Karpaty Wschodnie, Ukraina (wyprawa druga) (część II)

Część I

Jeden z towarzyszących nam pracowników Parku oznajmia, że polanka z wiatami, na której właśnie się znajdujemy, to wcale nie jest to miejsce gdzie spadł meteoryt. Ale jak to? Ano tak, że tutaj była po prostu dobra lokalizacja na zrobienie "meteorytowego jarmarku", czyli tablic, pomnika i miejsc piknikowych. Taka polanka na skraju lasu, gdzie można odpocząć, poczytać, rozpalić ognisko. Kosmiczny obiekt natomiast (a dokładnie jego największy odłamek, o którym była mowa wcześniej), walnął o ziemię kilkaset metrów dalej w miejscu noszącym nazwę Czorne Młaki. Oczywiście chłopcy nas tam zaprowadzą, ale najpierw proponują przekąskę z popitką.
Z uwagi na fakt, że mamy na Ukrainie prawosławną Wielkanoc (Paschę), panowie z Użańskiego Parku naładowali swoje plecaki różnymi smakołykami, o czym my oczywiście nie wiedzieliśmy. Pod jedną z wiat czeka już zastawiony stół. Na gazetowych obrusach leżą wędliny, sało, warzywa i kawały wielkanocnej baby. Nie zabrakło także dwóch półlitrowych butelek samogona. Do wyboru jest tradycyjny, biały, oraz czerwony zabarwiony jakimś sokiem. Nie muszę chyba dodawać że wszystko, co widzimy na stole (oczywiście oprócz warzyw), jest własnej roboty. Smak nie do opisania. Konsumujemy wszystko, wypijamy samogony i powoli ruszamy w dalszą drogę.

Biesiada przy meteorycie

Biesiada przy meteorycie


W międzyczasie dołączają do nas kolejni panowie (i pies), którzy będą nad nami czuwać podczas kolejnej części marszu. Ci z Soli natomiast wracają. Musimy się zatem pożegnać i przede wszystkim podziękować za wspaniały poczęstunek. Następnym miejscem do obejrzenia jest pewna dziura w ziemi...

Ekipa i pracownicy UNPP przy meteorycie


Schodzimy z polanki nieco niżej, po zboczu, i po 10 minutach ukazuje nam się miejsce noszące nazwę Czorne Młaki. I to właśnie tutaj w 1866 roku spadł największy kawałek naszego meteorytu. Nie trzeba być specjalistą aby określić, z której strony i w jaki sposób obiekt z kosmosu wrył się w górskie zbocze. Ewidentnie widać ścięte impetem upadku zbocze, a na samym końcu piętrzy się obrośnięty lasem wał zgarniętej ziemi. Śnieg w tym miejscu utrzymuje się ponoć do lipca...

Czorne Młaki, faktyczne miejsce meteorytowego impaktu


Nasi nowi towarzysze różnią się od siebie diametralnie. Ten z psem ewidentnie został przymuszony do pieszej wycieczki, toteż pogania, śpieszy się i ogólnie jest niezadowolony. Humoru nie poprawia mu jego towarzysz, który jest gadatliwy, ciągle o czymś opowiada, robi gawędziarskie postoje i zapoznaje nas z różnymi ciekawostkami związanymi z miejscami, które mijamy. Widząc minę tego niezadowolonego dolewam trochę oliwy do ognia i tłumaczę mu do czego służy zawieszony na mojej szyi gwizdek. Trzeba by być poetą aby wiernie oddać opisem wszystkie odcienie purpury, jakie pojawiły się na jego twarzy.

Przerwa na opowieść, okolice Czornych Młaków


Opuszczamy Czorne Młaki i kierujemy się w stronę Stużycy. Znów zaczyna się chmurzyć, a po chwili i padać.

W drodze do Stużycy


Ścieżka momentami jest słabo widoczna, ale szlak jest bardzo dobrze oznaczony. Nie ma raczej możliwości aby się pogubić. I znów przemierzamy liściasty bór, w deszczu i po kostki w błocie.

