Poniżej relacja z majówkowej wyprawy z 2019 roku, która tak naprawdę jest drugą częścią naszego marszu przez Bieszczady Wschodnie. Pierwszą wycieczkę zrealizowaliśmy w 2018 r., a jej opis znajduje się tutaj
Wybraliśmy się w nieco zmienionym składzie, tj. nie takim samym jak w roku 2018, jednak ekipa okazała się równie wspaniała i zgrana. Obszernego wstępu nie będzie, więc od razu przechodzę do rzeczy.
Do granicy w Medyce dojeżdżamy w środku nocy Neobusami. Na przejściu tradycyjnie nie ma nikogo, więc po 20 minutach jesteśmy w Szehyni na Ukrainie. Tradycyjnie dokonujemy kilku bardzo ważnych zakupów w sklepach zlokalizowanych nieopodal dworca autobusowego, po czym ruszamy pieszo na stację Dzierżkordon (pierwsza stacja kolejowa po stronie ukraińskiej, z której odjeżdżają elektryczki do Lwowa). Spacerek w środku nocy jest przyjemny, ruchu żadnego, dlatego po niedługim czasie jesteśmy na peroniku. Elektryczka podstawia się kilka minut przed odjazdem, zajmujemy miejsca i po chwili ruszamy.
We Lwowie jesteśmy punktualnie. Kolejnym celem podróży jest Użhorod. Mamy zakupione wcześniej bilety, a do pociągu są jeszcze niecałe dwie godziny, dlatego mamy czas na zakupy i poranną lwowską kawę. Na dworzec główny udajemy się pół godziny przed odjazdem, pociąg już stoi. Zajmujemy miejsca i ruszamy. Podróż dla większości ekipy jest możliwością odespania całonocnego tarabanienia się autobusami i elektryczką, więc naszą część wagonu w szybkim tempie dominują porozwijane śpiwory i chrapiący ludzie. Dość długą przerwę na uzupełnienie nadwątlonych już znacznie zapasów mamy w Czopie. Kilka osób biegnie na poszukiwania sklepu, a pozostali stoją na peronie. Jest bardzo ciepło, a w pociągu panuje upał. Nie można zmarnować okazji do przewietrzania rozgrzanego ciała. W pewnej odległości od nas stoi pociąg, którego malowanie jest inne niż ukraińskie. Podchodzę bliżej i zauważam, że to skład węgierski. Jest to pociąg transgraniczny kursujący na odcinku Czop - Zahony. No tak, przecież jesteśmy na samej węgierskiej granicy.
Z Czopa do Użhorodu już niedaleko, więc zaczynają się pobudki i pakowanie manatków. Na miejscu jesteśmy punktualnie. Mamy zamówionego busa, który ma zawieźć nas do Roztockiej Pastili, wsi, w której skończyliśmy trasę w zeszłym roku. Wychodzimy przed dworzec, a ja dzwonię do kierowcy. Okazuje się, że jest i czeka kilka metrów od nas. Zajmujemy miejsca i ruszamy. Oznajmiamy, że chcielibyśmy jeszcze zajechać do jakiegoś sklepu, co dla naszego szofera nie jest żadnym problemem. Po zrobieniu zakupów ruszamy dalej. Nagle kierowca oznajmia, że zaraz wjedziemy do wsi Newicke, gdzie znajduje się ukraińska Holandia. Nigdy nie słyszałem o czymś takim i aż zacieram ręce z radości licząc na naprawdę spektakularne widoki. Jednak rzeczywistość jest trochę inna. Owa Holandia to kilka grządek tulipanów, makieta wiatraka i ponadgabarytowe drewniane chodaki. No ale lepsza taka atrakcja niż żadna.
Po zrobieniu kilku zdjęć jedziemy dalej. Przejeżdżamy przez Pereczyn - miejscowość, w której rozpoczynaliśmy naszą wędrówkę w 2018 r. Zza szyb busa uciekamy wspomnieniami do tamtego czasu, mijając hotel "Turańska Dolina", w którym spędziliśmy pierwszą noc po przybyciu na Zakarpacie. Następnie wjeżdżamy do Wielkiego Bereznego i odbijamy na moździerz prowadzący do Roztockiej Pastili. Wspomnienia wracają także i w tym miejscu, a to za sprawą cygańskiej osady znajdującej się na lewym brzegu Użu, na którą wpadliśmy rok wcześniej idąc na elektryczkę do Soli. Kierowca busa widząc drogę mówi, że nie wie czy dojedzie tam gdzie chcemy. Dojedzie - wiemy o tym. I dojeżdża.
Wysiadamy na rozstaju dróg dokładnie w miejscu, w którym w 2018 r. zeszliśmy z mojej trasy. Więc idealnie. Nie trzeba będzie nic nadganiać ani się cofać. wyciągamy z busa plecaki, mocujemy wszystko co jest do zamocowania i rozpoczynamy właściwą część zakarpacko-bieszczadzkiej majówki.
Naszym celem jest schronisko na Jaworniku, do którego musimy dostać się najlepiej przed zmrokiem. Niestety, niebo zaczyna się niepokojąco chmurzyć. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że tegoroczna majówka będzie trochę hmm... mokra. Nie przejmując się za bardzo zjawiskami zachodzącymi nad naszymi głowami ruszamy w stronę wsi Roztocka Pastil', do której szybko docieramy. Żelaznym punktem programu są zawsze wiejskie sklepobary, zatem zachodzimy do pierwszego jaki tylko napotykamy.
Korzystając z okazji robimy wspólne zdjęcie, a więc przed Wami majówkowa ekipa w komplecie. Oczywiście bez Przemka, który to zdjęcie wykonuje (jest na poprzedniej fotce z lewej strony, z plecakiem)
Pod sklepobarem bardzo przyjemnie się biesiaduje, jednak czas ucieka, a do schroniska mamy 5 km i jedno dość spore podejście. Wrzucamy plecaki na grzbiety i uciekamy.
W rowkach po obu stronach drogi płyną prawie bezszelestnie płyną strumyczki, w których dosłownie roi się od salamander. Wiem, że jest sporo ludzi, którzy nigdy nie widzieli na oczy tych zwierząt, więc widok stada fotografów wcale mnie nie dziwi.
