Pięć dni w Gruzji (część III)

Część II 

 

Po drodze mijamy czynny jeszcze targ. Chodnik jest zawalony różnymi rzeczami, głównie warzywami i zieleniną. Po drugiej stronie ulicy rozlokowały się dostawczaki, z których można kupować na worki ziemniaki, cebulę i kapustę. Chodnikowych handlarzy jest tak dużo, że ich "stragany" ciągną się jeszcze spory kawałek za targiem.





Po chwili jesteśmy w centrum. Można uznać, że główna część Cziatury znajduje się w najbliższej okolicy rzeki Kvirila. Kvirila Płynie głębokim jarem, na którego przeciwległych brzegach położone są różne dzielnice miasta. Aby ułatwić mieszkańcom dostanie się do centralnego obszaru miejscowości, w 1954 roku wybudowano sieć kolejek linowych łączących go z dzielnicami położonymi na stromych zboczach jaru. Miały także ułatwić robotnikom sprawny dojazd do kopalni manganu, która leży zaraz obok miasta. Część sieci stanowiły kolejki towarowe, transportujące urobek. Ruch pasażerski został wstrzymany w 2019 r. w celu przeprowadzenia modernizacji lin i wagoników. Praktycznie jest to pierwszy remont od momentu powstania całej infrastruktury w czasach GSRR. Więc wiemy już na stówę, że nie będzie nam dane zakosztować tej największej atrakcji Cziatury. No ale w tej chwili jesteśmy nad Kvirilą i obserwujemy wagoniki unieruchomione gdzieś w przestworzach. A sama rzeka to potworny ściek. Jej korytem nie płynie woda, lecz gęsta, czarna masa, odpad po kopalnianej płuczce. Rzucamy z ciekawości kamieniami - rozbryzg wygląda jak rzadka smoła.







W Cziaturze pozostało jeszcze mnóstwo malowideł, steli i kolorowych konstrukcji z czasów sowieckich, nawiązujących do górniczego charakteru miasta.



Na drugim brzegu Kvirili odwiedzamy jedną ze stacji kolejki. Zaraz przy niej bez ruchu tkwi czerwony wagonik




Udajemy się w kierunku rzekomej restauracji. Mijamy tory kolejowe i oglądamy znajdujące się za nimi blokowiska.





W końcu wyczuwamy zapach typowy dla restauracji. Idąc za nim trafiamy do starego, kanciastego budynku, gdzie faktycznie znajduje się jakaś kuchnia. Okazuje się jednak, że mają zamkniętą imprezę i nie są w stanie nas obsłużyć. W tym samym czasie pod drzwi zajeżdża Lexus. Wysiada z niego pan i pyta o co chodzi. Kiedy dowiaduje się wszystkiego mówi, że to jego knajpa, ale ma jeszcze jedną, na drugim końcu ulicy koło stacji z wiszącym czerwonym wagonikiem. Jak mogliśmy przeoczyć to miejsce! W sumie to niedaleko, jednak Gruzin proponuje nam podwózkę swoim autem. Przejeżdżamy więc niecały kilometr gniotąc się w starym Lexusie.



Zajeżdżamy pod restaurację. Szef mówi, że jest wszystko to co w menu, i że wszystko jest super bardzo dobre, poleca piwo. Jedzenie przychodzi błyskawicznie. Zostawia nam ponadto swoją wizytówkę - mamy dzwonić gdy będziemy potrzebowali jakiejkolwiek pomocy. No i potrzebujemy od razu biorąc pod uwagę, że zakończyłem bezowocne przeczesywanie bukinga. Sprawa prosta - nie mamy gdzie spać. To oczywiście nie jest problem. Właściciel poleca nam w pierwszej kolejności napić się i najeść do syta, następnie kelnerka ma do niego zadzwonić i się zobaczy. Tak też czynimy. Po kolacji przed lokalem znów pojawia się Lexus i tym razem również wszyscy zostajemy zaproszeni na przejażdżkę. Jednak cel jest inny - poszukiwania czegoś na nocleg. Zjeżdżamy całe centrum miasta, odwiedzając po kolei wszystkie znane Gruzinowi noclegownie. Przy każdej z nich zatrzymujemy się i dostajemy informację, że tu jest drogo, tutaj śmierdzi, a tutaj sypiają typy spod ciemnej gwiazdy. No to skoro wszędzie jest do dupy, to gdzie jest OK??? Na samym końcu zostajemy zawiezieni do małego domku, znajdującego się u podnóża obskurnego blokowiska. Pani, która tu gospodarzy, jest znajomą właściciela restauracji. Przecież jeżdżenie można było spokojnie zacząć od niej. W domu jest zimno, ale dostajemy elektryczny grzejnik. Powtarza się historia z Ambrolauri - jedna taka maszyna to zdecydowanie za mało. Nie mamy jednak wyjścia, w końcu we wszystkich hotelach dookoła śmierdzi i śpią szemrane typy.



