Część I
Część II
Na zewnątrz, na werandzie, znajdują się dwa stoły z ławami, więc można normalnie usiąść i się posilić. Obok budynku jest też miejsce na ognisko, które błyskawicznie zostaje wykorzystane. Ogień pomaga wyschnąć najbardziej przemoczonym butom. Pod wieczór przyjeżdża jakiś jegomość, jak się okazuje miejscowy leśniczy, i upewnia się, że u nas wszystko gra. Instruuje co zrobić nazajutrz ze śmieciami i kluczami, po czym odchodzi.
Rano mamy problem ze wstawaniem. W nocy chałupka nagrzała się tak bardzo, że jest zbyt przyjemnie aby wychodzić na zewnątrz. Nie ma jednak zmiłuj, zaraz będzie kolejna osoba, która ma towarzyszyć nam w poruszaniu się po strefie przygranicznej Użańskiego Parku Narodowego. Zwijamy się leniwie, ogarniamy obejście i robimy wszystko tak jak powiedział nam wczoraj wieczorem leśniczy. Następnie udajemy się pod sklep na małe zakupy. Tak to się wszystko złożyło, że jesteśmy chwilę po 10 rano, a więc mniej więcej zgraliśmy się z otwarciem turystycznego przejścia Wołosate - Łubnia. Pod sklepem krzątanina i ostatnie przygotowania, grill już się żarzy, kiełbasy naszykowane. Kupujemy najpotrzebniejsze rzeczy, a zaraz po tym przy sklepobarze pojawiają się pierwsi polscy turyści - najpierw ci na rowerach, wiadomo. Następnie w ciągu kilku chwil dobijają piechurzy i pod sklepem robi się naprawdę tłoczno. Z kilku przeprowadzonych rozmów wynika, że większość udaje się na Pikuja i Borżawę, ale są też tacy, który chcą pokręcić się po okolicznych szczytach. Oczywiście na lewo. W tym całym turystycznym rozgardiaszu zostajemy tylko chwilkę, po czym udajemy się na nasz szlak.
Dzisiaj mamy w planach dojście do Werchowyny Bystrej i dalej, ale nie wiemy za bardzo gdzie zatrzymamy się na nocleg. Podążamy ścieżką, która wznosi się w górę zaraz za Łubnią, pozostawiając na dole pod sklepobarem całe rozwrzeszczane towarzystwo z dopiero co otwartego przejścia turystycznego. Oglądam się co jakiś czas za siebie, ale nikt nie podejmuje próby podążania za nami. Możliwe, że Pliszka, w stronę której właśnie zmierzamy, nie jest aż tak atrakcyjna dla Polaków. Kiedy jednak robimy sobie przerwę, zza krzaków wyłania się dwóch chłopaczków, którzy są trochę zaskoczeni widząc naszą ekipę i pana ubranego po wojskowemu. Ewidentnie się boją i widać jak na dłoni, że próbują czmychnąć, jednak są w sytuacji bez wyjścia i w końcu decydują się podejść. Idą na Pliszkę, oczywiście bez papierów. Kiedy mówię, że kolega w moro to pracownik parku, kamień spada im z serca. I tutaj rodzi się pytanie - czy lewizna jest naprawdę warta takiego stresu? Czy na tym ma polegać wypoczynek na łonie natury? Wyglądanie ukradkiem zza każdego krzaczka, oglądanie się za siebie, czy czasem nie widać kogoś z DPSU? Dla mnie to zupełnie niezrozumiałe zwłaszcza, że droga do legalnego przebywania na terenie Parku nie jest aż tak bardzo ciężka. Chłopaki żegnają się z nami i znikają znów w krzakach, a my kończymy odpoczynek i udajemy się dalej.
Na samą Pliszkę nie wchodzimy, po prostu ją omijamy. Zauważam, że pracownik parku prowadzi nas trochę inną drogą niż było to uzgodnione. Mówię, że idziemy źle, że inaczej zaznaczyłem trasę. W odpowiedzi otrzymuję wyjaśnienie, że pierwotna droga jest mało ciekawa, dodatkowo przebiega pod strażnicą DPSU, gdzie na pewno będą nas kontrolować, a to może potrwać długo przy takiej grupie. Bardzo nie lubię zmieniać trasy, ale wizja wyżywających się na nas pogranicznikach DPSU studzi moje podenerwoanie. Po niedługim czasie absolutnie przestaję żałować, że nieco odbiegliśmy od realizacji planu - naszym oczom ukazują się wspaniałe widoki.
Powoli zbliżamy się do Werchowyny Bystrej. Do przebrnięcia został mały strumyczek i zaczyna się właściwa wieś.
Główna droga Wierchowyny Bystrej to bity trakt, przechodzący później w dziurawy jak ser szwajcarski asfalt. Wśród murowanych domów stoją też ponad stuletnie, drewniane chatki, w większości opuszczone.
W myśl zasady "jeden sklepobar - jedno piwo", robimy przerwę pod pierwszym napotkanym spożywczakiem. Typowego podsklepia brak. Jest jedynie mała ławeczka przy wejściu, na której zmieszczą się maksymalnie trzy osoby. Można jednak skorzystać z przypłotowego murka, który doskonale nadaje się do usadzenia tyłka.
Po przerwie idziemy dalej przez wieś. Z racji zbliżającego się popołudnia nasz towarzysz z Parku wspomina coś o jakimś znajomym, który prawdopodobnie będzie mógł nas przenocować w Szczerbynie. Nie jest to daleko od miejsca, w którym się znajdujemy, więc warto sprawdzić o co chodzi.
