Sielanka nie trwa długo, bo na ścieżce zaczynają się pojawiać gęste krzewy, których przebycie nie jest do końca łatwe. Największy problem stanowią elastyczne gałęzie, które sprężynują, wszędzie się wciskają i zachowują tak, jakby celowo chciały nam zrobić na złość. W efekcie odnotowujemy sporą ilość upadków.
W krajach byłego ZSRR każdy most i tunel na linii kolejowej traktowany jest jako obiekt strategiczny. Dlatego też przed każdą taką budowlą znajdują się budki z uzbrojonymi w broń automatyczną wartownikami (np. przy słynnym moście w Zatoce nad Morzem Czarnym w pewnym miejscu na plaży są powbijane tablice z informacją, że po przekroczeniu wyznaczonej linii strażnik będzie strzelał). Zastanawiamy się, czy któryś z nich nie poinformuje przełożonego o dość sporej ekipie ludzi krążących w strefie przygranicznej wzdłuż torów bo widać jak na dłoni, że za każdym razem jesteśmy obserwowani przez lornetki. Staramy się być fajni i machami strażnikom, jednak oni są niewzruszeni. Przepraszam, jeden odmachał.
Tymczasem mkniemy dalej. Zaczyna się chmurzyć i martwimy się, że znów będzie lało.
Jak wspomniałem wyżej, mosty i tunele kolejowe są obiektami strategicznymi. Oprócz strażników dodatkowym elementem zabezpieczającym jest także drut kolczasty. Otacza on strefę bezpieczeństwa wyznaczoną wokół obiektu.
Ścieżka wzdłuż torów kończy się tuż przed Przełęczą Użocką. W tym miejscu rozciąga się cudowna panorama dalszych części Karpat.
Jest też mocno już wypłowiała tabliczka, która pomaga zlokalizować widoczne w oddali szczyty. Z tych wyższych widać Drohobycki Kamień, Kińczyk Hnilski i Bercy.
Kierujemy się w stronę Przełęczy Użockiej. Robi się bardzo zimno i wygląda na to, że będzie także padać.
Na samej przełęczy znajduje się punkt kontrolny. Polska granica jest kilkadziesiąt metrów od drogi.
Obok wspomnianego punktu kontrolnego zauważamy kolejną tabliczkę ze szlakami, miejscami do których prowadzą oraz odległościami. Na słupku ktoś umieścił naklejkę PTTKu.
Jako, że za Przełęczą Użocką nasza trasa zaczyna się oddalać od linii kolejowej, a przed nami jeszcze dwa dni marszu, jesteśmy trochę w kropce. Posuwając się dalej istnieje ryzyko, że nie dotrzemy na czas na elektryczkę. Analizujemy wszelkie możliwości i zapada decyzja o zejściu z trasy. Udajemy się na asfaltową drogę H13 biegnącą w stronę Sambora i Lwowa.
Mimo tego, że jest to jedna z główniejszych dróg w regionie, ruch na niej jest znikomy. Czyżby kierowcy obawiali się kontroli na Przełęczy? Najlepsze jest to, że nie ma także w tym miejscu marszrutkowej komunikacji między obwodem lwowskim i zakarpackim. Posuwając się asfaltem natrafiamy na częściowo zamknięty przydrożny sklepobar "Beskid". W środku nie ma praktycznie nic, a właściciele coś tam remontują. Jednak lodówka wypełniona jest po brzegi, z czego chętnie korzystamy. Co prawda liczyliśmy na podreperowanie nadwątlonych zapasów jedzenia, jednak nic z tego nie wychodzi. Są tylko czipsy i ciastka.
Kawałek za "Beskidem", po przeciwnej stronie drogi, znajduje się drugi punkt o nazwie "Ludmiła". Tutaj podsklepie ma formę zabudowanej, drewnianej altany z dużymi szybami w oknach, więc nie wieje, można podziwiać widoki i kontrolować co dzieje się przed budynkiem. Rozsiadamy się przy stołach i nagle informacja, że pani może nam zrobić hamburgery. Zamówienia sypią się oczywiście lawinowo i pierwsze dymiące buły przychodzą po jakiś 10 minutach. Wiadomo, szału nie ma, ale zawsze coś na ciepło. W sklepie jest pełna spożywka, więc każdemu udaje się uzupełnić zapasy. Ponadto można kupić spod lady samogon na kieliszki. Lufka wychodzi jakieś 60 gr, więc humory w szybkim tempie ulegają znacznemu polepszeniu.