Nim dochodzimy do granicy lasu zaczyna się ściemniać. Co prawda do schroniska nie mamy daleko i jesteśmy wyposażeni w dobrego GPSa, ale jednak w dzień idzie się lepiej. Chmury nad nami stają się coraz ciemniejsze i przestajemy je ignorować tak jak w wiosce poniżej. Widoki są jednak nadal cudowne - ciężko iść i oprzeć się pokusie przed odwróceniem się i robieniem zdjęć.
Po drodze mijamy słup z tabliczkami kierunkowymi. Szlaki w ukraińskich górach są na bieżąco znakowane, przez co zwiększa się ich przejrzystość i spada ryzyko zgubienia drogi. Jest oczywiście mnóstwo miejsc, które znakowane nie są i sporo takich, gdzie, mimo tabliczek i pomalowanych drzew, zabłądzić jest bardzo łatwo.
Wchodząc w pasmo lasu mamy już dość zaawansowany zmierzch. Całe szczęście zostały dwa kilometry. Jest to jednak droga pod górę i to bardzo stromą. W połowie drogi panują już egipskie ciemności. Do tego zaczyna kropić deszcz. Trafiamy na rozstaj dróg - obydwie prowadzą do schroniska. Jestem jednak ciekawy tej mniejszej, leśnej ścieżki. Osoby chcące szybko znaleźć się w budynku idą drogą ubitą, a ja wraz z kilkoma osobami zanurzamy się w leśnej gęstwinie. Po jakimś czasie okazuje się, że jednak nie był to najlepszy pomysł. Trafiamy na wiatrołom złożony z potężnych olch, których nie da się ani przeskoczyć, ani się pod nimi prześlizgnąć. Jesteśmy więc zmuszeni zejść ze ścieżki i improwizować naszą drogę wzdłuż powalonych pni. Przełajowe wdrapywanie się do schroniska trwa jakieś 20 minut, ale w tym czasie wszyscy dostają porządny wycisk. Do tego deszcz leje już dość porządnie. W końcu udaje się nam wyjść z puszczy i lądujemy w ciepłym domku.
Jemy kolację, pijemy herbatę i inne rzeczy i idziemy spać, bo wszyscy są naprawdę bardzo zmęczeni. Schronisko na Jaworniku jest bardzo miłe, choć jak na warunki ukraińskie, wcale nie tanie. Spanie mamy na na ogromnych, płaskich pryczach, na których może wypoczywać tylu ludzi ile tylko wejdzie karimat. Prycze bardzo skrzypią, jednak zmęczonym turystom raczej to nie przeszkadza.
Wstajemy rano, zbierając się niezbyt spiesznie. Patrzę przez okno - leje. I to porządnie. No cóż, dobrze, że mamy peleryny. Zbieramy się w sali biesiadnej i konsumujemy śniadanie. W tym czasie dzwoni do mnie koordynator naszej grupy, który zarządza ludźmi mającymi prowadzić nas przez strefę przygraniczną Użańskiego Parku Narodowego. Pyta jak się spotykamy, gdzie i o której. Są to dla mnie zawsze trudne pytanie, bo kto to wie? Oznajmiam tylko, że jesteśmy na Jaworniku i za jakąś godzinę będziemy wychodzić kierując się w stronę Soli. Pan jest uparty i chce wiedzieć gdzie mają na nas czekać. Dla świętego spokoju podaję mu jakiś most w Soli i godzinę zupełnie z tyłka, ale przynajmniej mam spokój z męczącymi telefonami. Po śniadaniu wyskakuję szybko przed schronisko aby zrobić kilka zdjęć.
W tym czasie reszta pakuje i zabezpiecza plecaki oraz przywdziewa odzież przeciwdeszczową w postaci peleryn i worków z Lidla. Następnie przez wąskie drzwi wszyscy wychodzą gęsiego na zewnątrz, gdzie robimy kolejne wspólne zdjęcie.
Opiekun schroniska zobowiązuje się doprowadzić nas na właściwą ścieżkę. Bo niby tam coś wykopali, tam coś wycięli i na pewnym odcinku nie ma ani oznaczenia, ani nawet śladu ścieżki. I dobrze, że z nami poszedł. Mijamy wykopy, które wyglądają mi jak szykowanie lądowiska dla helikopterów. Wszystko tonie w błocie i faktycznie śladów szlaku czy ścieżki brak. Za tym całym bajorem pan powraca do domku a my radzimy już sobie sami. Droga nie jest skomplikowana, ale warunki pogodowe są tragiczne, Strugi deszczu zamieniają ścieżynkę w błotniste trzęsawisko. Już po chwili, mimo worków ochronnych, wszyscy mamy mokre stopy i część garderoby. Dowiadujemy się też wcześniej, że będziemy zmuszeni zmienić nieco przebieg trasy. Ponoć podniesione wody Użu zmiotły w zeszłym roku mostek i teraz trzeba iść kawałek dalej, na taki samochodowy.
Poziom zagmatwania zejścia do Soli jest różny. W większości trasa jest łatwa, ale często pojawiają się powalone przez wiatr potężne drzewa. Mokre drewno nie ułatwia jego pokonywania, więc co i rusz ktoś z nas ląduje na ziemi. Na szczęście nie odnotowujemy żadnych urazów, więc każda gleba jest zwieńczona salwą śmiechu. Problem stanowią też strome, błotniste zejścia. Przewrócić się na czymś takim to tylko kwestia czasu, więc mimo tragicznej pogody, dobry humor nas nie opuszcza. Po jakimś czasie wychodzimy z lasu na polankę, która odsłania nam pierwsze góry Bieszczadów Wschodnich, czyli Użański Park Narodowy.
Oczywiście jest też i pora na odpoczynki, co podczas niekorzystnej pogody nie należy do ogromnych przyjemności, ale odpocząć przecież trzeba. Jesteśmy mokrzy praktyczne od stóp do głów, zwłaszcza ci z pelerynami z worów.
Zbliżając się w kierunku wsi trafiamy na jakąś hodowlę ryb, prawdopodobnie pstrągów. Spragnieni piwka turyści idą do wystających zza skarpy drewnianych budek w nadziei, że jest tam sklepik. Niestety, ani sklepiku, ani nikogo. Wszystko pozamykane na cztery spusty.
