Majówka na Zakarpaciu. Tak to sobie obmyśliłem i pod tym kątem zacząłem przygotowywać wyjazd. Długi majowy łikend zawsze sprzyja ciekawym wycieczkom przede wszystkim ze względu na ilość wolnych dni, którymi dysponują ludzie. Mi udało się wydusić w pracy aż dziewięć. W takiej sytuacji mogłem spokojnie ogarnąć długi i ciekawy wyjazd. Poszła w ruch mózgownica - trasy, dojazdy, pierwszy nocleg po przyjeździe na miejsce. Znów skorzystałem z nieocenionej pomocy mojego znajomego ze Lwowa, Borysa Jabłońskiego. Następnie przyszła kolej na zebranie ekipy, czyli temat poszedł w internetową przestrzeń. Odpowiedziało 14 osób (plus oczywiście ja). W sumie mocna piętnastka. Start!!!
Od lewej: Gosia, Kondzio, Kliczko, Michał P., Dawid, Kuba, Przemo, Pati, Kasia, Łukasz, Bartek i Foka (siedzący). Na zdjęciu brak Michała F. i Karoliny, którzy dojadą do nas później, oraz oczywiście mnie, robiącego zdjęcie.
Do przejścia granicznego w Medyce docieramy na wiele sposobów. My, ze Śląska, na chwilę obecną korzystamy z połączeń Neobusa, który to podjeżdża prawie pod sam terminal. Do Katowic autobus przyjeżdża z prawie 40 minutowym opóźnieniem i niestety nie udaje się ustalić przyczyny tego faktu. Dzwonimy do Krakowa i dajemy znać osobom dosiadającym się w tym mieście, że mogą spokojnie skoczyć gdzieś na piwko. Opóźnienia nie udaje się zbić do samej Medyki.
Chwila snu po całonocnej podróży, gdzieś przed granicą
Przy terminalu dołącza do nas grupka, która do granicy dojechała prywatnymi samochodami. Teraz jesteśmy już w komplecie. Sprawy jednak nie idą po mojej myśli. Zarówno po stronie polskiej, jak i ukraińskiej, sznureczek ludzi oczekujących na odprawę. Zaczynam nerwowo patrzyć na zegarek. Dzwonię do busiarza, z którym umówiliśmy się po drugiej stronie, że możemy sporo się spóźnić. Pal licho z busiarzem!!! Jeśli nie zdążymy na elektryczkę z Sambora, stracimy jeden dzień. Całe zamieszanie na granicy kosztuje nas dodatkową godzinę. W sumie mamy 100 minut opóźnienia i wcale nie mam pewności czy złapiemy nasz pociąg. Busiarz stara się jakoś sprawnie dojechać, co nie jest takie proste na ukraińskich drogach. Na szczęście droga do Sambora nie jest tragiczna i już po godzinie jazdy wysiadamy przed miejscowym dworcem. Zostało 15 minut do odjazdu, trzeba jeszcze kupić bilety i zaopatrzenie na drogę. Rozdzielamy się, każdy leci coś kupić, byle do różnych sklepów aby w jednym nie robić sztucznej kolejki. Ja zajmuję się biletami. Wszystko udaje się załatwić przed samym planowym odjazdem elektryczki, gdy nagle z peronowej szczekaczki nadawana jest informacja o opóźnieniu. Dostaliśmy jeszcze chwilkę na oddech i na zastanowienie się czy mamy wszystko, czego potrzebujemy.
Po kilkunastu minutach na dworzec wjeżdża nasz pociąg, relacja Lwów - Sianki. Wsiadamy w Samborze, ponieważ w żaden sposób nie udałoby się nam zdążyć na niego do Lwowa. Po drugie trasa Szehini - Sambor jest szybsza i wygodniejsza niż dojazd do Lwowa i rozpoczęcie podróży od początku trasy składu. Tak więc wsiadamy i jedziemy w kierunku Sianek. W elektryczce oczywiście pełny folklor. Jadą babuszki, kolejowi grajkowie, nawet żołnierz z Donbasu (pokazuje nam filmiki z frontu - masakra!!!). I tak w atmosferze wrzawy, śmiechów i opowiadań dojeżdżamy do naszej stacji przesiadkowej.
Sianki leżą praktycznie na granicy Ukrainy z Polską, w okolicy Bieszczadów. Czeka nas tutaj przesiadka do kolejnej elektryczki jadącej do Użgorodu i Czopa. Po drodze udaje się nadgonić opóźnienie, z jakim wsiadaliśmy w Samborze, i według moich obliczeń mamy jakieś 20 minut do kolejnego pociągu. Więc ekipa rusza do spożywczego. Zostają zrobione różne zakupy i spokojnym krokiem wracamy na dworzec. Ci, co pozostali do pilnowania plecaków machają z daleka, ewidentnie nas pospieszając. Lecimy. Na peronie pusto, wszyscy zajęli już miejsca w pociągu. Zawiadowca krzyczy, że oni czekają tam tylko na nas. Okazało się, że miałem nieaktualny rozkład. Co za szczęście, że kierownik pociągu założył, że chcemy jechać dalej właśnie z nimi i specjalnie na nas poczekał.