Bardzo miło się siedzi w tym drewnianym podsklepiu, więc i czas ucieka błyskawicznie. Zrobiło się już dość późno, a my nie mamy żadnego miejsca na nocleg. Opuszczamy więc miejscówkę i ruszamy na poszukiwania czegoś pod biwak. Jednak okolica wybitnie nie jest "namiotowa", przynajmniej nic nie wpada nam w oko. Namierzam jakiś ośrodek wypoczynkowy dla dzieci. Postanawiamy się tam udać i zapytać o wolne miejsca. Po drodze ktoś znajduje w rowie starego kalosza, który od tej chwili staje się gwiazdą wieczoru. Urządzamy sobie mecz, w którym bucior odgrywa rolę piłki. Jak wspomniałem wcześniej, droga jest pusta, więc ekipa przemieszcza się podając sobie tegoż kalosza nogami. Jeśli dodać do tego głowy skropione już porządnie ukraińskim bimbrem, można sobie tylko wyobrazić ile śmiechu rozlega się dookoła.
Do samego ośrodka nie udaje się nam dotrzeć ponieważ zostajemy odesłani z kwitkiem już na bramie. Dla mnie jest to kolejna absurdalna sytuacja, bo sześciopiętrowy blok stoi zupełnie pusty, nikogo nie ma. No ale nie będę kłócił się z panem, który manifestuje swoją wyższość używając w tym celu zamkniętej bramy.
Idziemy dalej coraz bardziej nerwowo rozglądając się za dogodnym miejscem. Poniżej szosy, w dolince, zauważamy wieś, a obok niej rozległą łąkę ze strumieniem. Miejsce idealne i decydujemy się tam zostać.
Wioska nosi nazwę Werchnie (dawniej Butelka Wyżna). Aby dostać się na łączkę, trzeba przejść główną ulicą miejscowości. Nawet całkiem dobrze się składa, bo mamy nadzieję zaleźć jeszcze jakiś otwarty sklep.
Udaje się! Jednak nie bez komplikacji. Pytamy lokalsów, wyjaśniają jak trafić. Jednak gdy docieramy do wskazanego miejsca, nie jesteśmy do końca pewni czy dobrze trafiliśmy. Dlatego, że sklep w Werchiem wcale nie przypomina sklepu. Kojarzy się bardziej z jakąś rozpadającą się stodołą lub zaniedbaną kurną chatą. Jest to drewniany budynek, wygięty już nieco pod ciężarem własnego wieku, pokryty położonym byle jak eternitem i z jednym oknem, za którym nic nie ma. Dookoła są jakieś pomieszczenia wyglądające jak chlewy, a za budynkiem mały wychodek. Podsklepie to drewniane podwyższenie przed drzwiami i mała betonowa studnia. Sklep oczywiście trafia do mojej czołówki najlepszych tego typu miejsc na Ukrainie.
Sklepobar działa na telefon lub w godzinach dostawy pieczywa. Mamy szczęście, bo w środku trwa mała imprezka, więc drzwi są otwarte. Za ladą stoją dwie panie, które są już dość nietrzeźwe, ale za to szalenie miłe. Oczywiście zaczynają się rozmowy i polewanie trunku z przestrzeni podladowej. Wieść o naszej wizycie w Werchniem obiega wieś lotem błyskawicy i po niedługim czasie zaczynają schodzić się lokalsi. Impreza zaczyna nabierać tempa.
Potem jest już tylko z górki. Zwłaszcza, że gorzała z plastikowej butelki leje się już szerokim strumieniem. Ktoś aranżuje zawody w siłowaniu się na rękę, których oczywiście nie udaje się nam wygrać. Wszystkich robi dziadek w berecie, którego osobiście wybrałem sobie na przeciwnika będąc przekonanym, że nie będzie z nim żadnego problemu.