Dzwonią chłopcy z Parku, bo nie ma nas w umówionym miejscu. Określam gdzie jesteśmy i po jakim czasie dojdziemy do głównej drogi biegnącej przez Sil'. Po zakończeniu rozmowy naradzamy się co robić. Ulewny deszcz nie chce odpuścić, więc raczej ciężko wyobrazić sobie rozbijanie namiotów. Do tego trasa przez jakieś 8 km prowadzi asfaltową drogą i trudno o dobre miejsce na biwak. Na naszą korzyść przemawia obecność we wsi hotelu Edelweis, w którym rok wcześniej spędziliśmy ostatnią noc na Zakarpaciu. Zapada decyzja - nocujemy w Edelweisie a potem się zobaczy. Dzwonię znów do pracowników parku i oznajmiam, że będziemy pod hotelem do dwóch godzin i tam sobie porozmawiamy.
Kontynuując marsz przez wiejskie przysiółki, rozglądając się za miejscem, w którym moglibyśmy zrobić zakupy, mijamy kioskosklep, który kiedyś tam działał, ale lata świetności ma już dawno za sobą.
Informacja o zerwanej kładce nad Użem okazała się prawdą. Całe szczęście nie musieliśmy sprawdzać tego naocznie. Wersję opiekuna jawornickiego schroniska potwierdzili lokalsi. Musimy zatem nieco zboczyć z zaplanowanej trasy i przeprawić się przez rzekę przez most drogowy. Całe szczęście znajduje się on w miejscu, które nie wymaga oddalania się od Edelweisa.
W końcu dochodzimy do drogi H13 i zasuwamy prosto do hotelu. Wszystkie sklepy są pozamykane, nie wiedzieć czemu. Wtem ktoś uświadamia sobie, że mamy prawosławną Wielkanoc. No to sobie pokupujemy. Ze strachem przypominam sobie zeszłoroczną pustą lodówkę w hotelowym barze i tłumaczenie, że w okresie majówkowym nikt z obsługi nie spodziewał się kilkunastu osób.
Kiedy docieramy do Edelweisa sprawdzają się moje czarne myśli. Nie ma piwa, nie ma jedzenia, czyli znów zaskoczyliśmy obsługę. Najważniejsze, że jest mnóstwo wolnych pokoi. Ze sprawnym ogrzewaniem. W restauracji czekają już na nas pracownicy UNPP oraz miejscowy leśniczy. Oznajmiamy, że dzisiaj już nigdzie nie idziemy oraz narzekamy na pozamykane sklepy. Z pomocą przychodzą nam parkowcy, którzy do Edelweisa przyjechali rozklekotaną Ładą Nivą. Łapią za telefon i dzwonią do sklepu do Kostryny (wioska przed Solą), bo tam właścicielka mieszka nad lokalem. Jest w domu i specjalnie dla nas otworzy. Ładujemy się do Nivki i zasuwamy. Po drodze panowie opowiadają nam o dość nietuzinkowej relacji między nimi i zarządem parku, której sednem jest dżipek jakim właśnie się poruszamy. Otóż, jeśli przyjąć że to prawda, Łada jest własnością jednego z jadących z nami pracowników i jest wykorzystywana do patrolowania terenu rezerwatu, tyle że zalać chłopcy muszą sobie sami za własne pieniążki. Bardzo to ciekawe i zupełnie abstrakcyjne. Opowieść, przechodząca w męczące narzekania ciągnie się aż do Kostryny i kończy pod otwartym już sklepem. Mamy listę zakupów zebraną od całej grupy, dlatego zgromadzenie wszystkiego zajmuje nam trochę czasu. W rezultacie bagażnik szybko się zapełnia. Okazuje się, że Niva nie jeździ za darmo, więc trzeba odpalić 100 hrywien. Nie jest to oczywiście problem biorąc pod uwagę, że bylibyśmy w lesie gdyby nie auto i parkowcy.
Po powrocie dzielimy zamówienia i lokujemy się pokojach. Suszymy wszystko na czym tylko się da, konsumujemy kolację i prowadzimy dyskusje. Chętni korzystają z basenu i sauny, które są dla każdego w cenie pokoju. Dzisiaj znów wszyscy są zmęczeni, więc posiadówa kończy się wcześnie. Umawiamy się z pracownikami parku na wyjście o godzinie 10 rano.
Rano budzi nas słońce, które wprawia wszystkich w dobre humory. Jemy śniadanie i szykujemy się do wyjścia. Zaraz po godz. 9 pojawia się znajoma Nivka. Korzystając z pogody znosimy plecaki na hotelowy dziedziniec i dopinamy z Ukraińcami wszelkie formalności.
Okazuje się, że są pewne problemy. Oczywiście chodzi o pieniądze. Będąc jeszcze na etapie organizowania zezwolenia na wejście do Użańskiego Parku Narodowego, zostałem poinformowany o symbolicznej opłacie. W tej chwili symboliczna opłata jest prawie 10 razy wyższa, na co absolutnie nie ma mojej zgody. Ja rozumiem, że kolesi jest trzech i każdy chce wziąć sobie coś do kieszeni, ale bez przesady. Telefony idą w ruch, najpierw dzwonię do koordynatora, potem dzwoni gdzieś pracownik lasów, zaraz ktoś do niego oddzwania. Zamiast wychodzić tracimy cenny czas. W końcu opłata spada, choć i tak jest trzykrotnie wyższa. Można się dalej wykłócać, dzwonić i udowadniać, tylko po co? Chcemy szybko wychodzić, a trzykrotnie wyższa opłata nie jest aż tak tragiczna. Przystajemy na warunki.
Finał targów odbywa się w atmosferze tajemniczości. Leśniczy prosi mnie na stronę, siadamy przy stoliku w restauracji i dobijamy targu. Wiadomo, że większość wniesionej opłaty to część, z której dobrowolnie dajemy się złupić, ale - niech im tam! Najważniejsze, że wszystko jest uregulowane i możemy ruszać. W tym miejscu chciałbym jeszcze zaznaczyć, że wszystko co wysłałem mailem do zarządu parku (podanie, lista uczestników, przebieg trasy zaznaczony na mapie) znajduje się wydrukowane w teczce u pana leśniczego. Więc proces przyznawania zezwoleń i organizacji obstawy jednak funkcjonuje.
Otrzymujemy także pierwszy z serii kilku, dokument w jakimś tam stopniu potwierdzający, że na teren Parku wchodzimy legalnie.
Leśniczy, schowawszy pieniążki do kieszeni, zostaje na miejscu, a pracownicy Parku, którzy dzień wcześniej zawieźli nas Nivą do sklepu, idą z nami. Wychodzimy na główną drogę i kierujemy się w stronę drogi prowadzącej do wsi Kniahynia.
