Trzeba przyznać, że najedliśmy się do syta, a wszystko popiliśmy zimnym piwkiem. 20 minut przed odjazdem pociągu zaczynamy zbierać się na peron. Skład przyjeżdża punktualnie, w Zestaponi ma jakieś pięć minut postoju. Wyciągam bilety i podchodzę do prowadnicy, która zaczyna wszystko sprawdzać. Nagle z jej ust pada zdanie, które zapadnie w moją pamięć na długo: "ale wasz pociąg pojechał przecież wczoraj!". Ale jak to? Dlaczego? Jakim cudem? Wskazuje na nadrukowaną datę, ja włączam kalendarz w telefonie... i faktycznie!!! Pomyliłem daty przy zakupie biletów przez Internet. Dalszy przebieg akcji to dosłownie sekundowe decyzje. Lecę do kasy, ale pani oznajmia, że pociąg już odjeżdża i ona nie sprzeda nam już żadnych biletów. Wracam na peron zaczynam naciskać prowadnicę, że może znajdzie się jednak jakieś miejsce, że możemy jechać na korytarzu a nawet na dachu, w sumie wszystko jedno gdzie, byle dostać się do Tbilisi. Zastanawia się przez chwilę po czym woła żebyśmy wsiadali, bo przecież pociąg już odjeżdża. Wskakujemy w mgnieniu oka, prowadnica zamyka drzwi i w tej chwili pociąg rusza. Kończy się oczywiście na tym, że dostaniemy bilety wystawione przez kierownika pociągu. Nie wiem tylko dlaczego nie można było tak od razu. Mniej stresu, brak sprintu do kasy, wszystko na spokojnie. No cóż, na wschodzie nic nie jest proste i oczywiste. Pani poleca nam zajęcie miejsca we wskazanym przez nią przedziale typu kupe i oczekiwanie na bilet, który przyniesie. Dla pewności, że nie nawiejemy, z góry nas kasuje.
I teraz dwa słowa o tym jak to się wyłożyłem podczas kupowania biletów. Sprawa jest banalna. Wszystko rozbija się o format kalendarza zamieszczonego w systemie zakupowym GR (GR to koleje gruzińskie). Nie na darmo mawia się, że diabeł tkwi w szczegółach. Ten diabeł prawie pozbawił nas możliwości wizyty w stolicy Gruzji. Bo tego dnia był to ostatni pociąg do Tbilisi, a następny odjeżdżał nazajutrz o takim czasie, że na miejscu spędzilibyśmy 3-4 godziny i musielibyśmy wracać na samolot do Kutaisi. Już mówię o tym diable, czyli kalendarzu. Włączając angielską wersję strony mamy i angielski układ kalendarza. Oznacza to, że w miejscu naszego poniedziałku jest niedziela, a zamiast naszej niedzieli jest sobota. Nie przeszło mi nawet przez myśl, że czyha na mnie taka pułapka. Kupowałem więc "po polsku" a nie "po angielsku". Z Zestaponi do Tbilisi jechaliśmy w sobotę, a bilety miałem na piątek. Zresztą podobna sytuacja była z biletami powrotnymi - miały być na niedzielę, a kupiłem na sobotę. Uważajcie na tą pułapkę!!!
A więc udało się - jedziemy! Oczywiście okazało się, że w naszym wagonie miażdżąca większość miejsc jest wolna. Mijamy kolejne stacje, zajadamy smakołyki zakupione w sklepie w Zestaponi i popijamy wszystko piwkiem.
Nasz pociąg składa się z trzech wagonów, jednak niektóre gruzińskie pośpiechy to tylko jeden wagon. Mamy okazję zaobserwować tego typu zestawienie na jednej z mijanych stacji. Wygląda to całkiem zabawnie - potężna radziecka lokomotywa typu WŁ ciągnie jeden osobowy wagonik.
Pociąg do Tbilisi przejeżdża także przez Gori. Jest to miasteczko, w którym urodził się Ioseb Besarionis Dze Dżugaszwili, szerzej znany jako Józef Stalin. W domu, w którym mieszkał, urządzono jego muzeum.
Nad miastem góruje potężna twierdza Goris Ciche (lub Tontio), która w obecnym kształcie powstała w XVI w.
Nasza podróż trwa dalej, a prowadnicy z biletami nie ma. Mija już druga godzina jazdy i zaczynam przypuszczać, że biletów nie będzie, a nasze pieniążki zasilą kieszeń pewnej spódniczki. Pojawia się za to kierownik pociągu, który zagaduje do nas i zaczyna opowiadać o rzeczach widocznych za oknem. Mamy przewodnika w cenie biletu.