Zmierzając w kierunku Szczerbyna natrafiamy na jeszcze jeden sklepobar, w którym również robimy zakupy i ogólnie postój. Spotykamy także turystę z Polski, Marcina, który udaje się na Pikuj, jednak po krótkiej rozmowie postanawia do nas dołączyć i pokręcić się razem z nami.
Kończymy przerwę i ruszamy dalej. W pewnym momencie zbaczamy z głównej drogi i zaczynamy piąć się pod górę. Znów następuje zmiana trasy bez uzgodnienia ze mną. Po raz kolejny pytam o co chodzi i dowiaduję się, że jest skrót, poza tym bardzo ciekawy. A dlaczego, mamy dowiedzieć się już niebawem. Tymczasem znów podziwiamy cudowne widoki.
Okazuje się, że nasz parkowy towarzysz chce poprowadzić nas drogą, która powstała na miejscu starej linii kolejowej. A było to tak. Linia transkarpacka powstała jeszcze za czasów Cesarstwa Austro-Węgierskiego, na początku XX wieku, w 1920 r. I tak sobie istniała przez długie lata, dopóki na początku lat 80-tych minionego wieku nie postanowiła się osunąć ziemia. Uniemożliwiło to kursowanie pociągów na pewnym odcinku, więc dobudowano szlak w innym miejscu, a pierwotną część rozebrano i przekształcono w drogę prowadzącą do posterunków wartowniczych przy innych tunelach i mostach. Na dzień dzisiejszy pozostało wiele śladów starego szlaku - tłuczeń, drewniane podkłady i stalowe słupy trakcyjne.
Jest też około 300 metrowy tunel. Wstęp tylko z latarkami.
U jego wylotu natrafiamy na dwie ciekawe rzeczy. Pierwszą jest data 1963 wyryta na jednej ze ścian. W ten sposób uwieczniono na tunelu rok elektryfikacji linii transkarpackiej (wcześniej kursowały tu parowozy).
Kolejną ciekawostką jest wymurowana nad tunelem gwiazda - relikt minionych czasów. Zapewne również powstała w 1963 r., przy okazji prac związanych z montażem trakcji elektrycznej.
Po wyjściu z tunelu droga - torowisko wznosi się nieco wyżej, przerzedza się roślinność i znów możemy podziwiać wspaniałe widoki doliny Użu.
Powoli dochodzimy do Szczerbyna, o czym świadczy przytwiedzona do słupa decha. Są też informacje dla turystów (kierunki) wraz z odległościami.
Szczerbyn to mały przysiółek znajdujący się powyżej drogi H13 i Wołosianki. Wiedzie doń bardzo wyboista droga, którą mogą pokonać tylko terenówki i Łady. Nie ma tu sklepu, ale jest kolejowa stacja. Dalej jest już Polska.
Nasz opiekun prowadzi nas do Italiańca, swojego znajomego, który udostępnia jakieś miejsca noclegowe. Witają nas drewniane wrota z nazwą miejscowości.
I tutaj trzeba przypomnieć o dniu, w którym odłączyli się od nas Pati i Przemo. Kontakt z nimi był słaby, tak naprawdę wiedziałem tylko gdzie spędzili pierwszą samotną noc. Tylko tyle. Umawialiśmy się wstępnie na spotkanie w Szczerbynie, ale nie dostałem żadnej wiadomości gdzie obecnie przebywają. Jestem trochę zaniepokojony, ale obiecuję sobie chwycić za telefon jak tylko skończymy się lokować.
Naprzeciw nam wychodzi właściciel szczerbyńskiego majątku, niejaki Sasza. Jest już dobrze wesoły, z wyglądu bandziorowaty, ale oferuje nocleg. Mam trochę mieszane uczucia, ale w końcu się dogadujemy. Sasza pokazuje wszystkim miejsca, które są ulokowane w dwóch domkach. Niestety, nie starcza miejsca dla wszystkich, więc robimy prowizoryczną sypialnię w bani, przerzucając w poprzek pomieszczenia kilka par starych drewnianych drzwi.
Kiedy całe to dekowanie się kończy, Sasza obwieszcza nagle, że u niego są w ogóle jacyś Polacy i możemy sobie porozmawiać, tylko poszli gdzieś na spacer i niedługo wrócą. No OK, będzie miło. Po chwili przez drewniane wrota wchodzą nie kto inny, jak Przemek i Patrycja. Wszyscy jesteśmy ogromnie zaskoczeni, ale też przy okazji się uspokajamy. Więc jesteśmy znów w komplecie.
U Saszy stoi też kilka altanek, tzw. biesiedek, z których goście mogą korzystać do woli. Właśnie w jednej z nich dobijamy targu oraz żegnamy się z towarzyszącym nam do Szczerbyna pracownikiem UNPP. Jutro mamy iść już sami, choć dopytuje dlaczego, skoro do Przełęczy Użockiej w dalszym ciągu będziemy poruszać się w strefie. Pan mówi, że tam to już nas nikt nie złapie i żeby się nie bać. Sasza żartuje, że jak coś to sobie zadzwoni do jednej czy drugiej budki.
U Saszy kręci się mnóstwo zwierząt. Do tego każde jest okropnym pieszczochem.
Zajmujemy miejsce przy jednym z domków zaraz obok bani, w której za łóżka robią drzwi. Sasza wyciąga różne smakołyki, opowiada, gada, rozśmiesza. Okazuje się, że to człowiek orkiestra, po prostu do rany przyłóż.