Elektryczka na stacji Sianki
Druga część podróży podmiejskim pociągiem jest o wiele ciekawsza. Nasz cel to zakarpackie miasteczko Pereczyn, ok 25 km przed Użhorodem, a wyjątkowość tej trasy polega na forsowaniu przez żelazny skład Przełęczy Użockiej. Mnóstwo zakrętów, zjazdów i podjazdów, spora ilość tuneli, a przede wszystkim fenomenalne widoki - każdy musi kiedyś zaliczyć ten szlak kolejowy (nakręciliśmy film z przejazdu przez Przełęcz Użocką - będzie wrzucony do sieci i podlinkowany
na blogu i stronie Montowni Wojaży Nieszablonowych).
W elektryczce do Pereczyna
Późnym popołudniem docieramy do Pereczyna. Stacja jest praktycznie w samym centrum, co ułatwia robienie zakupów na wieczór. Kupujemy tylko drobnostki. Na wieczór zamierzamy zamówić obiadokolację, także głodować nie będziemy.
Na stacji w Pereczynie
Nasz hotelik nazywa się "Turianska Dolyna" i znajduje się 2,5 km od centrum Pereczyna, obok drogi H13 i linii kolejowej. Wyposażenie skromne i z minionej epoki, co oczywiście jest ogromnym plusem. Kwaterujemy się - zmęczeni odpoczywają, brudni kąpią się, a spragnieni pokrzepiają się zimnym lwowskim piwem. Zawczasu zamawiam obiadokolację dla wszystkich i uiszczam wszelkie należności. Wieczorem spotykamy się przy złączonych wcześniej przez obsługę stołach, zaspokajamy głód i po prostu się poznajemy - w końcu widzimy się po raz pierwszy.
Hotel "Turianska Dolyna"
Po trwającej kilka godzin dyskusji, naradach, szybkim szkoleniu antyniedźwiedziowym i paru informacjach z zakresu udzielania pierwszej pomocy, padnięte osoby udają się na spoczynek, a ci na siłach kontynuują proces poznawczy. Nagle na salę wchodzi kilkunastu odświętnie ubranych Ukraińców, a wśród nich państwo młodzi. Zaczyna grać muzyka i ogólnie robi się zabawa. Nie wygląda mi to na typowe wesele, bardziej jak jakieś after party po nim. Nie przeszkadza nam to we wspólnej integracji i podrygiwaniach na parkiecie. W wyniku tego zdarzenia kładziemy się spać późno ze świadomością, że pierwszy dzień marszu nie będzie należał do tych lekkich.
Dziwne wesele
Nazajutrz wstajemy niezbyt wcześnie, ogarniamy się, zjadamy zamówione wcześniej śniadanie i ruszamy. Po drodze robimy zakupy w miejscowym sklepie, tym razem już konkretne, jedzeniowe.
Ekipa pod pereczyńskim sklepem
W centrum Pereczyna stoi pomnik Fiodora Fekety. Feketa był listonoszem z oddalonej o 10 km od Pereczyna wsi Tury Remety, który codziennie pieszo podążał do miasteczka i roznosił ludziom pocztę. Rzecz działa się w połowie XIX w. Bez względu na warunki pogodowe, niejednokrotnie atakowany przez dzikie zwierzęta, zawsze był na stanowisku. Stał się symbolem niezłomności, a mieszkańcy postanowili w podzięce za ciężką pracę ufundować mu pomnik.
Pomnik Fiodora Fekety
Po drodze mijamy pomnik Krasnoarmijców. Na monumencie widnieje również twarza Kozaka. Oczywiście nie mogło zabraknąć armat.
Sowiecki pomnik (Pereczyn)
W Pereczynie znajduje się także kombinat przetwarzający drewno. Na Zakarpaciu jest sporo tego typu zakładów. Praktycznie do każdego z nich, niegdyś zwożono drewno z gór używając kolei wąskotorowych, zwanych również kolejkami leśnymi (odnalezienie pozostałości wąskotorowych kolejek leśnych będzie celem przyszłych wypraw). Mamy szczęście - akurat przez bramę zakładu wyjeżdża pociąg ze świeżymi deskami.
Lokomotywa wyjeżdżająca z kombinatu drzewnego (Pereczyn)
Zdesperowani postimprezowicze próbują złapać okazję. Mniejsza z tym, że pociąg jedzie w zupełnie inną stronę. Nawet króciutka przejażdżka byłaby niesamowitą frajdą, zwłaszcza dla dużych dzieci. Maszynista oczywiście się nie zatrzymuje, ale za to ma z nas niezły ubaw i pozuje do zdjęć.