Mamy ze sobą kilka prostych, ogniskowych instrumentów, które wyciągamy z plecaków i zaczynamy rzępolić. Ukraińcy ze wsi są uradowani i ktoś z nich wspomina, że ma w domu akordeon i go zaraz przyniesie. Po chwili instrument jest już w sklepie, tylko niestety nie jest nastrojony. Żaden problem - kto inny biegnie do chaty po zestaw narzędzi i po chwili instrument leży rozkręcony na stole. Trochę go podstrajają, żeby ucho nie więdło, i zaczynają się ukraińskie pieśni akordeonowe. Trwa to do momentu, w którym jeden z miejscowych wpada na pomysł zrobienia dyskoteki z prawdziwego zdarzenia. A że w swojej Ładzie ma całkiem niezłe głośniki, to już w ogóle. Znika gdzieś w mroku i po kilku minutach zajeżdża nieco pordzewiałym już wozem. Otwiera klapę bagażnika i włącza popsę, ale tak na cały regulator. Impreza przenosi się przed sklep, a tańce trwają przez długi czas. Dobrze, że kilka osób z naszej ekipy pomyślało i porozbijało namioty w dolince poniżej.
Poranek jest bardzo ciężki, ale pogoda doskonała. Za dnia doskonale widać ukształtowanie dolinki i poletka umiejscowione na jej zboczach. Na górze zabudowania Wierchniego.
Dnem dolinki płynie kamienisty strumyk z bardzo czystą wodą. Zostaliśmy jednak dzień wcześniej ostrzeżeni aby wody nie pić, wiadomo, dookoła pasie się dużo krów. Myć się można.
W związku z powyższym udajemy się do naszego sklepu po mineralną. Okazuje się jednak, że jest zamknięty i otworzą jak zajedzie dostawczak z chlebem. Jest to bardzo niedobra wiadomość, biorąc pod uwagę wczorajszą imprezę i zerowy stan napojów. Z pomocą przychodzą znajomi z poprzedniego wieczora oferując piwo. Nie jest to może najszczęśliwszy sposób ugaszenia pragnienia, ale zawsze coś. Mamy też wyzwanie. Otóż jedna z Ań musi dzisiaj wracać do Polski korzystając z przejścia w Łubni. Tylko tam trzeba jeszcze dojechać. Rozpuszczamy więc wici i czekamy aż znajdzie się chętny kierowca.
W tym samym czasie w dolince trwa zwijanie biwaku. Bardzo powolne i odbywające sie w wielkich bólach. Pomagają miejscowe gówniaki.
Zbieramy się pod otwartym już sklepem. Znajduje się i transport dla Ani. Co prawda koleś chce dużo pieniędzy, ale targi przynoszą oczekiwany efekt (choć nie do końca zadowalający). Na podsklepiu siedzi także jeden z w lokalnych imprezowiczów z dnia poprzedniego. Wyciąga zza pazuchy flaszkę i polewa Ani na drogę, nie zapominając także o sobie. I zaraz wpada na fantastyczny pomysł żeby także pojechać do Łubni. A żeby podróż była przyjemna, skacze jeszcze do sklepu i wychodzi z dwiema butelkami wódki. Zakupy wrzuca do auta, po czym cała trójka odjeżdża. Zastanawiamy się w jakim stanie Anka wejdzie do Polski.
Po niedługim czasie sami wyruszamy w dalszą drogę. Biorąc pod uwagę, że zeszliśmy już z trasy, postanawiamy dojść do Sianek i tam zastanowić się co dalej.
Dojście do Sianek wymaga częstych przerw. Impreza w sklepie daje się we znaki wszystkim biorącym w niej udział ludziom.
W końcu dochodzimy do pierwszych domów we wsi. Robi się zimno i wygląda na to, że będzie także padać.
Mijamy opuszczony pawilon handlowy, ale nikt jakoś nie ma siły na szczegółową eksplorację.
Zasiadamy w sklepobarze nieopodal dworca i zastanawiamy się co robić. Pogoda pod psem, ludzie chcą się wykąpać, wyspać w łóżku. Jak wiadomo, w Siankach nie ma niczego do przenocowania. Zastanawiamy się czy nie pojechać jeszcze raz do Saszy do Szczerbyna, choć wolę poszukać nieco dłużej i znaleźć jakieś nowe miejsce. Udaje się dodzwonić do Użoka do jakiegoś ośrodka sportowego. Cena bardzo dobra i do tego z wliczonym śniadaniem. Szczęśliwie nie musimy czekać długo na elektryczkę (z tego co pamiętam, niecałą godzinę).