Swoją turystyczną przystań prowadzi razem z ojcem, który krząta się gdzieś w pobliżu i coś tam cały czas robi. Sasza nagle mówi, że wczoraj miał imprezę z jakimiś panami w odzieży typu moro i zostało sporo żarcia. Mogą z tatą zrobić bogracz, jeśli chcemy. Pewno, że chcemy. Na ognisku ląduje kociołek, a w nim wszelkie niezbędne do naszej potrawy ingrediencje, które połączone i wstawione na ogień zaczynają roztaczać wspaniałą woń. Gdy bogracz jest już gotowy, ląduje na stole, a my nabieramy chochlą odpowiednią dla każdego ilość i pałaszujemy upajając się doskonałym smakiem.
Po kolacji odkrywamy jeszcze jedno świetne miejsce, mianowicie czan. Sasza mówi jednak, że nagrzanie wody zajmie sporo czasu, więc wygotować można się będzie dopiero w nocy. Oczywiście nie ma to najmniejszego sensu. Wspomina jednak, że panowie ze służby granicznej dzień wcześniej korzystali z czana, więc woda powinna być jeszcze do zniesienia. Sprawdzam i faktycznie, jest letnia. Nie zastanawiając się długo wskakujemy do gara i spędzamy w nim jakieś pół godziny. Na krawędzi siada Sasza i śpiewa nam stare, radzieckie piosenki, przygrywając do tego na gitarze. Coś wspaniałego!
Mimo tego, że woda jest letnia i bez problemu można w niej usiedzieć, temperatura powietrza jest dość niska. Musimy więc siedzieć w czapkach. Po kąpieli szybko się wycieramy i ubieramy, bo jest faktycznie bardzo zimno. Okazuje się ponadto, że wszystkie saszowe butelki zostały opróżnione, a większość biesiadników ma jeszcze ochotę na kieliszeczek samogonu własnej roboty. Sasza idzie męczyć ojca, który twierdzi, że nic nie ma. Sklepu w Szczerbynie oczywiście brak. Wtem nasz gospodarz wpada na pomysł aby pójść do wujka Jury (diadia Jura), bo on z pewnością będzie coś miał. Delegacja składa się z czterech osób, idziemy.
Wujaszek Jura mieszka w czymś, co nawet trudno nazwać domem. Jest to jakby garaż z różnego rodzaju dykt, blachy i eternitu. Mi najbardziej kojarzy się z jakimś starym magazynem. Budynek znajduje się zaraz obok torów kolejowych, kilkanaście metrów za stacją. Każdy, kto będzie przejeżdżał przez Szczerbyn bez trudu go rozpozna - na dachu bowiem znajduje się wycięty z kawałka plastiku paker.
Sasza wali w grube, metalowe drzwi wejściowe, które po chwili otwierają się z łoskotem i staje w nich Diadia Jura. Szybka wymiana zdań o okazuje się, że u niego także Sahara. Za to widząc pokaźną ekipę zaprasza wszystkich do środka na kawę. A w środku jest wszystko. Pełno szpargałów, po prostu zatrzęsienie. Oglądam ściany, podłogi i sufity domku i nie mogę się nadziwić jakim cudem to wszystko jeszcze trzyma się kupy i nie legło w gruzach. W środku jest jednak bardzo ciepło - nie mam nawet pojęcia jak jest to ogrzewane i w jaki sposób działa. Jura mieszka z (na moje oko) 8-9 letnią dziewczynką, która w pierwszej chwili zdaje się być jego wnuczką.
W skład domostwa wchodzi też, nie inaczej, własnej roboty bania. Wujaszek pokazuje nam wszystkie pomieszczenia, więc oglądamy i to. Proponuje nawet, że napali, ale oczywiście nie ma to najmniejszego sensu. Woda w basenie jest ciągle podgrzewana w jakiś magiczny sposób. Wkładam do niej rękę i faktycznie, ciepła.
W końcu zasiadamy do stołu i Diadia Jura zaczyna swoją opowieść. Kiedyś prowadził wypożyczalnię sprzętu narciarskiego, ale niestety wszystko padło. Została mu tylko buda, w której obecnie mieszka, i 30-letnia Łada. Zarabia reperując to i owo, oraz sprzedając napój z przydomowej destylatorni. I jakoś się kręci, nie narzeka. Wszystkiemu przysłuchuje się dziewczynka, na którą Sasza mówi "Cziempioniessa". Cziempioniessa wcale nie jest wnuczką Jury. Jest sierotą bez domu, którą gospodarz przygarnął pod swoje skrzydła. i to nie pierwsza sierota, którą Wujek się opiekuje. Przed dziewczyną mieszkał u niego młody chłopaczek. Po osiągnięciu pełnoletności "wyszedł z domu" i udał się pociągiem do stolicy, za chlebem. Skończył tam jakąś zawodówkę i teraz pracuje, jest całkowicie samodzielny. A Cziempioniessa zawdzięcza ksywkę swoim sportowym zdolnościom. Sasza opowiada o pierwszym miejscu, jakie zdobyła na jakimś konkursie w Czerniowcach. Ponoć pojechało ją oglądać pół Szczerbyna. Marzeniem młodej sportsmenki są... pomalowane profesjonalnie paznokcie, u manikiurzystki. Jednak ta z Użoka jest droga, bo trzeba dać 300 hrywien, a Diadia tyle nie ma. Bardzo smutno słucha się o takich rzeczach. Marzeniem dziecka nie jest koń, domek dla lalek za 1500 zł czy inne drogie i niepotrzebne śmieci. Ona chce mieć pomalowane paznokcie. Ujmuje mnie to bardzo, dlatego wciskam jej w rękę te 300 hrywien z zastrzeżeniem, że Wujek nie musi widzieć. Dlatego też radość Cziempioniessy jest skryta. Nie skacze, nie śmieje się, nie dziękuje. Cieszą się jej oczka, ale w taki sposób, jakiego jeszcze nigdy nie widziałem. po prostu radość połączona z wdzięcznością.
