgrzymka do sklepu (Sianki)

Zakupy robimy na styk i na peron wbiegamy w ostatnim momencie. Podróż elektryczką do Lwowa jest długa i męcząca, dlatego dużo rozmawiamy, drzemiemy i przepijamy ukraińskim piwkiem.

  W elektryczce do Lwowa

Na podmiejski dworzec we Lwowie przybywamy punktualnie. Odbieramy klucze do mieszkania, co też jest dość ciekawą historią. Powiedziałbym nawet, że to rodzaj gry terenowej. Mianowicie dzwonię do właścicielki, a ona podaje mi zasady tejże gry. Trzeba udać się pod zupełnie inny adres (całe szczęście po drodze), wprowadzić do elektronicznego zamka trzycyfrowy kod i wejść na klatkę. Następnie odszukać skrzynkę na listy. Znaleźć jedną nie zamkniętą "wnękę listową" i wyjąć pozwijaną gazetę. Z tej gazety wyciągnąć kluczyk do innej wnęki i tam kryje się właściwy klucz otwierający nasze mieszkanie. 

Apartament znajduje się na ulicy Kniazia Romana, praktycznie na samym Placu Halickim. Klatka schodowa jest okrągła, a po jej ścianie wiją się drewniane schody. W "przestrzeni międzyschodowej" znajduje się winda, jeśli w ogóle można tak nazwać małą klatkę, do której z trudem mieszczą się dwie osoby. Zresztą i tak długo z niej nie korzystamy - przy drugim użyciu z jednego z mieszkań wychyla się starsza pani twierdząc, że bardzo jej to przeszkadza. Dyskutować mi się nie chce, więc olewam i reszta korzysta ze schodów. Drewniane stopnie skrzypią i trzeszczą wniebogłosy. Odnoszę wrażenie, że winda była znacznie cichsza.

Po rozlokowaniu udajemy się na miasto, gdzie zostajemy do późnych godzin wieczornych. Nazajutrz szybkie śniadanie i jedziemy do Szehini zamówionym wcześniej busem. 

Śniadanie na balkonie mieszkania przy Kniazia Romana (Lwów)


 Bus do Szehini (Lwów)

Należy jeszcze wspomnieć, że 6 maja 2018 roku był na przejściu pieszym Szehini-Medyka horrorem. Wszyscy wracali z długiego łikendu, tworzyły się gigantyczne kolejki. Sytuacji nie usprawniał, jak zwykle, totalnie obojętny stosunek polskich celników do wykonywanej przez nich pracy. Jedna osoba przetrząsała bagaże, druga kontrolowała paszporty. Dwie osoby na całe zawalone przejście, zupełne nieporozumienie. Pana celnika zainteresował namiot przytroczony do mojego plecaka. Chciał koniecznie sprawdzić co jest w środku. Na nic zdały się moje tłumaczenia, że jeżeli wyciągnę namiot z pokrowca, to będę go potem zwijał przez pięć minut. Oczywiście zostałem postraszony, że jeśli będę dyskutował, to sobie postoję. Dla świętego spokoju więcej się nie odezwałem, tylko pokornie wykonałem polecenie. Po sprawdzeniu zacząłem dokładnie zwijać namiot, w ogóle się nie spiesząc, blokując tym samym terminal dla kolejnych osób. Absolutnie nie szanuję ludzi budujących swój autorytet stołkiem, w który pierdzą.

  Herbatka gdzieś w środku kolejki (przejście Szehini-Medyka)

Całe szczęście, w trakcie naszego całego 10-dniowego wyjazdu był to jeden jedyny negatywny akcent. Na tym kończy się moja relacja z majówkowego wypadu za Zakarpacie. Zapraszam na drugą część w 2019 roku!!!

  

Tekst:
Marcin Wójcik

Zdjęcia:
Konrad Andrasiewicz
Przemysław Cichy
Kamil Jabłoński
Adam Ludwikowski
Katarzyna Paliga
Bartosz Pilinkiewicz
Patrycja Prymas
Marcin Wójcik
 

Komentarze