Są to rejony, które wstępnie eksplorowaliśmy rok wcześniej. Więc wiemy, że po drodze do wsi znajduje się żelaziste źródełko, które wypływa z zardzewiałej rury wbitej w tym miejscu w ziemię. Smak wody się nie zmienił. Dalej nie wiadomo, czy metaliczny, rdzawy posmak to efekt mineralizacji źródła, czy posmak skorodowanej rury. Parkowcy zapewniają, że woda jest super lecznicza i tak właśnie ma smakować.
Droga do Kniahyni jest asfaltowa i pnie się cały czas w górę. Znów zaczyna psuć się pogoda.
Po około półgodzinnym marszu pojawiają się pierwsze zabudowania wioski.
Odwiedzamy kolejne miejsce z poprzedniego roku, to jest wiejski sklepobar. To ten fajny, z wejściową altaną i podsklepiem szczelnie zarośniętym kurtyną bluszczu. Postanawiamy zrobić krótką przerwę na zimne piwko. Okazuje się ponadto, że w sprzedaży nadal znajduje się karpacki koniak własnej roboty.
Pod sklepobar co chwilę podjeżdżają na zakupy lokalsi. Tutaj, na zakarpackiej wiosce, ludzie nie są bogaci, więc jeździ się starymi samochodami. Zarąbistymi samochodami.
Panowie z naszej obstawy zaczynają poganiać. Muszę im wytłumaczyć kilka rzeczy. Przede wszystkim, że to ja decyduję o postojach (zatrzymanie i start) i mam gwizdek, na dźwięk którego osoby z przodu czekają aż cała reszta do nich dobije. Bez słowa przyjmują nowe dla nich zasady i już do końca dnia nie podejmują żadnych nacisków. Ruszamy spod sklepu pnąc się w górę w stronę miejsca, w którym w 1866 roku spadł meteoryt. Po drodze kolejne wspaniałe pojazdy z minionej epoki.
Wspinamy się coraz wyżej podziwiając wsie rozrzucone w dolinie Użu. Pogoda nie może się coś zdecydować. Raz niebo przesłaniają grube, ciemne chmury, by po chwili w jakiś sposób się rozwiały i ustąpiły miejsca słońcu.
Istotną częścią wszystkich marszów są przerwy. Nie gonimy z naszymi wędrówkami, wszystko odbywa się spokojnie. Nic i nikt nas nie popędza, nie mamy dziennych norm do wyrobienia. Przerwy są często i wszyscy są zadowoleni. Tutaj mamy za sobą mniej więcej 2/3 drogi do meteorytu.
Wchodzimy w partię leśną, którą stanowią liściaste odmiany drzew. Przy drodze podziwiamy ciekawie uformowany pień. Wygląda jakby coś chciało wyrwać się z paszczy tej dziwnej rośliny. Bądź wyskakuje z wnętrzności drzewa aby wystraszyć przechodzących turystów.
Droga jest spokojna, idzie się przyjemnie. Niebo zaciągnęło się już dość porządnie i czuć pierwsze spadające krople deszczu.
Do meteorytu droga jest dobrze oznaczona. Nie ma możliwości zgubienia drogi. Niestety, zaraz za tabliczką zaczyna się porządna ulewa.
Ostatnim etapem drogi jest dość strome podejście w tworzącym się coraz szybciej błocie. Znów zaczynają przemakać ciuchy i obuwie...
Będąc już prawie u celu napotykamy tabliczki informujące o granicy kraju. Oczywiśce przekroczenie strefy bez zezwoleń jest już nielegalne.
Rzęsiście padający deszcz jest także doskonałą okazją do testów różnorakich peleryn i worków przeciwdeszczowych. Jak to zwykle bywa, jest to wspaniały kabaret, który nierozerwalnie łączy się z salwami śmiechu.
Nie każde ochronne wdzianko chce wytrwale spełniać swoją funkcję. Jak to zykle bywa, problemy pojawiają się ze sprzętem zakupionym w sklepach dla turystów typu Biedronka i Lidl.
Deszcz trochę łagodnieje, a my dochodzimy do kolejnego punktu na naszej majówkowej mapie, czyli miejsca upadku meteorytu. Wydarzenia rozegrały się 9 czerwca 1866 r. Meteoryt dostrzeżono już 220 km wcześniej, w okolicach Liptowskiego Mikulasza. Taką drogę przebył nim postanowił wbić się w ziemię na zboczu góry Stienka. Jednak nim do tego doszło, rozpadł się w powietrzu na tysiące kawałeczków i obsypał gradem wiekszych bądź mniejszych kamieni okolice wsi Kniahynia, Stużyca i Stryczawa. Największy odłamek, ważący 280 kg, odnaleziono w miejscu, w którym właśnie się znajdujemy. W tej chwili można go podziwiać w Muzeum Historii Naturalnej w Wiedniu. Na polance, na której właśnie się znajdujemy, jest kilka drewnianych budek z daszkami i pomnik upamiętniający wydarzenia z 1866 roku. Obok pomnika znajduje się także tablica informacyjna opisująca historię meteorytu i druga, pokazująca ciekawe turystycznie miejsca.
Wybraliśmy się w nieco zmienionym składzie, tj. nie takim samym jak w roku 2018, jednak ekipa okazała się równie wspaniała i zgrana. Obszernego wstępu nie będzie, więc od razu przechodzę do rzeczy.
Do granicy w Medyce dojeżdżamy w środku nocy Neobusami. Na przejściu tradycyjnie nie ma nikogo, więc po 20 minutach jesteśmy w Szehyni na Ukrainie. Tradycyjnie dokonujemy kilku bardzo ważnych zakupów w sklepach zlokalizowanych nieopodal dworca autobusowego, po czym ruszamy pieszo na stację Dzierżkordon (pierwsza stacja kolejowa po stronie ukraińskiej, z której odjeżdżają elektryczki do Lwowa). Spacerek w środku nocy jest przyjemny, ruchu żadnego, dlatego po niedługim czasie jesteśmy na peroniku. Elektryczka podstawia się kilka minut przed odjazdem, zajmujemy miejsca i po chwili ruszamy.