Kończymy nasze posiedzenie u Diadi Jury i wracamy do Saszy spać. Po drodze pytam, czy aby Księżniczce nie dzieje się tam jaka krzywda. Sania mierzy mnie z lekkim oburzeniem i kategorycznie zaprzecza. Jest tam stuprocentowo bezpieczna.
I tutaj może wtrącę coś od siebie, poza relacją. Jeśli ktoś byłby kiedyś w Szczerbynie (zwłaszcza kobiety), zastukajcie do Jury, rzućcie Cziempioniessie jakiś lakier czy kredkę. Myślę, że to jest żaden wydatek a sprawicie dziecku radość. Dziękuję z góry :)
Rankiem wstajemy i rozsiadamy się na stołówce celem konsumpcji śniadania. Sasza przynosi różne mięsiwa własnej roboty i kładzie na stół. Do tego karpacką herbatę z miejscowych, zbieranych własnoręcznie ziół. Po wszystkim nadchodzi pora aby rozliczyć się za noclegi. Nie pamiętam ile zapłaciliśmy, ale nie było to strasznie dużo. I w tym miejscu uwaga!!! Wszystko, co wyglądało na poczęstunek, zostaje skrupulatnie wyliczone. Bogracz, śniadanie, herbata, a nawet wypity samogon. Więc przestroga dla wszystkich - z Saszą jest jak z hotelową lodówką wypchaną alkoholem ;)
Po wszystkim zaczynamy się pakować, a część ludzi idzie z gospodarzem do jakiegoś wodospadu "wziąć prysznic". Wychodząc z domku podziwiamy jeszcze raz wspaniały widok na dolinę Użu, tym razem skąpanej we mgle płożącej się poniżej dominującego w krajobrazie szczytu.
Sasza gorąco namawia na spacer do wspomnianego wodospadu. Podkreśla, że na zwiększenie atrakcyjności tego miejsca ma wpływ fakt, że znajduje się ono już po polskiej stronie. Mnie to trochę odstrasza, ale śmiałkowie się znajdują. Więc ekipa idzie na lewą kąpiel i, całe szczęście, po godzinie jest z powrotem. Przynoszą ze sobą kilka zdjęć, między innymi małego kamiennego wiaduktu, na którego ścianach wydrapana jest data 1902, oraz samego miejsca kąpielowego. Ponoć woda była tylko trochę zimna.
Na odchodne robimy sobie jeszcze jedno grupowe zdjęcie w szczerbynskiej posiadłości Saszy Italiańca. W sumie nie wyjaśniłem o co w ogóle chodzi z tym Italiańcem. Otóż Sasza spędził kilka lat pracując we Włoszech - i to cała tajemnica jego ksywki.
Gospodarz odprowadza nas na koniec przysiółka. Po drodze wstępujemy jeszcze do Diadi Jury. Opowiedziałem żeńskiej części naszej ekipy historię Cziempioniessy w nadziei, że w plecakach mają jakieś lakiery do paznokci lub inne gadżety. Niestety, na tego typu wyjazdy kosmetyczne pierdoły zostają w domu. Dziewczynka dostaje więc troszkę grosza i radość ponownie pojawia się na jej buzi.
Kawałek dalej żegnamy się ze wzruszonym Saszą kierujemy się w stronę linii kolejowej. Oczywiście znów zostajemy poinformowani, że w razie problemów mamy od razu dzwonić. Dzisiejsza trasa prowadzi ścieżką wzdłuż torów aż do samej Przełęczy Użockiej. Co dalej, zobaczymy.
Do torów dochodzimy przy wysokim wiadukcie. Zastanawiamy się czy będziemy musieli wspinać się po stromej skarpie, jednak odnajdujemy scieżkę, pnącą się łagodnie lesistym zboczem i łączącą się z koleją zaraz za mostem. Teraz przed nami już tylko spacer niezywkle malowniczą drogą.
Ścieżka jest w dobrym stanie, idzie się łatwo i bez wysiłku. Do przełęczy mamy jakieś 12 km, więc dojście powinno odbyć się bez większych problemów i w miarę sprawnie.
Większość czasu idziemy przez las, jednak obok konstrukcji na linii kolejowej wychodzimy na otwartą przestrzeń, co umożliwia nam podziwianie krajobrazu.
Część II
Na zewnątrz, na werandzie, znajdują się dwa stoły z ławami, więc można normalnie usiąść i się posilić. Obok budynku jest też miejsce na ognisko, które błyskawicznie zostaje wykorzystane. Ogień pomaga wyschnąć najbardziej przemoczonym butom. Pod wieczór przyjeżdża jakiś jegomość, jak się okazuje miejscowy leśniczy, i upewnia się, że u nas wszystko gra. Instruuje co zrobić nazajutrz ze śmieciami i kluczami, po czym odchodzi.
Przy chatce w Łubni
Rano mamy problem ze wstawaniem. W nocy chałupka nagrzała się tak bardzo, że jest zbyt przyjemnie aby wychodzić na zewnątrz. Nie ma jednak zmiłuj, zaraz będzie kolejna osoba, która ma towarzyszyć nam w poruszaniu się po strefie przygranicznej Użańskiego Parku Narodowego. Zwijamy się leniwie, ogarniamy obejście i robimy wszystko tak jak powiedział nam wczoraj wieczorem leśniczy. Następnie udajemy się pod sklep na małe zakupy. Tak to się wszystko złożyło, że jesteśmy chwilę po 10 rano, a więc mniej więcej zgraliśmy się z otwarciem turystycznego przejścia Wołosate - Łubnia. Pod sklepem krzątanina i ostatnie przygotowania, grill już się żarzy, kiełbasy naszykowane. Kupujemy najpotrzebniejsze rzeczy, a zaraz po tym przy sklepobarze pojawiają się pierwsi polscy turyści - najpierw ci na rowerach, wiadomo. Następnie w ciągu kilku chwil dobijają piechurzy i pod sklepem robi się naprawdę tłoczno. Z kilku przeprowadzonych rozmów wynika, że większość udaje się na Pikuja i Borżawę, ale są też tacy, który chcą pokręcić się po okolicznych szczytach. Oczywiście na lewo. W tym całym turystycznym rozgardiaszu zostajemy tylko chwilkę, po czym udajemy się na nasz szlak.