Mieszkanko składa się z dwóch pokoi - jednego małego, z dwoma łóżkami, oraz dużego salonu z kompletem wypoczynkowym z jednej strony i podwójnym łóżkiem z drugiej. Jeden elektryczny grzejnik na pewno nie da rady. Zostajemy jeszcze pouczeni przez właścicielkę aby na noc wszystko wyłączyć, bo prąd drogi. Jak to uczynić, kiedy w mieszkaniu jest 10 stopni? Przy okazji odkrywamy tajemną moc kuchenki gazowej - przecież ona też może być grzejnikiem! Odpalamy wszystkie gazowe stanowiska na maksimum. Niepokoi nas jednak sama instalacja, która wygląda tragicznie. Jestem przerażony i zastanawiam się jak można spokojnie mieszkać z czymś takim nad głową. Aż się prosi o wybuch. Jeśli chodzi o kuchenkę, to zdecydowanie nie będziemy jej używać przez całą noc.



Dodatkową atrakcją są łóżka w małym pokoiku. Są skonstruowane z siatki, która bardzo przypomina kolczugę. Na to położone są niezbyt grube materace. Kiedy człowiek położy się na tym od razu łapie, że czeka go ciężka noc.



W takich warunkach udaje się nam przekimać. W nocy jest chłodno, ale nie można powiedzieć, że zimno. W każdym razie nikt nie zmarzł. Wstajemy wcześnie rano, bo plan jest znów napięty. Przed południem mamy elektryczkę do Zestaponi, następnie pociąg do Tbilisi, na który bilety kupiliśmy przez Internet, będąc jeszcze w Polsce. Chcemy przed odjazdem zobaczyć jeszcze kilka rzeczy w Cziaturze.



Jemy śniadanie, pakujemy się i wychodzimy na ulicę aby skierować się znów w stronę centrum miasta, nad Kvirilę. Okazuje się, że nasza miejscówka znajdowała się praktycznie na przeciwko sklepików, w których dzień wcześniej imprezowaliśmy z przemiłymi Gruzinami. Dobrze, że jest wcześnie i nikt z nich jeszcze nie przyszedł do pracy. Przechodzimy znów obok targu, jednak tym razem postanawiamy wejść do części znajdującej się w betonowym budynku.




Centrum Cziatury za dnia wygląda ciekawie. Przy głównej ulicy znajduje się, a jakże, betonowy dom towarowy.



Na jednym ze wzniesień górujących nad miastem dostrzegamy jakieś tajemnicze konstrukcje (oczywiście z betonu). Z pewnością nie jest to żadna stacja kolejki linowej. Całość wieńczy herb, który przypomina mi nieco ukraiński tryzub.



Pod domem towarowym, w podcieniach (lub jak kto woli, pod arkadami), kwitnie handel. Jest okres przedświąteczny, więc większość towarów stanowią choinki i ozdoby. Jest sporo stoisk z zabawkami i petardami.



Za jedną z szyb znajduje się zakład fryzjerski, gdzie właśnie odbywa się rytuał golenia brzytwą. Szkoda, że nie mamy więcej czasu, bo zdecydowanie bym skorzystał.



Jak to w podcieniach bywa, wszystkim przygrywa orkiestra... spod cienia?



Jest też stoisko z kawą na wagę. Zdecydowanie nie jest to miejsce dla mnie, bo kawy po prostu nie znoszę, ale wśród nas znajdują się chętni na domowe zabawy młynkiem. Biorą więc po trochę z każdego rodzaju.



Kierujemy się do chyba najbardziej znanej stacji kolejki linowej. Wewnątrz znajduje się malowidło przedstawiające górnika siedzącego na taczce. Dookoła roztacza się wspaniała woń różnych smarów przeznaczonych do lin.




Kilkanaście metrów przed stacyjką wisi nieruchomo wagonik.