Z Czornych Młaków do Stużycy

Z Czornych Młaków do Stużycy


Po niedługim czasie wychodzimy z lasu i wchodzimy na rozległe pastwiska. Stużycę widać już jak na dłoni. To tam się dzisiaj zatrzymamy, choć nie wiadomo gdzie. Pogoda znów uniemożliwia biwakowanie, bo w dalszym ciągu lecą na nas strugi deszczu.

Stużyca w strugach deszczu


Zmierzając w stronę tzw. centrum, czyli zapewne miejsca, gdzie sklep łączy się z barem, mijamy pierwsze zabudowania. Na podwórkach znów odkrywamy fenomenalne rzeczy.

Zabytki radzieckiej techniki (Stużyca)


I jesteśmy w centrum. Środkiem wsi wije się niewielka, płytka rzeczka. Ludzi prawie nie widać. Tak jak przypuszczaliśmy, centrum oznacza sklepobar, przystanek i jakąś tablice z ogłoszeniami.

Centrum Stużycy


Klimat jest taki, jaki wszyscy kochamy. Brak asfaltu, potężne dziury i krowy biegające samopas.

Stużyca

Stużyca


W Stużycy znajdują się dwa imponujące dęby, pomniki przyrody. Pierwszy z nich nazywa się Dziadek, Drugi Czempion. Wiek młodszego szacuje się na ok. 600 lat, drugiego na ponad 1200!

Dąb Czempion (Stużyca)

Dawid zespalający się z Czempionem (Stużyca)


Późne popołudnie przynosi nam słońce i ciepło, co jest nieocenione biorąc pod uwagę mokre ubrania i buty. Okazuje się, że jeden z panów, który prowadził nas od meteorytu, mieszka we wsi. Pokazuje bardzo miły sklepobar "Krzemieniec", gdzie przysiadamy na prawie dwie godziny.

Sklepobar "Krzemieniec" (Stużyca)

Sklepobar "Krzemieniec" (Stużyca)

Sklepobar "Krzemieniec" (Stużyca)


Ktoś nagle krzyczy, wracając z wychodka, że jak pójdzie się kilkadziesiąt metrów w górę za sklep, to są wspaniałe widoki. I rzeczywiście, rozchmurzone niebo pokazuje nam piękno wiosennych Bieszczadów Wschodnich.

Stużyckie okoliczności przyrody

Stużyckie okoliczności przyrody


Odpoczynek pod sklepobarem znacznie się przeciąga, bo wieść o turystach rozchodzi się po wsi lotem błyskawicy i zaczynają się schodzić lokalsi. Prowadzimy ożywione dyskusje biegając co chwilę do sklepu po chmielowy napój. Tym sposobem zastaje nas wieczór i podejmujemy decyzję o zakończeniu pogaduszek. Trzeba znaleźć miejsce na nocleg, a przede wszystkim wysuszyć mokre rzeczy.

W poszukiwaniu noclegu (Stużyca)


Nasz przewodnik nieco już plączącym się językiem mówi nam o jakiejś leśniczówce, do której ma klucze. Znajduje się ona na samym końcu wsi, gdzie kończy się droga. Zmierzamy więc w tamtą stronę chłonąc sielankowe klimaty pogrążającej się w wieczornej szarości wsi.

Wieczór w Stużycy


Po drodze mijamy sklep, który ląduje w mojej prywatnej dziesiątce najlepszych sklepobarów na Ukrainie. Powierzchnię handlową stanowi blaszana buda z oknami i drewnianymi okiennicami. Za podsklepie robią różnej wielkości dębowe pnie - większe są stolikami, mniejsze stołkami. Ponadto w środku znajduje się sosnowa ława, na której można przycupnąć. Asortyment ubogi, choć produkty pierwszej potrzeby są. Z domu naprzeciwko sklepu wybiega jakaś pani i zaczyna opieprzać naszego podchmielonego przewodnika. A to że zaś późno wraca, że pijany, że nie wiadomo z kim się szlaja. Oddalamy się z tego miejsca czym prędzej chichrając się pod nosem.