Sklepobar w Łubni tuż po otwarciu pieszego przejścia w Wołosatem
Dzisiaj mamy w planach dojście do Werchowyny Bystrej i dalej, ale nie wiemy za bardzo gdzie zatrzymamy się na nocleg. Podążamy ścieżką, która wznosi się w górę zaraz za Łubnią, pozostawiając na dole pod sklepobarem całe rozwrzeszczane towarzystwo z dopiero co otwartego przejścia turystycznego. Oglądam się co jakiś czas za siebie, ale nikt nie podejmuje próby podążania za nami. Możliwe, że Pliszka, w stronę której właśnie zmierzamy, nie jest aż tak atrakcyjna dla Polaków. Kiedy jednak robimy sobie przerwę, zza krzaków wyłania się dwóch chłopaczków, którzy są trochę zaskoczeni widząc naszą ekipę i pana ubranego po wojskowemu. Ewidentnie się boją i widać jak na dłoni, że próbują czmychnąć, jednak są w sytuacji bez wyjścia i w końcu decydują się podejść. Idą na Pliszkę, oczywiście bez papierów. Kiedy mówię, że kolega w moro to pracownik parku, kamień spada im z serca. I tutaj rodzi się pytanie - czy lewizna jest naprawdę warta takiego stresu? Czy na tym ma polegać wypoczynek na łonie natury? Wyglądanie ukradkiem zza każdego krzaczka, oglądanie się za siebie, czy czasem nie widać kogoś z DPSU? Dla mnie to zupełnie niezrozumiałe zwłaszcza, że droga do legalnego przebywania na terenie Parku nie jest aż tak bardzo ciężka. Chłopaki żegnają się z nami i znikają znów w krzakach, a my kończymy odpoczynek i udajemy się dalej.
Gdzieś za Łubnią, Pliszka na horyzoncie
Na samą Pliszkę nie wchodzimy, po prostu ją omijamy. Zauważam, że pracownik parku prowadzi nas trochę inną drogą niż było to uzgodnione. Mówię, że idziemy źle, że inaczej zaznaczyłem trasę. W odpowiedzi otrzymuję wyjaśnienie, że pierwotna droga jest mało ciekawa, dodatkowo przebiega pod strażnicą DPSU, gdzie na pewno będą nas kontrolować, a to może potrwać długo przy takiej grupie. Bardzo nie lubię zmieniać trasy, ale wizja wyżywających się na nas pogranicznikach DPSU studzi moje podenerwoanie. Po niedługim czasie absolutnie przestaję żałować, że nieco odbiegliśmy od realizacji planu - naszym oczom ukazują się wspaniałe widoki.
Między Łubnią a Werchowyną Bystrą
Między Łubnią a Werchowyną Bystrą
Między Łubnią a Werchowyną Bystrą
Powoli zbliżamy się do Werchowyny Bystrej. Do przebrnięcia został mały strumyczek i zaczyna się właściwa wieś.
Dochodzimy do Werchowyny Bystrej
Główna droga Wierchowyny Bystrej to bity trakt, przechodzący później w dziurawy jak ser szwajcarski asfalt. Wśród murowanych domów stoją też ponad stuletnie, drewniane chatki, w większości opuszczone.
Werchowyna Bystra
W myśl zasady "jeden sklepobar - jedno piwo", robimy przerwę pod pierwszym napotkanym spożywczakiem. Typowego podsklepia brak. Jest jedynie mała ławeczka przy wejściu, na której zmieszczą się maksymalnie trzy osoby. Można jednak skorzystać z przypłotowego murka, który doskonale nadaje się do usadzenia tyłka.
Sklep (Werchowyna Bystra)
Pod sklepem (Werchowyna Bystra)
Pod sklepem (Werchowyna Bystra)
Po przerwie idziemy dalej przez wieś. Z racji zbliżającego się popołudnia nasz towarzysz z Parku wspomina coś o jakimś znajomym, który prawdopodobnie będzie mógł nas przenocować w Szczerbynie. Nie jest to daleko od miejsca, w którym się znajdujemy, więc warto sprawdzić o co chodzi.
Werchowyna Bystra
Zmierzając w kierunku Szczerbyna natrafiamy na jeszcze jeden sklepobar, w którym również robimy zakupy i ogólnie postój. Spotykamy także turystę z Polski, Marcina, który udaje się na Pikuj, jednak po krótkiej rozmowie postanawia do nas dołączyć i pokręcić się razem z nami.
Pod sklepobarem (Werchowyna Bystra)
Kończymy przerwę i ruszamy dalej. W pewnym momencie zbaczamy z głównej drogi i zaczynamy piąć się pod górę. Znów następuje zmiana trasy bez uzgodnienia ze mną. Po raz kolejny pytam o co chodzi i dowiaduję się, że jest skrót, poza tym bardzo ciekawy. A dlaczego, mamy dowiedzieć się już niebawem. Tymczasem znów podziwiamy cudowne widoki.