W elektryczce Dzierżkordon - Lwów (Mościska)
We Lwowie jesteśmy punktualnie. Kolejnym celem podróży jest Użhorod. Mamy zakupione wcześniej bilety, a do pociągu są jeszcze niecałe dwie godziny, dlatego mamy czas na zakupy i poranną lwowską kawę. Na dworzec główny udajemy się pół godziny przed odjazdem, pociąg już stoi. Zajmujemy miejsca i ruszamy. Podróż dla większości ekipy jest możliwością odespania całonocnego tarabanienia się autobusami i elektryczką, więc naszą część wagonu w szybkim tempie dominują porozwijane śpiwory i chrapiący ludzie. Dość długą przerwę na uzupełnienie nadwątlonych już znacznie zapasów mamy w Czopie. Kilka osób biegnie na poszukiwania sklepu, a pozostali stoją na peronie. Jest bardzo ciepło, a w pociągu panuje upał. Nie można zmarnować okazji do przewietrzania rozgrzanego ciała. W pewnej odległości od nas stoi pociąg, którego malowanie jest inne niż ukraińskie. Podchodzę bliżej i zauważam, że to skład węgierski. Jest to pociąg transgraniczny kursujący na odcinku Czop - Zahony. No tak, przecież jesteśmy na samej węgierskiej granicy.
Pociąg transgraniczny Czop - Zahony (dworzec w Czopie)
Z Czopa do Użhorodu już niedaleko, więc zaczynają się pobudki i pakowanie manatków. Na miejscu jesteśmy punktualnie. Mamy zamówionego busa, który ma zawieźć nas do Roztockiej Pastili, wsi, w której skończyliśmy trasę w zeszłym roku. Wychodzimy przed dworzec, a ja dzwonię do kierowcy. Okazuje się, że jest i czeka kilka metrów od nas. Zajmujemy miejsca i ruszamy. Oznajmiamy, że chcielibyśmy jeszcze zajechać do jakiegoś sklepu, co dla naszego szofera nie jest żadnym problemem. Po zrobieniu zakupów ruszamy dalej. Nagle kierowca oznajmia, że zaraz wjedziemy do wsi Newicke, gdzie znajduje się ukraińska Holandia. Nigdy nie słyszałem o czymś takim i aż zacieram ręce z radości licząc na naprawdę spektakularne widoki. Jednak rzeczywistość jest trochę inna. Owa Holandia to kilka grządek tulipanów, makieta wiatraka i ponadgabarytowe drewniane chodaki. No ale lepsza taka atrakcja niż żadna.
Ukraińska Holandia (Newickie)
Po zrobieniu kilku zdjęć jedziemy dalej. Przejeżdżamy przez Pereczyn - miejscowość, w której rozpoczynaliśmy naszą wędrówkę w 2018 r. Zza szyb busa uciekamy wspomnieniami do tamtego czasu, mijając hotel "Turańska Dolina", w którym spędziliśmy pierwszą noc po przybyciu na Zakarpacie. Następnie wjeżdżamy do Wielkiego Bereznego i odbijamy na moździerz prowadzący do Roztockiej Pastili. Wspomnienia wracają także i w tym miejscu, a to za sprawą cygańskiej osady znajdującej się na lewym brzegu Użu, na którą wpadliśmy rok wcześniej idąc na elektryczkę do Soli. Kierowca busa widząc drogę mówi, że nie wie czy dojedzie tam gdzie chcemy. Dojedzie - wiemy o tym. I dojeżdża.
Wysiadamy na rozstaju dróg dokładnie w miejscu, w którym w 2018 r. zeszliśmy z mojej trasy. Więc idealnie. Nie trzeba będzie nic nadganiać ani się cofać. wyciągamy z busa plecaki, mocujemy wszystko co jest do zamocowania i rozpoczynamy właściwą część zakarpacko-bieszczadzkiej majówki.
Zacznamy! (gdzieś przed Roztocką Pastilą)
Naszym celem jest schronisko na Jaworniku, do którego musimy dostać się najlepiej przed zmrokiem. Niestety, niebo zaczyna się niepokojąco chmurzyć. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że tegoroczna majówka będzie trochę hmm... mokra. Nie przejmując się za bardzo zjawiskami zachodzącymi nad naszymi głowami ruszamy w stronę wsi Roztocka Pastil', do której szybko docieramy. Żelaznym punktem programu są zawsze wiejskie sklepobary, zatem zachodzimy do pierwszego jaki tylko napotykamy.
Sklepobar (Roztocka Pastil')
Korzystając z okazji robimy wspólne zdjęcie, a więc przed Wami majówkowa ekipa w komplecie. Oczywiście bez Przemka, który to zdjęcie wykonuje (jest na poprzedniej fotce z lewej strony, z plecakiem)
Od lewej: Michał, Marcin (ja), Basia, Ania, Dawid, Adam, Grażyna, Karolina, Patrycja, Kuba, Ania oraz Bartek (w słowiańskim przykucu). Zdjęcie robi Przemek.
Roztocka Pastil', okolica sklepobaru
Pod sklepobarem bardzo przyjemnie się biesiaduje, jednak czas ucieka, a do schroniska mamy 5 km i jedno dość spore podejście. Wrzucamy plecaki na grzbiety i uciekamy.
W drodze na Jawornik (gdzieś za Roztocką Pastilą)
W rowkach po obu stronach drogi płyną prawie bezszelestnie płyną strumyczki, w których dosłownie roi się od salamander. Wiem, że jest sporo ludzi, którzy nigdy nie widzieli na oczy tych zwierząt, więc widok stada fotografów wcale mnie nie dziwi.
Salamandra plamista
Nim dochodzimy do granicy lasu zaczyna się ściemniać. Co prawda do schroniska nie mamy daleko i jesteśmy wyposażeni w dobrego GPSa, ale jednak w dzień idzie się lepiej. Chmury nad nami stają się coraz ciemniejsze i przestajemy je ignorować tak jak w wiosce poniżej. Widoki są jednak nadal cudowne - ciężko iść i oprzeć się pokusie przed odwróceniem się i robieniem zdjęć.
W drodze na Jawornik
Po drodze mijamy słup z tabliczkami kierunkowymi. Szlaki w ukraińskich górach są na bieżąco znakowane, przez co zwiększa się ich przejrzystość i spada ryzyko zgubienia drogi. Jest oczywiście mnóstwo miejsc, które znakowane nie są i sporo takich, gdzie, mimo tabliczek i pomalowanych drzew, zabłądzić jest bardzo łatwo.