Akurat przejeżdżamy obok pieczar wydrążonych w stromych skałach. Dowiadujemy się, że mają ponad tysiąc lat i tam podczas niebezpieczeństwa uciekali mieszkańcy terenów znajdujących się u podnóża gór. Rzucam okiem na mapę aby ustalić gdzie znajduje sie to miejsce i orientuję się, że jesteśmy 15 km od Cchinwali, stolicy separatystycznej Osetii Południowej. Mówię kierownikowi, że bardzo chciałbym tam kiedyś pojechać, na co otrzymuję rzucone totalnie bez emocji: "tam nie ma nic ciekawego". Ja i tak wiem swoje.
Kolejarz spędza z nami jakieś 15 minut, po czym idzie w swoją stronę. My natomiast mijamy kolejne ciekawe stacyjki i odkapslowujemy gruzińskie piwka zagryzając je sklepowymi smakołykami.
W końcu pojawia się prowadnica z biletem. Jestem zaskoczony, bo pogodziłem się już z opcją jazdy "na gapę" i zniknięciem naszych pieniążków. Wypisanie świstka widocznego na zdjęciu zajęło jej 3,5 godziny. Otrzymujemy także resztę, bo nie mieliśmy odliczonej kwoty.
Niedługo później dojeżdżamy do stolicy Gruzji, Tbilisi. Pierwszą rzeczą jaka rzuca się nam w oczy jest wszechobecny smog. To raczej dość pospolity widok, zwłaszcza kiedy miasto leży w dolinie, otoczone z każdej strony wzgórzami. Pociąg powoli wtacza się na dworzec, a my wychodzimy by zaczerpnąć świeżego smogu. Jest godzina 17:30, więc mamy do dyspozycji jeszcze sporo czasu.
Na tym samym peronie stoi inny pociąg, który od razu przykuwa moją uwagę. Wiem, że jest w nim coś wyjątkowego. I faktycznie jest. To pociąg relacji Tbilisi - Baku. Od razu analizuję nasze położenie pod kątem odbycia szybkiej podróży do stolicy Azerbejdżanu, jednak nic z tego. Czasu za mało.
Zauważamy górującą nad peronami płaską powierzchnię, coś jakby platformę widokową. Bardzo chcemy się tam dostać, więc przedzieramy się przez betonowy dworzec by po chwili stanąć w upatrzonym miejscu. Przede wszystkim wpada nam w oko jedna ciekawa rzecz - niebieski wagon na końcu pociągu, którym przyjechaliśmy, to coś technicznego, z taką przeszkloną wieżyczką na dachu. Nie mam pojęcia do czego może służyć, ale obstawiam, że ma jakiś związek z trakcją.
Obok dworca inny świat. Opuszczone wagony i lokomotywy, tory porośnięte zeschniętą trawą, a w oddali naziemne przejście pokryte dachem z różnokolorowych blaszanych płatów.
Wszystko fajnie, ale przypominam sobie, że przecież trzeba kupić bilety powrotne. Musimy trafić wolne miejsca na jutrzejszy pociąg do Poti, który jedzie przez Samtredię. Tam też mamy zamiar wysiąść i udać się na lotnisko. W kasie wszystko przebiega bez przygód. Miejsca są, nawet obok siebie (pociąg jest bezprzedziałowy).
Mając już wszystko wychodzimy z dworca. Musimy dostać się do hotelu, który zaklepaliśmy na bukingu. Najprościej w to miejsce dostać się metrem. Udajemy się więc do najbliższej stacji, kupujemy kartę i jedziemy. Prawdę mówiąc do tej pory nie wiem na jakiej zasadzie uiszcza się opłatę za metro w Tbilisi. Były problemy z zakupem żetonów (nie chcieli sprzedać pięciu na jedną osobę), więc wzięliśmy właśnie kartę, której sposobu działania nie rozumiem do teraz. Jedziemy, to najważniejsze. W tunelach strasznie jedzie siarkowodorem. Przeczytałem gdzieś, że centrum miasta leży na jakiś śmierdzących źródełkach, stąd ów odór w metrze. Wysiadamy na stacji Avlabari, czwartej od dworca.