W drodze do Szczerbyna (Werchowyna Bystra)
Okazuje się, że nasz parkowy towarzysz chce poprowadzić nas drogą, która powstała na miejscu starej linii kolejowej. A było to tak. Linia transkarpacka powstała jeszcze za czasów Cesarstwa Austro-Węgierskiego, na początku XX wieku, w 1920 r. I tak sobie istniała przez długie lata, dopóki na początku lat 80-tych minionego wieku nie postanowiła się osunąć ziemia. Uniemożliwiło to kursowanie pociągów na pewnym odcinku, więc dobudowano szlak w innym miejscu, a pierwotną część rozebrano i przekształcono w drogę prowadzącą do posterunków wartowniczych przy innych tunelach i mostach. Na dzień dzisiejszy pozostało wiele śladów starego szlaku - tłuczeń, drewniane podkłady i stalowe słupy trakcyjne.
Nieczynna linia kolejowa (między Werchowyną Bystrą a Szczerbynem)
Jest też około 300 metrowy tunel. Wstęp tylko z latarkami.
Stary tunel (przed Szczerbynem)
Stary tunel (przed Szczerbynem)
U jego wylotu natrafiamy na dwie ciekawe rzeczy. Pierwszą jest data 1963 wyryta na jednej ze ścian. W ten sposób uwieczniono na tunelu rok elektryfikacji linii transkarpackiej (wcześniej kursowały tu parowozy).
Stary tunel (przed Szczerbynem)
Kolejną ciekawostką jest wymurowana nad tunelem gwiazda - relikt minionych czasów. Zapewne również powstała w 1963 r., przy okazji prac związanych z montażem trakcji elektrycznej.
Stary tunel (przed Szczerbynem)
Po wyjściu z tunelu droga - torowisko wznosi się nieco wyżej, przerzedza się roślinność i znów możemy podziwiać wspaniałe widoki doliny Użu.
Widok ze Szczeryna na dolinę Użu
Powoli dochodzimy do Szczerbyna, o czym świadczy przytwiedzona do słupa decha. Są też informacje dla turystów (kierunki) wraz z odległościami.
Szlaki (Szczerbyn)
Szczerbyn to mały przysiółek znajdujący się powyżej drogi H13 i Wołosianki. Wiedzie doń bardzo wyboista droga, którą mogą pokonać tylko terenówki i Łady. Nie ma tu sklepu, ale jest kolejowa stacja. Dalej jest już Polska.
Szczerbyn
Nasz opiekun prowadzi nas do Italiańca, swojego znajomego, który udostępnia jakieś miejsca noclegowe. Witają nas drewniane wrota z nazwą miejscowości.
Wrota do włości Saszy (Szczerbyn)
I tutaj trzeba przypomnieć o dniu, w którym odłączyli się od nas Pati i Przemo. Kontakt z nimi był słaby, tak naprawdę wiedziałem tylko gdzie spędzili pierwszą samotną noc. Tylko tyle. Umawialiśmy się wstępnie na spotkanie w Szczerbynie, ale nie dostałem żadnej wiadomości gdzie obecnie przebywają. Jestem trochę zaniepokojony, ale obiecuję sobie chwycić za telefon jak tylko skończymy się lokować.
Naprzeciw nam wychodzi właściciel szczerbyńskiego majątku, niejaki Sasza. Jest już dobrze wesoły, z wyglądu bandziorowaty, ale oferuje nocleg. Mam trochę mieszane uczucia, ale w końcu się dogadujemy. Sasza pokazuje wszystkim miejsca, które są ulokowane w dwóch domkach. Niestety, nie starcza miejsca dla wszystkich, więc robimy prowizoryczną sypialnię w bani, przerzucając w poprzek pomieszczenia kilka par starych drewnianych drzwi.
U Saszy (Szczerbyn)
Kiedy całe to dekowanie się kończy, Sasza obwieszcza nagle, że u niego są w ogóle jacyś Polacy i możemy sobie porozmawiać, tylko poszli gdzieś na spacer i niedługo wrócą. No OK, będzie miło. Po chwili przez drewniane wrota wchodzą nie kto inny, jak Przemek i Patrycja. Wszyscy jesteśmy ogromnie zaskoczeni, ale też przy okazji się uspokajamy. Więc jesteśmy znów w komplecie.
U Saszy stoi też kilka altanek, tzw. biesiedek, z których goście mogą korzystać do woli. Właśnie w jednej z nich dobijamy targu oraz żegnamy się z towarzyszącym nam do Szczerbyna pracownikiem UNPP. Jutro mamy iść już sami, choć dopytuje dlaczego, skoro do Przełęczy Użockiej w dalszym ciągu będziemy poruszać się w strefie. Pan mówi, że tam to już nas nikt nie złapie i żeby się nie bać. Sasza żartuje, że jak coś to sobie zadzwoni do jednej czy drugiej budki.
U Saszy (Szczerbyn)
U Saszy, widok z podwórka (Szczerbyn)
U Saszy kręci się mnóstwo zwierząt. Do tego każde jest okropnym pieszczochem.
Saszowy inwentarz (Szczerbyn)
Saszowy inwentarz (Szczerbyn)
Saszowy inwentarz (Szczerbyn)
Zajmujemy miejsce przy jednym z domków zaraz obok bani, w której za łóżka robią drzwi. Sasza wyciąga różne smakołyki, opowiada, gada, rozśmiesza. Okazuje się, że to człowiek orkiestra, po prostu do rany przyłóż.