Oznakowane Zakarpackie szlaki (w drodze na Jawornik)
Wchodząc w pasmo lasu mamy już dość zaawansowany zmierzch. Całe szczęście zostały dwa kilometry. Jest to jednak droga pod górę i to bardzo stromą. W połowie drogi panują już egipskie ciemności. Do tego zaczyna kropić deszcz. Trafiamy na rozstaj dróg - obydwie prowadzą do schroniska. Jestem jednak ciekawy tej mniejszej, leśnej ścieżki. Osoby chcące szybko znaleźć się w budynku idą drogą ubitą, a ja wraz z kilkoma osobami zanurzamy się w leśnej gęstwinie. Po jakimś czasie okazuje się, że jednak nie był to najlepszy pomysł. Trafiamy na wiatrołom złożony z potężnych olch, których nie da się ani przeskoczyć, ani się pod nimi prześlizgnąć. Jesteśmy więc zmuszeni zejść ze ścieżki i improwizować naszą drogę wzdłuż powalonych pni. Przełajowe wdrapywanie się do schroniska trwa jakieś 20 minut, ale w tym czasie wszyscy dostają porządny wycisk. Do tego deszcz leje już dość porządnie. W końcu udaje się nam wyjść z puszczy i lądujemy w ciepłym domku.
W schronisku pod Jawornikiem
Jemy kolację, pijemy herbatę i inne rzeczy i idziemy spać, bo wszyscy są naprawdę bardzo zmęczeni. Schronisko na Jaworniku jest bardzo miłe, choć jak na warunki ukraińskie, wcale nie tanie. Spanie mamy na na ogromnych, płaskich pryczach, na których może wypoczywać tylu ludzi ile tylko wejdzie karimat. Prycze bardzo skrzypią, jednak zmęczonym turystom raczej to nie przeszkadza.
Wstajemy rano, zbierając się niezbyt spiesznie. Patrzę przez okno - leje. I to porządnie. No cóż, dobrze, że mamy peleryny. Zbieramy się w sali biesiadnej i konsumujemy śniadanie. W tym czasie dzwoni do mnie koordynator naszej grupy, który zarządza ludźmi mającymi prowadzić nas przez strefę przygraniczną Użańskiego Parku Narodowego. Pyta jak się spotykamy, gdzie i o której. Są to dla mnie zawsze trudne pytanie, bo kto to wie? Oznajmiam tylko, że jesteśmy na Jaworniku i za jakąś godzinę będziemy wychodzić kierując się w stronę Soli. Pan jest uparty i chce wiedzieć gdzie mają na nas czekać. Dla świętego spokoju podaję mu jakiś most w Soli i godzinę zupełnie z tyłka, ale przynajmniej mam spokój z męczącymi telefonami. Po śniadaniu wyskakuję szybko przed schronisko aby zrobić kilka zdjęć.
Schronisko pod Jawornikiem
W tym czasie reszta pakuje i zabezpiecza plecaki oraz przywdziewa odzież przeciwdeszczową w postaci peleryn i worków z Lidla. Następnie przez wąskie drzwi wszyscy wychodzą gęsiego na zewnątrz, gdzie robimy kolejne wspólne zdjęcie.
Wszyscy gotowi do wymarszu (schronisko pod Jawornikiem)
Opiekun schroniska zobowiązuje się doprowadzić nas na właściwą ścieżkę. Bo niby tam coś wykopali, tam coś wycięli i na pewnym odcinku nie ma ani oznaczenia, ani nawet śladu ścieżki. I dobrze, że z nami poszedł. Mijamy wykopy, które wyglądają mi jak szykowanie lądowiska dla helikopterów. Wszystko tonie w błocie i faktycznie śladów szlaku czy ścieżki brak. Za tym całym bajorem pan powraca do domku a my radzimy już sobie sami. Droga nie jest skomplikowana, ale warunki pogodowe są tragiczne, Strugi deszczu zamieniają ścieżynkę w błotniste trzęsawisko. Już po chwili, mimo worków ochronnych, wszyscy mamy mokre stopy i część garderoby. Dowiadujemy się też wcześniej, że będziemy zmuszeni zmienić nieco przebieg trasy. Ponoć podniesione wody Użu zmiotły w zeszłym roku mostek i teraz trzeba iść kawałek dalej, na taki samochodowy.
Między Jawornikiem a Solą
Poziom zagmatwania zejścia do Soli jest różny. W większości trasa jest łatwa, ale często pojawiają się powalone przez wiatr potężne drzewa. Mokre drewno nie ułatwia jego pokonywania, więc co i rusz ktoś z nas ląduje na ziemi. Na szczęście nie odnotowujemy żadnych urazów, więc każda gleba jest zwieńczona salwą śmiechu. Problem stanowią też strome, błotniste zejścia. Przewrócić się na czymś takim to tylko kwestia czasu, więc mimo tragicznej pogody, dobry humor nas nie opuszcza. Po jakimś czasie wychodzimy z lasu na polankę, która odsłania nam pierwsze góry Bieszczadów Wschodnich, czyli Użański Park Narodowy.
Użański Park Narodowy (przed Solą)
Oczywiście jest też i pora na odpoczynki, co podczas niekorzystnej pogody nie należy do ogromnych przyjemności, ale odpocząć przecież trzeba. Jesteśmy mokrzy praktyczne od stóp do głów, zwłaszcza ci z pelerynami z worów.
Odpoczynek w błocie (gdzieś przed Solą)
Zbliżając się w kierunku wsi trafiamy na jakąś hodowlę ryb, prawdopodobnie pstrągów. Spragnieni piwka turyści idą do wystających zza skarpy drewnianych budek w nadziei, że jest tam sklepik. Niestety, ani sklepiku, ani nikogo. Wszystko pozamykane na cztery spusty.
Hodowla pstrąga (Sil')
Dzwonią chłopcy z Parku, bo nie ma nas w umówionym miejscu. Określam gdzie jesteśmy i po jakim czasie dojdziemy do głównej drogi biegnącej przez Sil'. Po zakończeniu rozmowy naradzamy się co robić. Ulewny deszcz nie chce odpuścić, więc raczej ciężko wyobrazić sobie rozbijanie namiotów. Do tego trasa przez jakieś 8 km prowadzi asfaltową drogą i trudno o dobre miejsce na biwak. Na naszą korzyść przemawia obecność we wsi hotelu Edelweis, w którym rok wcześniej spędziliśmy ostatnią noc na Zakarpaciu. Zapada decyzja - nocujemy w Edelweisie a potem się zobaczy. Dzwonię znów do pracowników parku i oznajmiam, że będziemy pod hotelem do dwóch godzin i tam sobie porozmawiamy.