Nasz hotelik mieści się na jednym z wzniesień górujących nad miastem. Wysiadamy z metra kilkaset metrów od celu i przemykamy wąskimi ulicami starej dzielnicy miasta. Tbilisi leży w strefie aktywnej sejsmicznie, więc spora ilość budynków jest zniszczona w charakterystyczny sposób. Najczęściej są to pęknięcia ścian, jednak są i miejsca, w których po prostu leżą gruzy.
Nasza miejscówka mieści się praktycznie naprzeciwko pałacu prezydenckiego. Obsługuje nas miła pani, która prowadzi nas na pokoje. Budynek, w którym będziemy nocować również nie oparł się ruchom tektonicznym. Po prostu brakuje jego jednej połowy. Dodatkowo, ocalała część jest mocno wykrzywiona a objawia się to m.in. brakiem możliwości dokładnego zamknięcia drzwi wejściowych do pokojów. Problem jest także z drzwiami do łazienki w moim pokoju - futryna jest tak krzywa, że po prostu nie da się ich zamknąć. Zostawiamy plecaki w nadzei, że nikt nam ich nie zabierze i idziemy zwiedzać Tbilisi. Z wzniesienia, na którym znajduje się hotel, widać znajdującą się po drugiej stronie twierdzę Narikala.
Zbocze jest wyposażone w schodki, dzięki którym możemy dostać się do niżej położonej części miasta. Pierwszym miejscem, jakie zwiedzamy w stolicy Gruzji jest cerkiew Metechi zbudowana w XIII w. za panowania Dymitra III. Znajduje się na skalnym urwisku nad rzeką Mtkwari (Kura).
Zaraz obok świątyni stoi pomnik Wachtanga I Gorgasalego, króla panującego na przełomie V i VI w., który założył Tbilisi (a dokładniej przeniósł stolice z Mcchety). Jest jednym ze świętych Gruzińskiego Kościoła Prawosławnego i ogólnie wielkim bohaterem narodowym. Na jego temat powstało mnóstwo legend i bajek dla dzieci, a medal jego imienia jest najwyższym gruzińskim odznaczeniem państwowym. Pomnik króla wyrzeźbił w 1967 roku Elgudża Amaszukeli, który jest również autorem m.in. posągu Kartlis Deda (Matka Gruzja) i projektantem wielu stacji metra w Tbilisi.
Zmierzając w kierunku kolejnych interesujących miejsc, korzystamy z jednego z podziemnych przejść, jakich w stolicy Gruzji jest sporo. Jak w wielu większych miastach na wschodzie, w takich miejscach znajdują się rozmaite stragany, kawodajnie i malutkie piekarenki. W naszym przypadku większość punktów stanowią kramy z turystycznymi pierdołami. Moją uwagę od razu przykuwają skarpetki ze Stalinem, które oczywiście bez namysłu nabywam.
Jak widać, naszym głównym celem jest górująca nad miastem twierdza Narikala, u podnóża której znajduje się stara, klimatyczna część Tbilisi.
Do zamku kluczymy wąskimi, brukowanymi uliczkami, które wyprowadzają nas na Plac Europejski.
Natrafiamy na rząd tojtojów, z których część ekipy ochoczo korzysta. Do jednego z nich uwiązany jest wielbłąd - widocznie Beduina mocno przycisnęło. Obok kibelków namalowana jest współzależność wina i chinkali, dwóch spożywczych symboli Gruzji.
Z Placu Europejskiego praktycznie do samej Narikali kursuje powietrzny tramwaj, czyli po prostu kolejka linowa. Mimo dość już późnej pory wszystko działa, co bardzo nas cieszy. Zaliczymy kolejną atrakcję i przy okazji oszczędzimy trochę nogi. Płacimy za przejazd i rozsiadamy się w wagoniku, do którego wskakuje się w ruchu. Po chwili szybujemy nad rozświetlonymi ulicami miasta, oglądając z góry wieczorne życie stolicy. Jak na dłoni widać świątynię Metechi, pomnik Gorgasalego i strome urwisko, na którym stoją owe zabytki. Skalna ściana na znacznej długości jest udekorowana świetlnymi iluminacjami, czego wcześniej nie zauważyliśmy. Z góry widoczne są także rozmiary tego ponadmilionowego miasta.
Końcowa stacja podniebnego tramwaju również zapewnia wspaniałe widoki. Ponadto jest położona zaraz obok twierdzy.