U Saszy (Szczerbyn)
U Saszy (Szczerbyn)
U Saszy (Szczerbyn)
Swoją turystyczną przystań prowadzi razem z ojcem, który krząta się gdzieś w pobliżu i coś tam cały czas robi. Sasza nagle mówi, że wczoraj miał imprezę z jakimiś panami w odzieży typu moro i zostało sporo żarcia. Mogą z tatą zrobić bogracz, jeśli chcemy. Pewno, że chcemy. Na ognisku ląduje kociołek, a w nim wszelkie niezbędne do naszej potrawy ingrediencje, które połączone i wstawione na ogień zaczynają roztaczać wspaniałą woń. Gdy bogracz jest już gotowy, ląduje na stole, a my nabieramy chochlą odpowiednią dla każdego ilość i pałaszujemy upajając się doskonałym smakiem.
U Saszy (Szczerbyn)
U Saszy (Szczerbyn)
U Saszy (Szczerbyn)
Po kolacji odkrywamy jeszcze jedno świetne miejsce, mianowicie czan. Sasza mówi jednak, że nagrzanie wody zajmie sporo czasu, więc wygotować można się będzie dopiero w nocy. Oczywiście nie ma to najmniejszego sensu. Wspomina jednak, że panowie ze służby granicznej dzień wcześniej korzystali z czana, więc woda powinna być jeszcze do zniesienia. Sprawdzam i faktycznie, jest letnia. Nie zastanawiając się długo wskakujemy do gara i spędzamy w nim jakieś pół godziny. Na krawędzi siada Sasza i śpiewa nam stare, radzieckie piosenki, przygrywając do tego na gitarze. Coś wspaniałego!
U Saszy (Szczerbyn)
Mimo tego, że woda jest letnia i bez problemu można w niej usiedzieć, temperatura powietrza jest dość niska. Musimy więc siedzieć w czapkach. Po kąpieli szybko się wycieramy i ubieramy, bo jest faktycznie bardzo zimno. Okazuje się ponadto, że wszystkie saszowe butelki zostały opróżnione, a większość biesiadników ma jeszcze ochotę na kieliszeczek samogonu własnej roboty. Sasza idzie męczyć ojca, który twierdzi, że nic nie ma. Sklepu w Szczerbynie oczywiście brak. Wtem nasz gospodarz wpada na pomysł aby pójść do wujka Jury (diadia Jura), bo on z pewnością będzie coś miał. Delegacja składa się z czterech osób, idziemy.
Wujaszek Jura mieszka w czymś, co nawet trudno nazwać domem. Jest to jakby garaż z różnego rodzaju dykt, blachy i eternitu. Mi najbardziej kojarzy się z jakimś starym magazynem. Budynek znajduje się zaraz obok torów kolejowych, kilkanaście metrów za stacją. Każdy, kto będzie przejeżdżał przez Szczerbyn bez trudu go rozpozna - na dachu bowiem znajduje się wycięty z kawałka plastiku paker.
Charakterystyczny paker na dachu domu Diadi Jury (Szczerbyn)
Sasza wali w grube, metalowe drzwi wejściowe, które po chwili otwierają się z łoskotem i staje w nich Diadia Jura. Szybka wymiana zdań o okazuje się, że u niego także Sahara. Za to widząc pokaźną ekipę zaprasza wszystkich do środka na kawę. A w środku jest wszystko. Pełno szpargałów, po prostu zatrzęsienie. Oglądam ściany, podłogi i sufity domku i nie mogę się nadziwić jakim cudem to wszystko jeszcze trzyma się kupy i nie legło w gruzach. W środku jest jednak bardzo ciepło - nie mam nawet pojęcia jak jest to ogrzewane i w jaki sposób działa. Jura mieszka z (na moje oko) 8-9 letnią dziewczynką, która w pierwszej chwili zdaje się być jego wnuczką.
Diadia Jura (Szczerbyn)
U Diadi Jury (Szczerbyn)
U Diadi Jury (Szczerbyn)
W skład domostwa wchodzi też, nie inaczej, własnej roboty bania. Wujaszek pokazuje nam wszystkie pomieszczenia, więc oglądamy i to. Proponuje nawet, że napali, ale oczywiście nie ma to najmniejszego sensu. Woda w basenie jest ciągle podgrzewana w jakiś magiczny sposób. Wkładam do niej rękę i faktycznie, ciepła.
U Diadi Jury (Szczerbyn)
U Diadi Jury (Szczerbyn)
W końcu zasiadamy do stołu i Diadia Jura zaczyna swoją opowieść. Kiedyś prowadził wypożyczalnię sprzętu narciarskiego, ale niestety wszystko padło. Została mu tylko buda, w której obecnie mieszka, i 30-letnia Łada. Zarabia reperując to i owo, oraz sprzedając napój z przydomowej destylatorni. I jakoś się kręci, nie narzeka. Wszystkiemu przysłuchuje się dziewczynka, na którą Sasza mówi "Cziempioniessa". Cziempioniessa wcale nie jest wnuczką Jury. Jest sierotą bez domu, którą gospodarz przygarnął pod swoje skrzydła. i to nie pierwsza sierota, którą Wujek się opiekuje. Przed dziewczyną mieszkał u niego młody chłopaczek. Po osiągnięciu pełnoletności "wyszedł z domu" i udał się pociągiem do stolicy, za chlebem. Skończył tam jakąś zawodówkę i teraz pracuje, jest całkowicie samodzielny. A Cziempioniessa zawdzięcza ksywkę swoim sportowym zdolnościom. Sasza opowiada o pierwszym miejscu, jakie zdobyła na jakimś konkursie w Czerniowcach. Ponoć pojechało ją oglądać pół Szczerbyna. Marzeniem młodej sportsmenki są... pomalowane profesjonalnie paznokcie, u manikiurzystki. Jednak ta z Użoka jest droga, bo trzeba dać 300 hrywien, a Diadia tyle nie ma. Bardzo smutno słucha się o takich rzeczach. Marzeniem dziecka nie jest koń, domek dla lalek za 1500 zł czy inne drogie i niepotrzebne śmieci. Ona chce mieć pomalowane paznokcie. Ujmuje mnie to bardzo, dlatego wciskam jej w rękę te 300 hrywien z zastrzeżeniem, że Wujek nie musi widzieć. Dlatego też radość Cziempioniessy jest skryta. Nie skacze, nie śmieje się, nie dziękuje. Cieszą się jej oczka, ale w taki sposób, jakiego jeszcze nigdy nie widziałem. po prostu radość połączona z wdzięcznością.