Po drodze przejeżdżamy przez Przełęcz Użocką i zaraz za nią podziwiamy z okien widoki oraz drogę, którą przeszliśmy wzdłuż torów kilka dni wcześniej. Tak, żeby dojechać z Sianek do Użoka musimy się trochę wrócić.
Zatrzymujemy się oczywiście na stacyjce Szczerbyn, gdzie jeszcze niedawno spędziliśmy wspaniale czas.
W końcu dojeżdżamy do Użoka. Aby dojść do wsi należy podążać kawałek wzdłuż torów, a następnie zejść zboczem do drogi asfaltowej i zabudowań.
Nasz ośrodek znajduje się nieco ponad wsią, więc z dołu musimy znów iść trochę w górę. Miejscowość leży w dolinie rzeki Uż. Zaczyna padać deszcz i wszystko wskazuje na to, nadciąga burza, Decyzja o noclegu pod dachem była zatem bardzo trafna. Na miejscu wita nas pani i przydziela pokoje. Budynek jest drewniany i słabo izolowany, w związku z czym słychać każdy dźwięk sąsiadów. Po rozlokowaniu się pędzimy do wsi coś zjeść, bo idąc do ośrodka namierzamy jakąś restauracyjkę.
Knajpa jest połączona ze sklepem, więc składamy zamówienia i robimy zakupy. o dziwo, jest pełno gości, również Polaków. Zostajemy ostrzeżeni, że trzeba będzie trochę poczekać. Czas jednak płynie szybko, bo w telewizorze zawieszonym wysoko na ścianie leci stary koncert AC/DC. Przychodzi jedzenie, ale mimo tego, że jest wynoszone prosto z kuchni, jest chłodne. Nie wiem za bardzo jak to wytłumaczyć. Może po prostu chciano, abyśmy wszyscy dostali talerze w tym samym czasie. Nikt oczywiście nie marudzi z tego powodu i pałaszujemy w takim stanie, w jakim dostaliśmy. W restauracji siedzimy jeszcze jakiś czas i wracamy do ośrodka na nocleg.
Nazajutrz rano udajemy się na śniadanie, które podane jest w barakowatej stołówce. Coś dla klimaciarzy - sam budynek oraz jego wnętrze pozwalają cofnąć się w czasie o jakieś 40 lat. Plan na dzisiejszy dzień to dostać się pierwszą elektryczką do Sianek, następnie kolejną do Lwowa.
Dzisiaj nie ma czasu na ociągania, więc zaraz po śniadaniu idziemy na pociąg. Niestety, jest zimno i kropi deszcz.
Elektryczka przyjeżdża z małym opóźnieniem, jednak w granicy tolerancji. W ciągu całego dnia skomunikowana jest tylko jedna para pociągów, umożliwiająca dostanie się do Lwowa z przesiadką w Siankach (podobnie w drugą stronę, o czym już kiedyś wspominałem). Ponad dwudziestominutowe opóźnienie z automatu oznaczałoby utknięcie w Siankach do następnego dnia, a tego nikt nie chce. Zwłaszcza, że udało się dorwać za rozsądną cenę hotel apartamentowy we Lwowie, w samym centrum miasta.
W Siankach na stacji stoi mnóstwo ludzi. Okazuje się, że to praktycznie sami Polacy. Oczekują na pociąg, którym przyjechaliśmy, aby dostać się w okolice Łubni (stacja Stawne przy drodze H13) i wrócić na nogach do kraju. Kilka tygodni po powrocie do domu czytałem na jakimś blogu relację grupy idącej z Łubni na Pikuj, w której były zdjęcia między innymi z Sianek z owego dnia. Na tych zdjęciach widać naszą ekipę, stojącą jakieś 5 metrów od osób fotografowanych.
Nasza elektryczka do Lwowa pojawia się po chwili i odjeżdża punktualnie.