Łapanie kolejowej okazji (Pereczyn)
Zaraz za kombinatem odbijamy z drogi H13 i udajemy się w kierunku wsi Simer. Droga wiedzie przerzuconym nad Użem mostem. Obok znajdują się pozostałości starej przeprawy. Jestem niemal pewien, że w tym miejscu, jeszcze długo przed II Wojną Światową, biegły tory kolei wąskotorowej.
Stary most na Użu (Pereczyn)
Po krótkim marszu docieramy do Simera. Asfaltem trzeba będzie iść jeszcze parę dobrych kilometrów.
Welcome to Simer!!!
Przy czymś na kształt przedszkola lub klubu wiejskiego trwa festyn. Bawią się dzieci, dorośli pertraktują, gra głośna muzyka. Wykorzystujemy tą okazję do zrobienia krótkiego odpoczynku.
Festyn w Simerze
Festyn w Simerze
Wśród lokalsów jesteśmy niemałą atrakcją, dlatego też, już po chwili, zdjęcia z nami robi sobie pewien jegomość pomykający po festynie na bosaka, eksponując swój tors.
Gosia i koleś (Simer)
W tym miejscu muszę nadmienić, że na wyjazdach staram się wchodzić w interakcje z miejscową ludnością, jeśli oczywiście jest to bezpieczne. Dlatego zawsze polecam wszystkim brać ze sobą gadżety w postaci np. długopisów z flagą Polski, smyczy, breloczków z orzełkiem, a przede wszystkim widokówek z miejsc, w których się mieszka. Dobrze jest też mieć ze sobą drobne złotówki i grosze (ogólnie monety). Takie pierdółki często otwierają niejedne drzwi, a ogólnie robią zazwyczaj furorę.
Wracając na festyn w Simerze, gdzieś między wrzawą dziecięcych pisków, a ukraińskim disco polo walącym z estradówek na cokołach, za jakąś karuzelą trwa impreza. Piwko, wódeczka, pełen relaks.
Festyn w Simerze
My korzystamy z możliwości zakupu zimnego piwa, podawanego w ciężkich kuflach w pobliskim sklepobarze. Czas goni, więc zbieramy się i ruszamy dalej. Odbijamy w kolejną boczną drogę, w kierunku wsi Simerky.
Droga Simer - Simerky
Po drodze mijamy ciekawy skalniaczek.
Skalniaczek (Simer)
W związku z tym, że jest niezmiernie gorąco, a droga do wsi bardzo się dłuży, robimy sobie przerwę w cieniu przydrożnych drzew.
Odpoczynek (Simer)
W Simerkach wita nas sielankowy klimat sklepobaru. Grzech nie zrobić w takim miejscu choćby krótkiego postoju.
Odpoczynek przy sklepobarze w Simerkach
Kuflowa przerwa nie trwa długo, idziemy dalej. Kończy się asfalt, co wszystkich bardzo cieszy.
Simerky
W końcu wchodzimy w dzicz. Zaraz za Simerkami zaczyna się kamienista droga, wiodąca przez las i polanki wykorzystywane jako pastwiska. Wybija godzina, w której trzeba zacząć szukać miejsca na nocleg.
Gdzieś za Simerkami
Po niedługim czasie udaje się znaleźć świetne miejsce na biwak. Trafiamy na trawiastą, położoną wśród krzewów i drzew, polankę. Obok niej płynie strumień. Jest też prowizoryczna wiata i miejsce na ognisko.
Biwak za wsią Simerky
Zaczyna się krzątanina. Część ekipy rozbija namioty, kilka osób biegnie do lasu po drewno, ktoś pluska się w strumieniu, a kto inny zaś rozpala ognisko.
Biwak za wsią Simerky
Rozmowy przy ognisku trwają do późnej nocy. Pieką się kiełbaski, a na podwiatowym stole lądują różne smakołyki. Kiedy wszystko znika, wędrowcy kładą się spać.
Nazajutrz niezbyt wczesna pobudka, śniadanie i zwijanie obozowiska. Pogoda cudowna. Zauważamy, że dwóch miejscowych panów ładuje żwir ze strumienia do worków po ziemniakach i układa je na brzegu. Widać, na coś jest to im potrzebne. Wyruszamy bez wgłębiania się w szczegóły tej operacji.
Poranek na biwaku za wsią Simerky
Idziemy kawałek leśną drogą, po czym odbijamy na zarośniętą ścieżkę. Jest sporo utrudnień w postaci powalonych drzew i błota. Droga wiedzie dolinką strumienia, w którym dzień wcześniej wszyscy brali kąpiel. Zachaszczenie spore. Dużą część dzikiej roślinności stanowią fajne, jakby opierzone badyle, których nazwy niestety nie znam.
