Część I
Część II
Część III
Podążamy dalej ulicami niemal opustoszałego Koblewa zastanawiając się nad dalszym planem marszu. Jest już wieczór i podejmujemy decyzję o pozostaniu w miejscowości i zażyciu nieco kurortowego życia.
Miejscówki szukamy na bukingu. Znajdujemy hotel w centrum miejscowości za śmieszne pieniądze. Wszak już po sezonie, więc i ceny poszły w dół, więc 30 zł za dwuosobowy pokój brzmi niemal niedorzecznie. Dodatkowo z balkonu mamy widok na dziedziniec z basenem. Jest jednak zimno i lało, więc z basenu i leżakowania nici.
Zrzucamy plecaki i idziemy w teren. W pierwszej kolejności chcemy dostać się na dworzec autobusowy i dowiedzieć się czy cokolwiek jeździ do winiarni do Wynohradnego. W tym celu trzeba nieco oddalić się od centrum. W drodze z wysokiej trawy wyskakują trzy przesymaptyczne szczeniaki i zaczynają nas śledzić. Przepędzamy je w obawie, że może rozjechać je jakieś auto.
Przy głównej drodze postawiono betonową płytę informującą o tym, że znajdujemy się w kurorcie Koblewe.
Docieramy do dworca i obskakujemy wszystkie słupki przystankowe z rozkładami jazdy. Niestety, do Wynohradnego nic nie ma. Może i coś jedzie gdzieś dalej przez tą wieś, jednak nie ma o tym nigdzie ani słowa. Zauważam po drugiej stronie ulicy murowany domeczek oblepiony prywatnymi rozkładami i ogłoszeniami o wycieczkach. W środku ktoś siedzi, więc wchodzimy zasięgnąć języka. Domek składa się z dwóch części - w pierwszej siedzi ktoś, kto pełni funkcję dyżurnego ruchu, drugą zasłaniają pomalowane brązową farbą drzwi. Pytam pani z pierwszego pomieszczenia o możliwość dostania się do winnicy, ale ta wskazuje palcem drugi pokój. Wchodzimy. Za biurkiem siedzi słusznej budowy pan o niesamowicie nieprzyjemnej gębie. Pytam i otrzymuję odpowiedź, że owszem, można jechać, ale jest 18-osobowy bus i jak chcemy, to mamy iść na plażę skombinować 16 osób. Jest to po prostu niedorzeczne, więc z uśmiechem dziękujemy i wychodzimy. Czas wrócić nad morze.
Mimo, że niebo gdzieniegdzie wypełnione jest ciężkimi chmurami, nagle wychodzi słońce. Właśnie w tym momencie dochodzimy do plaży. Wieczorne ciepło zachodu wygania wczasowiczów z okolicznych pensjonatów, więc po piasku drepta więcej ludzi. Po raz kolejny trafiamy na magazyn śmieci, których na Ukrainie jest po prostu zatrzęsienie. I to tak po prostu na chodniku, między spacerowiczami.
Słońce ogrzewa powietrze i sprawia, że ponury wcześniej wieczór robi się bardzo przyjemny. Przechadzamy się plażą oglądając nadmorskie pensjonaty i pozamykane już w większości punkty usługowe.
Nie mogło zabraknąć i sztampowego zdjęcia z najbardziej otrzaskanym turystycznym wzorem świata.
W Koblewie trafiamy jeszcze na zlot Krisznowców. Wynajęli niewielki placyk na końcu miejscowości i handlują rzeczami związanymi z ich ideologią. Więc rękodzieło i totalnie niejadalne dla mnie rzeczy. Uciekamy z placyku prędko i kierujemy się na kolację. Później do hotelu i spać.
Nazajutrz jemy śniadanie, pakujemy się i w drogę. Mijamy sporo ciekawych miejsc, między innymi nadgarażowy amfiteatr.
Zaraz obok amfiteatru na ścianie malowidła o tematyce regionalnej. Dodatkowo na dachu znajduje się flaga na bardzo ciekawym maszcie.
Za Koblewem znów zaczynają się klify. Podziwiamy po raz kolejny wielkie, ziemno-skalne kawały, które odpadają od stałego lądu. Przechodzi mi przez myśl, że można by spróbować rozbić namiot na takim słupie.
Kierujemy się teraz do wsi Morske. Znów gonią nas czarne chmury, mamy jednak nadzieję, że jakoś uda się nie zmoknąć. Gdzieś w stepie wyrasta latarnia radiolokacyjna.