Blaszany sklepobar (Stużyca)


Gdy już zbliżamy się do naszego noclegowego miejsca okazuje się, że nie ma kluczy. Pan z parku był przekonany, że ma ja w kieszeni a okazało się, że są u kogoś tam w domu we wsi. Od blaszanego sklepu snuje się za nami na rowerze jakiś pijany lokals, w związku z czym dostaje zadanie polegające na pojechaniu po klucze i dostarczeniu ich do leśniczówki. Patrząc na jego stan mam pewne wątpliwości czy w ogóle dostaniemy się do środka. Jeśli koleś przepadnie, czeka nas nocleg w namiotach, w przemoczonych ciuchach. Na całe szczęście, i ku mojemu zdumieniu, wesoły rowerzysta pojawia się bardzo szybko, i dzięki temu udaje nam dostać się do środka.

Baza noclegowa, leśniczówka w Stużycy


Nasza baza to murowany domek pokryty eternitem, znajdujący się na samym końcu Stużycy obok rzeczki Uh. Jest prąd, czajnik i jakiś piekarnik, lecz najfajnieszą sprawą jest kaflowy piec kuchenny opalany drewnem. Momentalnie przystępujemy do składania ognia, bo trafia się niebywała okazja na dokładnie wysuszenie wszystkiego. Do tego podniesiemy temperaturę panującą wewnątrz, która jest dość niska. Do dyspozycji mamy kuchnię ze wspomnianym piecem i dwa pomieszczenia z piętrowymi łózkami, którym jest raczej bliżej do zwykłych prycz. Rozpakowujemy się, rozwieszamy mokre ciuchy, obstawiamy butami piec i zabieramy się za kolację i dyskusje. Pojawia się mały problem. Otóż komin nie chce ciągnąć przez co dusimy się w gęstym dymie. Próbujemy starych metod i wydaje się, że już nic nie pomoże, gdy nagle dym znika tak szybko jak się pojawił, a w palenisku zaczynają buchać płomienie. Pomieszczenie nagrzewa się szybko i robi się całkiem przyjemnie.

 W stużyckiej leśniczówce
 
W stużyckiej leśniczówce


W leśniczówce jest nawet prysznic z ciepłą wodą, z którego wszyscy korzystają. Tradycyjnie odpływ nie funkcjonuje prawidłowo, ale mniejsza z tym. Najważniejsze, że można się obmyć. Po kolacji toczą się kuchenne rozmowy, jest miło i przyjemnie. Kładziemy się spać już po północy.

Rano pobudka, śniadanie i mały rekonesans najbliższej okolicy naszej noclegowni. Ku naszemu zaskoczeniu okazało się, że nocujemy na samym trójstyku granic - ukraińskiej, polskiej i słowackiej. Słupki są powbijane dosłownie 50 metrów od domku. Trochę się śmieję, że ten trójkolorowy słupek jest bardziej rosyjski niż słowacki. Oczywiście trójstyk w Stużycy jest turystycznym picem na wodę. Ten rzeczywisty znajduje się na Krzemieńcu ;)

Trójstyk przy leśniczówce (Stużyca)


Idziemy także zobaczyć jak wygląda droga, przy której stoi nasza leśniczówka. I tutaj kolejna niespodzianka. Kilkanaście metrów dalej zaczyna się strefa, do której wchodzić nie można. Przynajmniej nie w tej chwili. Tablica informuje, że można dostać się na drugą stronę codziennie między 9 a 18. Jest już jednak prawie 10, a nie widać nikogo kto mógłby otworzyć bramę. Całe szczęście nasza trasa prowadzi w drugą stronę.

 Strefa przygraniczna (Stużyca)

Strefa przygraniczna (Stużyca)

Strefa przygraniczna (Stużyca)


Pod drzwiami czeka już kolejny pracownik Parku. Dzisiaj będzie nam towarzyszył w drodze na Czeremchę i dalej do Łubni. Pakujemy się i ruszamy. Pogoda zapowiada się dobrze. Nie widać niebezpiecznych chmur, a powietrze jest bardzo klarowne przez co możemy cieszyć się świetnymi widokami.

Poranna Stużyca


Przechodząc nieopodal dębów mijamy tabliczkę, której wczoraj nikt nie zauważył. Wygląda na to, że nasza leśniczówka jest po prostu kampingiem. Problem polega na tym, że jakiś dowcipniś przekręcił blachę o 180 stopni, przez co wskazuje ona odwrotny kierunek.

Poobracane tabliczki (Stużyca)


Po drodze zahaczamy o kilka sklepów.