Kończymy nasze posiedzenie u Diadi Jury i wracamy do Saszy spać. Po drodze pytam, czy aby Księżniczce nie dzieje się tam jaka krzywda. Sania mierzy mnie z lekkim oburzeniem i kategorycznie zaprzecza. Jest tam stuprocentowo bezpieczna.
I tutaj może wtrącę coś od siebie, poza relacją. Jeśli ktoś byłby kiedyś w Szczerbynie (zwłaszcza kobiety), zastukajcie do Jury, rzućcie Cziempioniessie jakiś lakier czy kredkę. Myślę, że to jest żaden wydatek a sprawicie dziecku radość. Dziękuję z góry :)
U Diadi Jury (Szczerbyn)
Rankiem wstajemy i rozsiadamy się na stołówce celem konsumpcji śniadania. Sasza przynosi różne mięsiwa własnej roboty i kładzie na stół. Do tego karpacką herbatę z miejscowych, zbieranych własnoręcznie ziół. Po wszystkim nadchodzi pora aby rozliczyć się za noclegi. Nie pamiętam ile zapłaciliśmy, ale nie było to strasznie dużo. I w tym miejscu uwaga!!! Wszystko, co wyglądało na poczęstunek, zostaje skrupulatnie wyliczone. Bogracz, śniadanie, herbata, a nawet wypity samogon. Więc przestroga dla wszystkich - z Saszą jest jak z hotelową lodówką wypchaną alkoholem ;)
Jadalnia u Saszy (Szczerbyn)
Po wszystkim zaczynamy się pakować, a część ludzi idzie z gospodarzem do jakiegoś wodospadu "wziąć prysznic". Wychodząc z domku podziwiamy jeszcze raz wspaniały widok na dolinę Użu, tym razem skąpanej we mgle płożącej się poniżej dominującego w krajobrazie szczytu.
Widok z podwórka o poranku (Szczerbyn)
Sasza gorąco namawia na spacer do wspomnianego wodospadu. Podkreśla, że na zwiększenie atrakcyjności tego miejsca ma wpływ fakt, że znajduje się ono już po polskiej stronie. Mnie to trochę odstrasza, ale śmiałkowie się znajdują. Więc ekipa idzie na lewą kąpiel i, całe szczęście, po godzinie jest z powrotem. Przynoszą ze sobą kilka zdjęć, między innymi małego kamiennego wiaduktu, na którego ścianach wydrapana jest data 1902, oraz samego miejsca kąpielowego. Ponoć woda była tylko trochę zimna.
W drodze na kąpiel do wodospadu (Szczerbyn)
Miejsce kąpielowe (Szczerbyn)
Na odchodne robimy sobie jeszcze jedno grupowe zdjęcie w szczerbynskiej posiadłości Saszy Italiańca. W sumie nie wyjaśniłem o co w ogóle chodzi z tym Italiańcem. Otóż Sasza spędził kilka lat pracując we Włoszech - i to cała tajemnica jego ksywki.
U Saszy (Szczerbyn)
Gospodarz odprowadza nas na koniec przysiółka. Po drodze wstępujemy jeszcze do Diadi Jury. Opowiedziałem żeńskiej części naszej ekipy historię Cziempioniessy w nadziei, że w plecakach mają jakieś lakiery do paznokci lub inne gadżety. Niestety, na tego typu wyjazdy kosmetyczne pierdoły zostają w domu. Dziewczynka dostaje więc troszkę grosza i radość ponownie pojawia się na jej buzi.
Paker u Diadi Jury na dachu za dnia (Szczerbyn)
Kawałek dalej żegnamy się ze wzruszonym Saszą kierujemy się w stronę linii kolejowej. Oczywiście znów zostajemy poinformowani, że w razie problemów mamy od razu dzwonić. Dzisiejsza trasa prowadzi ścieżką wzdłuż torów aż do samej Przełęczy Użockiej. Co dalej, zobaczymy.
Elektryczka w drodze do Użhorodu (Szczerbyn)
Szczerbyn
Do torów dochodzimy przy wysokim wiadukcie. Zastanawiamy się czy będziemy musieli wspinać się po stromej skarpie, jednak odnajdujemy scieżkę, pnącą się łagodnie lesistym zboczem i łączącą się z koleją zaraz za mostem. Teraz przed nami już tylko spacer niezywkle malowniczą drogą.
Wiadukt kolejowy (za Szczerbynem)
Wiadukt kolejowy (za Szczerbynem)
Wiadukt kolejowy (za Szczerbynem)
Ścieżka jest w dobrym stanie, idzie się łatwo i bez wysiłku. Do przełęczy mamy jakieś 12 km, więc dojście powinno odbyć się bez większych problemów i w miarę sprawnie.
Droga wzdłuż linii kolejowej (za Szczerbynem)
Większość czasu idziemy przez las, jednak obok konstrukcji na linii kolejowej wychodzimy na otwartą przestrzeń, co umożliwia nam podziwianie krajobrazu.
Linia kolejowa Sianki - Użhorod
Linia kolejowa Sianki - Użhorod
Komentarze
Prześlij komentarz