Stacja z górnikiem obsługuje dwie linie. Druga z nich wznosi się pod sporym kątem na przeciwległe wzniesienie. Tutaj także dynda wagonik.



Wisienka na torcie - na stacji znajduje się mozaika z kamieni przedstawiająca wizerunki Lenina i Stalina. Leninów na wschodzie naoglądałem się tyle, że nie jestem w stanie zliczyć. Natomiast podobiznę Stalina widzę po raz pierwszy, z czego jestem nieziemsko uradowany.




Zaczynami powoli zmierzać w stronę dworca kolejowego, podziwiając po drodze cziaturowe widoki.



Zauważamy efekty remontu jednej ze stacji kolejki. Wygląda tak, jakby została postawiona od nowa, ciężko dopatrzyć się jakiś starych elementów. Nawet słup podtrzymujący liny to nówka.



Przed dworcem znajduje się kolejne kolorowe blokowisko, a po drugiej stronie torów stara, rozwalająca się zabudowa.





Na okolicznych murach znów natrafiamy na malunki nawiązujące do gałęzi przemysłu związanego z miastem.






W końcu trafiamy na dworzec. Obecność kilku osób świadczy o tym, że elektryczka pojedzie. Bo ten pociąg to jedna wielka niewiadoma. Rozkładu nie ma żadnego, zarówno na dworcu jak i w Internecie. O, pardon, w Internecie jest - wyjazd ze stacji początkowej o 10:10 (elektryczka kursuje z Saczchere przez Cziaturę) i przybycie na końcową. Więc trzeba sobie samemu oszacować o której godzinie odjeżdża z interesującej nas stacji.



Dworzec w Cziaturze to ruina. W jego skład wchodzi zdewastowany budynek i rozsypujące się betonowe zadaszenie. Nowa jest tylko tabliczka informująca o tym, gdzie właśnie się znajdujemy. Całości dopełnia powalona latarnia.






Ludzi na peronie zaczyna przybywać co bez wątpienia oznacza, że pociąg zaraz będzie. Tak też się dzieje. Powoli wtacza się nieco podrdzewiały skład.



Bilety kosztują 1 lari, co jest ceną dość zabawną. Kupuje się je u konduktora. Po załatwieniu legalnego przejazdu rozsiadamy się i podziwiamy zaokienne widoki. Okolica Cziatury jest, ogólnie mówiąc, obskurna. Z racji przemysłowego charakteru miasta dookoła panuje brud. Wszechobecny brud. Mijamy rozwalające się domy i opuszczone stacje kolejek linowych, które zostały wyłączone z eksploatacji wiele lat temu. Ponury klimat potęguje Kvirilia, która toczy swój smolisty nurt zaraz przy torach.






Do Zestaponi dojeżdżamy po ponadgodzinnej podróży. Męską część towarzystwa bardzo interesuje wnętrze kabiny elektryczki, więc kręcą się koło niej aż w końcu zostają zaproszeni do środka. Na fotkę załapują się także panowie maszyniści.




Tak jak w Cziaturze było zimno, tak w Zestaponi jest gorąco (jak na grudzień). Na moje oko jest jakieś 17-18 stopni, więc bez problemu można pomykać w krótkim rękawku. Pierwsze zdjęcie miasta przedstawia dworzec.



Do pociągu do Tbilisi mamy ponad dwie godziny czasu (odjazd 13:40). Wykorzystujemy go do zrobienia zakupów na podróż - to w pierwszej kolejności. Następnie rozglądamy się za miejscem, w którym moglibyśmy coś przekąsić. Natrafiamy na takie nieopodal dworca, tuż przy torach. Wewnątrz panuje stołówkowy klimat, ale roztaczają się nieziemskie zapachy. Zdecydowanie chcemy tu zostać zwłaszcza, że zauważamy obsługę kuchni składającą się z typowych cioć i babuszek. Nie ma opcji aby jedzenie w tym miejscu było złe. Będzie nam dane przekonać się o tym w dość krótkim czasie, ponieważ dania wjeżdżają na stół po 10 minutach od złożenia zamówienia. Ich smak jest po prostu cudowny. Gorąco polecam to miejsce - po wyjściu z dworca na ulicę kierujcie się w prawo. 200 metrów dalej natkniecie się na kolorowy klocek upstrzony napisami w języku gruzińskim.




Część IV

Komentarze