Sklepobar (Stużyca)


Wychodząc ze Stużycy mijamy kolejną informację turystyczną. Tych tabliczek w ostatnim czasie faktycznie pojawiło się w ukraińskich górach sporo.

Kierunkowskazy (Stużyca)

Kierunkowskazy (Stużyca)


Wchodzimy do wsi Zahorb. Nie odpuszczamy żadnemu napotkanemu sklepowi, to już taka mała tradycja. Korzystamy także z postojowej okazji i robimy kolejną grupową fotkę.

Pod sklepem (Zahorb)


Po przeciwnej stronie sklepobaru na łące, pośród kwitnących mleczy, powoli odchodzą wspaniałe radzieckie pojazdy, które w swoim życiu niejednokrotnie wyrabiały 300% normy.

Buhanka i Ził pośród mleczy (Zahorb)


W Zahorbie musimy niestety się rozdzielić. Pati i Przemo, którzy ze względu na dolegliwości odciskowe nie są w stanie iść dalej, muszą odsapnąć ze dwa dni. Rozkładamy mapę i wybieramy mniej więcej miejsce, w którym spotkamy się po tym czasie. Rozdzielamy się zaraz za wsią - nieszczęśnicy idą na elektryczkę szukać noclegu w okolicy Użoka, my natomiast ruszamy w stronę gór, na Czeremchę.

Za wsią Zahorb


Pogoda jest wspaniała i znów możemy zachwycać się cudownymi widokami.

 Za wsią Zahorb


Pierwszy etap to przeprawa przez górskie łąki. Podejście jest dość strome, w związku z czym na pierwszej równince robimy krótki odpoczynek. Nasz parkowy towarzysz prosi abyśmy w tym miejscu poczekali chwilkę dłużej. Mówi, że kawałek dalej mieszkają jego znajomi z dziećmi, którym opowiadał wczoraj o naszej wędrówce. Ludzie ci, a zwłaszcza maluchy, koniecznie chce zrobić sobie z nami zdjęcie. Jest to szalenie miłe i oczywiście czekamy, a po chwili pojawia się mama z dwójką dzieciaczków. Robimy małą sesję i ruszamy dalej.

Odpoczynek na łące (za Zahorbem)


Na horyzoncie piętro lasu i nasz szczyt. Idziemy dłuższy kawałek pochyłą łąką, co jest bardzo męczące dla kostek. Ja po 20 minutach takiego marszu odczuwam nieznośny ból. Postanawiamy zrobić jeszcze jeden krótki odpoczynek, przed samym lasem.

Pochyła łąka (w drodze na Czeremchę)


Ścieżka na Czeremchę jest bardzo wyraźna, ale zaczyna być coraz bardziej stroma. Dla mnie był to moment, kiedy z całego tygodniowego marszu dostałem najbardziej w kość. Nie pomaga mi także moja kolej noszenia trzyosobowego namiotu (codziennie wymieniamy się z dwoma pozostałymi lokatorami). Podejście jest naprawdę strome, ale jakoś sobie radzę. Z powodu męczącego marszu robimy kilka króciutkich postojów.

Odpoczynek (w drodze na Czeremchę)


Kilkaset metrów przed szczytem następuje załamanie pogody i zrywa się okropna ulewa. Na szybko zabezpieczamy plecaki i samych siebie, po czym brniemy dalej w ścianie deszczu. Po kilkunastu minutach lądujemy na Czeremsze, oczywiście znów cali mokrzy.

Czeremcha


Nie ma niestety możliwości aby sobie chwilę poleżeć na sporej podczeremchowej połonince. Leje tak okropnie, że nie da się nawet wyciągnąć ręki spod peleryny. Zdjęcia robimy w marszu i kierujemy się od razu na Łubnię.

Połonina pod Czeremchą


Mniej więcej w połowie drogi między szczytem a wsią, przy ścieżce, stoi drewniana chatka, w której można się przespać. Jest to dobra opcja i całkiem poważnie bierzemy ją pod uwagę. Jednak po wstępnej analizie przestronności wnętrza dochodzimy do wniosku, że jest nas po prostu za dużo i niestety wszyscy się nie zmieszczą. Nasz towarzysz w mundurze moro mówi, że na dole jest jakaś większa chata i być może uda się tam przenocować. Rezygnujemy z drewnianej budki.