Wchodzimy do wsi Sil'
Kontynuując marsz przez wiejskie przysiółki, rozglądając się za miejscem, w którym moglibyśmy zrobić zakupy, mijamy kioskosklep, który kiedyś tam działał, ale lata świetności ma już dawno za sobą.
Opuszczony kioskosklep (Sil')
Informacja o zerwanej kładce nad Użem okazała się prawdą. Całe szczęście nie musieliśmy sprawdzać tego naocznie. Wersję opiekuna jawornickiego schroniska potwierdzili lokalsi. Musimy zatem nieco zboczyć z zaplanowanej trasy i przeprawić się przez rzekę przez most drogowy. Całe szczęście znajduje się on w miejscu, które nie wymaga oddalania się od Edelweisa.
Most drogowy przez Uż (Sil')
W końcu dochodzimy do drogi H13 i zasuwamy prosto do hotelu. Wszystkie sklepy są pozamykane, nie wiedzieć czemu. Wtem ktoś uświadamia sobie, że mamy prawosławną Wielkanoc. No to sobie pokupujemy. Ze strachem przypominam sobie zeszłoroczną pustą lodówkę w hotelowym barze i tłumaczenie, że w okresie majówkowym nikt z obsługi nie spodziewał się kilkunastu osób.
W drodze do Edelweisa (droga H13, Sil')
Kiedy docieramy do Edelweisa sprawdzają się moje czarne myśli. Nie ma piwa, nie ma jedzenia, czyli znów zaskoczyliśmy obsługę. Najważniejsze, że jest mnóstwo wolnych pokoi. Ze sprawnym ogrzewaniem. W restauracji czekają już na nas pracownicy UNPP oraz miejscowy leśniczy. Oznajmiamy, że dzisiaj już nigdzie nie idziemy oraz narzekamy na pozamykane sklepy. Z pomocą przychodzą nam parkowcy, którzy do Edelweisa przyjechali rozklekotaną Ładą Nivą. Łapią za telefon i dzwonią do sklepu do Kostryny (wioska przed Solą), bo tam właścicielka mieszka nad lokalem. Jest w domu i specjalnie dla nas otworzy. Ładujemy się do Nivki i zasuwamy. Po drodze panowie opowiadają nam o dość nietuzinkowej relacji między nimi i zarządem parku, której sednem jest dżipek jakim właśnie się poruszamy. Otóż, jeśli przyjąć że to prawda, Łada jest własnością jednego z jadących z nami pracowników i jest wykorzystywana do patrolowania terenu rezerwatu, tyle że zalać chłopcy muszą sobie sami za własne pieniążki. Bardzo to ciekawe i zupełnie abstrakcyjne. Opowieść, przechodząca w męczące narzekania ciągnie się aż do Kostryny i kończy pod otwartym już sklepem. Mamy listę zakupów zebraną od całej grupy, dlatego zgromadzenie wszystkiego zajmuje nam trochę czasu. W rezultacie bagażnik szybko się zapełnia. Okazuje się, że Niva nie jeździ za darmo, więc trzeba odpalić 100 hrywien. Nie jest to oczywiście problem biorąc pod uwagę, że bylibyśmy w lesie gdyby nie auto i parkowcy.
W drodze do sklepu (Sil')
Po powrocie dzielimy zamówienia i lokujemy się pokojach. Suszymy wszystko na czym tylko się da, konsumujemy kolację i prowadzimy dyskusje. Chętni korzystają z basenu i sauny, które są dla każdego w cenie pokoju. Dzisiaj znów wszyscy są zmęczeni, więc posiadówa kończy się wcześnie. Umawiamy się z pracownikami parku na wyjście o godzinie 10 rano.
Rano budzi nas słońce, które wprawia wszystkich w dobre humory. Jemy śniadanie i szykujemy się do wyjścia. Zaraz po godz. 9 pojawia się znajoma Nivka. Korzystając z pogody znosimy plecaki na hotelowy dziedziniec i dopinamy z Ukraińcami wszelkie formalności.
Przed kompleksem turystycznym Edelweis w Soli
Okazuje się, że są pewne problemy. Oczywiście chodzi o pieniądze. Będąc jeszcze na etapie organizowania zezwolenia na wejście do Użańskiego Parku Narodowego, zostałem poinformowany o symbolicznej opłacie. W tej chwili symboliczna opłata jest prawie 10 razy wyższa, na co absolutnie nie ma mojej zgody. Ja rozumiem, że kolesi jest trzech i każdy chce wziąć sobie coś do kieszeni, ale bez przesady. Telefony idą w ruch, najpierw dzwonię do koordynatora, potem dzwoni gdzieś pracownik lasów, zaraz ktoś do niego oddzwania. Zamiast wychodzić tracimy cenny czas. W końcu opłata spada, choć i tak jest trzykrotnie wyższa. Można się dalej wykłócać, dzwonić i udowadniać, tylko po co? Chcemy szybko wychodzić, a trzykrotnie wyższa opłata nie jest aż tak tragiczna. Przystajemy na warunki.
Trwają negocjacje (Edelweis, Sil')
Finał targów odbywa się w atmosferze tajemniczości. Leśniczy prosi mnie na stronę, siadamy przy stoliku w restauracji i dobijamy targu. Wiadomo, że większość wniesionej opłaty to część, z której dobrowolnie dajemy się złupić, ale - niech im tam! Najważniejsze, że wszystko jest uregulowane i możemy ruszać. W tym miejscu chciałbym jeszcze zaznaczyć, że wszystko co wysłałem mailem do zarządu parku (podanie, lista uczestników, przebieg trasy zaznaczony na mapie) znajduje się wydrukowane w teczce u pana leśniczego. Więc proces przyznawania zezwoleń i organizacji obstawy jednak funkcjonuje.
Prawie jak szemrane interesy (Edelweis, Sil')
Otrzymujemy także pierwszy z serii kilku, dokument w jakimś tam stopniu potwierdzający, że na teren Parku wchodzimy legalnie.