Niestety, Narikala o tej porze pozamykana jest na cztery spusty. Do tego wejście jest tak umiejscowione, że nie daje możliwości zrobienia choćby jednego atrakcyjnego zdjęcia. Jedyne co można sfotografować, to baszta wejściowa. Jest jednak ciemno, a jej mury nie są dostatecznie oświetlone, w związku z czym zdjęcia nie chcą wychodzić. Tam trzeba po prostu zajechać za dnia. Mimo wszystko spędzamy kilka minut przy wspomnianym wejściu. Twierdza Narikala powstała w IV w., jednak większość jej obecnych elementów pochodzi z XVI-XVII w. W wyniku uszkodzeń powstałych na początku XIX w. na skutek trzęsienia ziemi, część zamku została rozebrana. Udajemy się w drugą stronę kamiennym deptakiem, prowadzącym między innymi do pomnika Matki Gruzji, następnie schodzimy plątaniną schodków w stronę ulicy Betlemi. Na dole znajduje się kilka zabytkowych cerkiewek z ogrodami. Przy jednym z takich ogródków robimy sobie przerwę i konsumujemy skręta z Cziatury.
Jakoś tak nagle wszyscy zgłodnieli, więc ruszamy na poszukiwania restauracji. Zastanawiamy się czy znajdziemy jeszcze coś z czynną kuchnią, bo powoli zbliża się godzina 22. Przemierzamy różne uliczki rozglądając się za knajpą, a przy okazji chłoniemy klimat starego miasta.
W końcu udaje się znaleźć dobre miejsce. W środku panuje półmrok, zajęte są tylko dwa stoliki. Przy jednym siedzą obcokrajowcy, prawdopodobnie Anglicy, popalają kalian popijając czaczą. Widać, że piją już jakiś czas gdyż jeden z nich śpi z głową na blacie. Przy drugim stoliku siedzi ośmiu Gruzinów. Rozmawiają i coś tam przegryzają. Raz na jakiś czas jeden z nich sięga po gitarę i wszyscy śpiewają rzewne pieśni. I to jak! Kiedy rozlega się muzyka i śpiew, wszyscy milkną i odpływają.
My w tym czasie składamy zamówienie. Jedzenie ląduje na stole szybko i jest po prostu fantastyczne.
Wizytą w restauracji kończymy dzisiejszy dzień i udajemy się w kierunku hotelu. Po drodze zahaczamy jeszcze o nowoczesny Most Pokoju nad Mtkwari.
Niespiesznym krokiem, krótko po północy docieramy do noclegowni. Ogrzewanie działa na piątkę z plusem. Aż trzeba zakręcać kaloryfery, bo jest po prostu za gorąco. To jedyne miejsce podczas naszej podróży po Gruzji, o którym śmiało mogę powiedzieć, że było ciepłe.
Nazajutrz znów wczesna pobudka. W cenie noclegu mamy śniadanie, więc ochoczo korzystamy z tej opcji. Następnie pakowanie manatków i w drogę. Tylko najpierw kilka zdjęć zdewastowanego przez trzęsienie ziemi hotelu. Trzeba przyznać, że nocleg tutaj wiąże się z pewnym ryzykiem.
Za dnia dzielnica na wzniesieniu wygląda bardziej przygnębiająco. Kręcimy się po uliczkach i oglądamy zrujnowane budynki, powykrzywiane elewacje i prowizoryczne wzmocnienia. Niekiedy strach iść pod odłażącym wielkimi płatami tynkiem lub pod balkonem wspartym tylko na jakiś rurkach.
Praktycznie rzecz biorac część trasy pokrywa się z tą z dnia poprzedniego. Zmierzamy zatem do schodków prowadzących w stronę jednej z głównych ulic miasta - Barataszwilego. W świetle dnia obserwujemy detale, które umknęły nam w mroku.
Na dole, wzdłuż jezdni, ciągnie się chodnik, przy którym jest sporo skalnych odsłonięć. Jak na dłoni widać, że podłoże ostro pracuje.
Przechodzimy również obok świątyni Metechi, przy której stoi wspomniany wcześniej pomnik Wachtanga Gorgasalego.
Kierując się w stronę najatrakcyjniejszej części Tbilisi mijamy ruiny cerkwi lub kościoła. Nie znam historii tej budowli, a zwłaszcza dokładnej przyczyny jej zniszczenia, ale obstawiam trzęsienie ziemi.
Nad Mtkwari, zaraz za cerkwią Metechi, znajdują się fantastyczne domy, zwisające na pionowej skale tuż nad wodą.
Komentarze
Prześlij komentarz