Chatka pod Czeremchą

Chatka pod Czeremchą


Po krótkim marszu dochodzimy do Łubni. Nie widać żywej duszy, ale nasz przewodnik zabiera nas w okolice centrum, czyli wiejskiego sklepobaru. Tam, przy pomocy lokalsów, mają załatwiać dla nas klucz do wspomnianej wcześniej chatki.

Wchodzimy do Łubni


Idąc w stronę "rynku" oglądamy wieś. Ludzi nie ma, jest już wieczór. Cieszę się, że udało nam się znaleźć w Łubni dzień przed planowanym otwarciem turystycznego przejścia granicznego w Wołosatem. Możemy na spokojnie zażywać zaściankowego spokoju nie narażając się na tłumy nie zawsze kulturalnych turystów z Polski.

Centrum Łubni

Centrum Łubni - motyw pojawiający się najczęściej na zdjęciach osób, które nazajutrz dotrą w to miejsce po otwarciu pieszego przejścia z Ukrainą w Wołosatem


Dochodzimy do sklepobaru, pod którym oczywiście tętni życie wsi. Orzeźwiemy się zimnymi napojami podczas gdy towarzyszący nam pracownik parku załatwia klucze. Oczywiście nikt nic nie wie na pewno - niby są u Iwana, niby u Saszy, ponoć mogą być nawet w Bereznym. Ekspedientka gdzies wydzwania i aktywuje kolesia z motorem, który sączy piwko pod sklepem. Facet odpala moplika i wyjeżdża, ponoć po klucze. Czekając na jego powrót obserwujemy jak właściciel sklepu rozstawia blaszanego grilla. "Polacy lubią kiełbasy" - śmieje się wyciągając z załadowanego po dach samochodu kolejną skrzynkę Czernihowskiego.

Pod centralnym sklepobarem w Łubni


Nagle pod sklep zajeżdża nowa Skoda Superb, z której wychodzi dwóch ubranych w garnitury mężczyzn. Swoje kroki od razu kierują do środka. Zauważamy, jak siadają z ekspedientką przy stole i o czymś dyskutują. Po jakiś 20 minutach panowie wychodzą i pytają, czy to my jesteśmy tymi Polakami. Oczywiście nie wiem "jakimi Polakami", choć zakładam, że o naszym przejściu wie już jakieś pół regionu. Okazuje się, że to przewodniczący rady miejskiej w Wielkim Bereznym i jego kierowca. Nic nie szkodzi, że chwilę wcześniej wychylili w sklepobarze po tłustej literatce przezroczystego napoju. Ważne, że są. Wokół nich momentalnie tworzy się tłum lokalsów, ale nawet nie zwracają na nich uwagi. Przewodniczący chce robić sobie z nami zdjęcia. ustawiamy się więc wszyscy, a kierowca fotografuje. Po wszystkich dostajemy wizytówki i zapewnienie, że jeśli coś będzie nie tak, mamy od razu dzwonić. Całkiem niezła opcja, więc wizytówka ląduje w bezpiecznym miejscu.

Samorządowe smaczki (Łubnia)


Przewodniczący Szukal', bo tak się nazywa, rozmawia jeszcze z nami przez moment, po czym razem z szoferem wsiadają do Skody i znikają gdzieś w wieczornej szarówce. W tym samym czasie wraca zmotoryzowany posłaniec, który ma klucze do chatki. Wrzucamy plecaki na grzbiety i udajemy się we wskazane miejsce. Mamy mały problem aby ją znaleźć, jest bowiem szczelnie oddzielona od ulicy warstwa krzewów i rozłożystych drzew, ale w końcu jest. Motocyklista zostawia nam klucz i odjeżdża.

Chatka za Łubnią


Chatka jest praktycznie nowa, toteż w środku utrzymuje się zapach świeżego drewna. Nie ma żadnych mebli, tylko gołe ściany i parkiet. Pomieszczenia nie są zbyt duże, więc mimo panującego chłodu dość szybko nagrzewamy wnętrze ciepłem własnych ciał.

Chatka za Łubnią

 

Komentarze