Wszystko na legalu. Z każdego miejsca dostajemy podbite potwierdzenie (Sil')
Leśniczy, schowawszy pieniążki do kieszeni, zostaje na miejscu, a pracownicy Parku, którzy dzień wcześniej zawieźli nas Nivą do sklepu, idą z nami. Wychodzimy na główną drogę i kierujemy się w stronę drogi prowadzącej do wsi Kniahynia.
W drodze do Kniahyni (Sil')
Są to rejony, które wstępnie eksplorowaliśmy rok wcześniej. Więc wiemy, że po drodze do wsi znajduje się żelaziste źródełko, które wypływa z zardzewiałej rury wbitej w tym miejscu w ziemię. Smak wody się nie zmienił. Dalej nie wiadomo, czy metaliczny, rdzawy posmak to efekt mineralizacji źródła, czy posmak skorodowanej rury. Parkowcy zapewniają, że woda jest super lecznicza i tak właśnie ma smakować.
Żelaziste źródełko w rurze (przy drodze do Kniahyni)
Droga do Kniahyni jest asfaltowa i pnie się cały czas w górę. Znów zaczyna psuć się pogoda.
W drodze do Kniahyni
Po około półgodzinnym marszu pojawiają się pierwsze zabudowania wioski.
Pierwsze zabudowania (Kniahynia)
Odwiedzamy kolejne miejsce z poprzedniego roku, to jest wiejski sklepobar. To ten fajny, z wejściową altaną i podsklepiem szczelnie zarośniętym kurtyną bluszczu. Postanawiamy zrobić krótką przerwę na zimne piwko. Okazuje się ponadto, że w sprzedaży nadal znajduje się karpacki koniak własnej roboty.
Pod sklepobarem (Kniahynia)
Pod sklepobar co chwilę podjeżdżają na zakupy lokalsi. Tutaj, na zakarpackiej wiosce, ludzie nie są bogaci, więc jeździ się starymi samochodami. Zarąbistymi samochodami.
Kopiejka pod sklepem (Kniahynia)
Panowie z naszej obstawy zaczynają poganiać. Muszę im wytłumaczyć kilka rzeczy. Przede wszystkim, że to ja decyduję o postojach (zatrzymanie i start) i mam gwizdek, na dźwięk którego osoby z przodu czekają aż cała reszta do nich dobije. Bez słowa przyjmują nowe dla nich zasady i już do końca dnia nie podejmują żadnych nacisków. Ruszamy spod sklepu pnąc się w górę w stronę miejsca, w którym w 1866 roku spadł meteoryt. Po drodze kolejne wspaniałe pojazdy z minionej epoki.
Iż (Kniahynia)
Wspinamy się coraz wyżej podziwiając wsie rozrzucone w dolinie Użu. Pogoda nie może się coś zdecydować. Raz niebo przesłaniają grube, ciemne chmury, by po chwili w jakiś sposób się rozwiały i ustąpiły miejsca słońcu.
W drodze do meteorytu (gdzieś nad Solą)
Istotną częścią wszystkich marszów są przerwy. Nie gonimy z naszymi wędrówkami, wszystko odbywa się spokojnie. Nic i nikt nas nie popędza, nie mamy dziennych norm do wyrobienia. Przerwy są często i wszyscy są zadowoleni. Tutaj mamy za sobą mniej więcej 2/3 drogi do meteorytu.
Odpoczynek na polance (gdzieś nad Solą)
Wchodzimy w partię leśną, którą stanowią liściaste odmiany drzew. Przy drodze podziwiamy ciekawie uformowany pień. Wygląda jakby coś chciało wyrwać się z paszczy tej dziwnej rośliny. Bądź wyskakuje z wnętrzności drzewa aby wystraszyć przechodzących turystów.
Drzewny upiór (w drodze do meteorytu)
Droga jest spokojna, idzie się przyjemnie. Niebo zaciągnęło się już dość porządnie i czuć pierwsze spadające krople deszczu.
W drodze do meteorytu
Do meteorytu droga jest dobrze oznaczona. Nie ma możliwości zgubienia drogi. Niestety, zaraz za tabliczką zaczyna się porządna ulewa.
Drogowskaz "Meteoryt"
Ostatnim etapem drogi jest dość strome podejście w tworzącym się coraz szybciej błocie. Znów zaczynają przemakać ciuchy i obuwie...
W drodze do meteorytu
Będąc już prawie u celu napotykamy tabliczki informujące o granicy kraju. Oczywiśce przekroczenie strefy bez zezwoleń jest już nielegalne.
"Uwaga! Granica państwowa Ukrainy! Przejście wzbronione!" (w drodze do meteorytu)
Rzęsiście padający deszcz jest także doskonałą okazją do testów różnorakich peleryn i worków przeciwdeszczowych. Jak to zwykle bywa, jest to wspaniały kabaret, który nierozerwalnie łączy się z salwami śmiechu.
Model nr 1: pszczelarz z ulem
Model 2: koleś noszący dupę wyżej głowy
Nie każde ochronne wdzianko chce wytrwale spełniać swoją funkcję. Jak to zykle bywa, problemy pojawiają się ze sprzętem zakupionym w sklepach dla turystów typu Biedronka i Lidl.
Model nr 3: z chlapaczem ochronnym
Deszcz trochę łagodnieje, a my dochodzimy do kolejnego punktu na naszej majówkowej mapie, czyli miejsca upadku meteorytu. Wydarzenia rozegrały się 9 czerwca 1866 r. Meteoryt dostrzeżono już 220 km wcześniej, w okolicach Liptowskiego Mikulasza. Taką drogę przebył nim postanowił wbić się w ziemię na zboczu góry Stienka. Jednak nim do tego doszło, rozpadł się w powietrzu na tysiące kawałeczków i obsypał gradem wiekszych bądź mniejszych kamieni okolice wsi Kniahynia, Stużyca i Stryczawa. Największy odłamek, ważący 280 kg, odnaleziono w miejscu, w którym właśnie się znajdujemy. W tej chwili można go podziwiać w Muzeum Historii Naturalnej w Wiedniu. Na polance, na której właśnie się znajdujemy, jest kilka drewnianych budek z daszkami i pomnik upamiętniający wydarzenia z 1866 roku. Obok pomnika znajduje się także tablica informacyjna opisująca historię meteorytu i druga, pokazująca ciekawe turystycznie miejsca.
Miejsce upamiętniające upadek meteorytu (Kniahynia)
Komentarze
Prześlij komentarz