We Lwowie kwaterujemy się na dwie raty. Mamy aparthotelu mamy wykupionych 7 miejsc, a jest nas troszkę więcej. Nie chodzi tu o jakieś złodziejskie kombinowania. Po prostu w rozsądnych pieniądzach nie dało się znaleźć niczego dla tak sporej grupy, więc aby być razem musimy zrobić obsługę trochę w konia. Co prawda nie ma tu żadnej recepcji, ale korytarz jest gęsto okamerowany. Całe szczęście z plecakami wyglądamy podobnie, więc generujemy sztuczny tłum kręcąc się tam i z powrotem (łącznie z wychodzeniem z budynku i wracaniem do niego po chwili) i dzięki temu niecnemu procederowi po niedługim czasie jesteśmy w komplecie. Następnie udajemy się coś zjeść. Najbliższą ciekawą knajpą jest słynny Stargorod, do którego idziemy. Po raz pierwszy w tym miejscu nie widzę żadnej kolejki oczekujących na wejście. Zazwyczaj jest dość długa i trzeba się nastać żeby dostać stolik (osobiście nie praktykowałem, nie przepadam za takimi akcjami).
Po posiłku udajemy się na spacer wieczornymi ulicami Lwowa.
Tego wieczoru zasiadamy jeszcze na ławeczkach w różnych miejscach miasta, po czym udajemy się na odpoczynek.
Nadchodzi dzień powrotu do Polski. Korzystamy z ukraińskiego pociągu IC relacji Kijów - Przemyśl. Udajemy się tramwajem na dworzec. W wyniku splotu niefortunnych zdarzeń Foka otrzymuje mandat za jazdę bez ważnego biletu. Kwit opiera na kwotę 100 hrywien.
Pociąg do Przemyśla przyjeżdża z pięciominutowym opóźnieniem, które w żaden sposób nie zagraża przesiadkom w Przemyślu. Obawiam się trochę opieszałości naszych pograniczników, przez którą spore opóźnienia pociągów z Ukrainy stały się już normą. Jednak rozwój zdarzeń zaskoczył wszystkich. Funkcjonariusze SG odnajdują wśród bagaży walizkę, do której nikt nie chce się przyznać. Co chwila przez głośniki ktoś opisuje bezpańską rzecz prosząc właściciela o zgłoszenie się. Komunikat nadawany jest także w języku ukraińskim. Podczas tego całego cyrku pociąg oczywiście zostaje uziemiony. Patrzę na zegarek raz, drugi i trzeci i już wiem, że o przesiadce w Przemyślu mogę zapomnieć. Zresztą nie tylko ja. Stoimy tak prawie 1,5 godziny i nagle z głośników słychać komunikat o ewakuacji pociągu. Innymi słowy wszyscy muszą opuścić skład. I tyle. Wychodzimy wprost na trawę, ale przed nami widoczna jest droga i jakieś zabudowania. Pada deszcz, ziemia zamienia się w błoto. Mamy więc ostatnią na tym wyjeździe przeprawę.
Sytuacja nie jest wesoła. Pasażerowie obłożonego w 100 procentach pociągu muszą się teraz dostać do Przemyśla i dalej w Polskę. Zakładając co będzie się niebawem działo, łapię za telefon i w Internecie wyszukuję przemyskie firmy taksówkarskie. Udaje się zamówić auto, do którego wejdzie jednocześnie sześć osób. Równocześnie sprawdzamy rozkłady pociągów i autobusów i na tej podstawie typujemy pierwszą partię do szybkiej podwózki. Taksówkarz przyjeżdża po 15 minutach. Zapominamy oczywiście, że każdy z nas ma plecak. Komplet w aucie plus plecaki to masakra, ale jakoś się upychamy. W ostatniej chwili udaje się nam zdążyć na pociąg do Krakowa. Taksiarz wraca po drugą część ekipy, której też udaje się szczęśliwie powsiadać w autobusy i pociągi. W ten oto nieoczekiwany sposób kończymy nasz majowy wyjazd na Ukrainę.
Po przyjeździe do domu dowiedziałem się, że taksówki na trasie Medyka - Przemyśl kursowały nieustannie do późnych godzin nocnych. Przy busikach na granicy odbywały się ponoć dantejskie sceny. Krzyki, płacze, mordobicie. Podobnie w Przemyślu. A w bezpańskiej walizce były... dziecięce zabawki i majtki.
Zdjęcia:
Dawid Balcer
Przemysław Cichy
Jakub Jarczak
Bartosz Pilinkiewicz
Anna Supron
Marcin Wójcik
Komentarze
Prześlij komentarz