Ciekawa zakarpacka roślinność
Ścieżka skręca do lasu. W kilku miejscach przecina strumień, który trzeba forsować. Dla zapewnienia niektórym osobom poczucia bezpieczeństwa, tworzymy prymitywne przeprawowe konstrukcje.
Leśne przeprawy przez cieki wodne
Powalonych drzew jest naprawdę sporo. Zrywają nakrycia głowy, drą skórę i siatki z Lewiatana.
Walka z chaszczami i powalonymi drzewami
Ścieżka po pewnym czasie zanika. Polegając na mapie decydujemy się na dziką trasę. Mnie to oczywiście niezmiernie cieszy. Zagłębiamy się w wysoki, bukowy las.
Im głębiej w las...
Po przedarciu się przez gęstwinę odnajdujemy zagubioną drogę. Słonko grzeje coraz bardziej. Zaczynają się ciekawe widoki.
Na niewielkiej połonince
Dochodzimy do wsi Wilszynky. Chłopaki rozmawiają z miejscowym pasterzem. Znów podkreślę, że obcowanie z tubylcami na Ukrainie (i nie tylko) jest szalenie ciekawą i bardzo ważną rzeczą. Można poznać wiele ciekawostek, pogadać, pośmiać się, a nawet dostać jedzenie i dach nad głową. Pasterz otrzymuje w prezencie widokówki. Na wzgórzu w oddali stoi cerkiew Pokrowska.
Rozmowa z miejscowym pasterzem (Wilszynky)
Wilszynky
Cerkiew Pokrowska (Wilszynky)
W centrum Wilszynek tradycyjnie znajduje się sklepobar. Kilku mężczyzn popija piwko, dookoła cisza i spokój. Robimy różnej maści zakupy, po czym sami zasiadamy przy kufelku chmielowego napoju. Od słowa do słowa, zaczyna się rozmowa z panami ze stolika obok. Okazuje się, że Foka i oni znają wspólnie kilka piosenek. Dlatego już po chwili zaczynają się intonacja pierwszych słów "Podolanki". Dodatkowo w okolicy pojawia się młody chłopak (na moje oko 17-19 lat), który rzekomo jest tutejszym mistrzem gimnastyki. Na potwierdzenie swoich słów prezentuje wszystkim swój karkołomny repertuar. Prawdę mówiąc myślałem, że tylko tak sobie gada, ale gdy zabrał się za wygibasy na wbitych w ziemię drążkach, po prostu mnie zatkało.
Sklepobar (Wilszynky)
Sklepobar w Wilszynkach jest także marszrutkowym przystankiem. Kilka razy, wzburzając tumany kurzu, postoje robi sobie Pazik. Chyba grzeje mu się silnik, bo jeździ tak z rozdziawioną gębą.
PAZ w Wilszynkach
Pora ruszać dalej. Droga prowadzi jeszcze jakiś czas wsią, a później zaczynają się pastwiska.
Wilszynky
Z racji tego, że droga do Smerekowa, kolejnej wsi, jest dość stroma, a słonko praży, robimy krótki odpoczynek w cieniu kapliczki położonej pośród łąk.
Odpoczynek pod kapliczką (Wilszynky)
Po chwili ruszamy dalej, mając przed oczami wspaniałe widoki, podsycone dodatkowo świetną pogodą.
Widoki za Wilszynkami
Kawałek dalej, w brzozowo-bukowym zagajniku, coś głośno szeleści. Pierwsze podejrzenia padają na niedźwiedzia, lecz po chwili spośród młodych drzew wyłazi krowa. Było ich tam co najmniej 10. Dziwnie umaszczone, w takie czarno-szare paski. To chyba jakiś rodzaj kamuflażu, bo zupełnie ich nie dostrzegliśmy, a były przy samej drodze. Z taką sierścią doskonale zlewały się z zagajnikowymi drzewkami i cieniem. Nadszedł pasterz. Chłopaki chcą mleko. Chłopina podejmuje próbę udoju, lecz niestety krowy nie są chętne. Nic z tego nie będzie, trzeba by czekać do wieczora.
Zagajnikowa krowa (Wilszynky)
Przed nami sytuacja, którą kocham najbardziej. Na mapie jedna droga, przed oczami pięć. Są to momenty, które pielęgnują w mojej pamięci wszystkie wyliczanki z dzieciństwa.
Na rozstaju dróg...
Powoli podchodzimy do Smerekowa. Przy pierwszym domu sędziwy, lecz nadal groźny strażnik.
A kuku, ja tu rządzę (Smerekowo)
C.D.N.
Komentarze
Prześlij komentarz