W chwili, gdy mijamy tablicę z napisem Morske, dopada nas ulewa. Nim zdążamy znaleźć schronienia, jesteśmy cali mokrzy. Stary przystanek pozwala nam przeczekać deszcz.
Aby lepiej się zorientować, udajemy się jeszcze na klif. I tutaj niespodzianka. Oprócz wspaniałego widoku zauważamy dziką plażę, na której poustawiane są fantastyczne kibelki. Są to najzwyklejsze muszle klozetowe, wokół których powbijano w piasek drewniane, ok. 1,8-metrowe kołki i obciągnięto je czarnym streczem. Fantastyczny pomysł.
Morske to po sezonie wieś wymarła. Wszystko pozamykane, nie jeżdżą samochody, żywego ducha. Przechodzimy obok nieczynnej, wybudowanej na wzór zamku restauracji i ścieżką trafiamy znów nad morze. Plaża jest pusta, dookoła pełno sezonowych, drewnianych bud, pozamykanych oczywiście na cztery spusty. Ktoś w oddali wędkuje, a poza tym jedynym plażowiczem jest hulający wiatr.
Zaraz za budami zaczyna się murowana zabudowa. Przeważają punkty gastronomiczne, oczywiście pozamykane. Zauważamy jednak, że w jednej restauracyjce kręci się jakiś człowiek. Podchodzimy. Okazuje się, że to szef i może zrobić nam szaszłyki. Przystajemy na propozycję umilając sobie oczekiwanie kufelkiem zimnego piwa. Szef przysiada się do nas i zaczyna się rozmowa. Facet okazuje się być Ormianinem, na Ukrainę przyjechał za pieniądzem. Otworzył bar na brzegu Morza Czarnego i handluje szaszłykiem oraz piwem. Wyjaśnia, że tylko u niego wszystko jest świeże i prosto od gospodarza, że frytki robi z ziemniaków a nie z zamrożonej paczki, że przed 2014 r. do Jużnego wpływało dwa razy więcej statków, że Putin chuj. A wszystko to mówi w taki sposób, że sprzątający obok pomocnik pokłada się ze śmiechu. Staramy się ze wszystkich sił zachować powagę i całe szczęście nam to wychodzi. Spędzamy u Ormianina jakieś dwie godziny, szczegółowo opowiadając o Polsce, naszych rodzinach i pracy (obowiązkowo zarobki w dolarach), po czym żegnamy się i odchodzimy w swoją stronę. Zaraz za Morskim znów zaczynają się klify, do tego goni nas kolejna ciężka chmura.
Niestety, nie udaje się nam uciec przed deszczem. Dopada nas solidna ulewa. Staramy się wdrapać do góry, ale jest to zupełnie niewykonalne. Zmoczona glina, z której zbudowany jest klif, skutecznie uniemożliwia dostanie się w jego wyższe partie. Z wielkim trudem daje mi się wejść jakieś 2 metry do góry, po czym ześlizguję się jak po ośnieżonym stoku, nie mając w ogóle nad sobą kontroli. Całe szczęście, że upadek na piasek nie jest bolesny. Z daleka widzimy jakieś wiaty i już cieszymy się, że jest jakieś schronienie, jednak okazuje się, że to same stelaże - blachę z daszków ktoś sobie zabrał.
W końcu odnajdujemy wyrąbane w glinie schodki, po których bardzo powoli i ostrożnie wchodzimy do góry. Buty całe oblepione, praktycznie zero przyczepności, a upadek z takiej wysokości na pewno nie skończy się dobrze. Tym sposobem dostajemy się do asfaltowej drogi. I od razu perełka - jakiś stary, postsowiecki ośrodek wypoczynkowy. Wszystko jest zamknięte, ale wystarczy nam sama brama.
Drogą asfaltową kierujemy się do wsi Rybakiwka. Po jakimś czasie pojawia się możliwość spaceru drogą boczną, wzdłuż klifu. Skręcamy, a w tym momencie z krzaków wychodzą dwa psy, które będą nam towarzyszyć przez dłuższy czas.
Przed samą wsią znajduje się przylądek, na którym umiejscowiono jakąś instalację wojskową. Jest dużo ostrzegawczych tabliczek, a z daleka widać okalający budynek drut kolczasty. Zatem olewamy to miejsce i idziemy już w stronę samej Rybakiwki.
Będąc jeszcze kawałek od pierwszych domów trafiamy na świetne miejsce. Widoki wspaniałe. Do tego, jakby specjalnie dla nas, zaczyna przez chmury przebijać się słońce. Dwa psiaki w dalszym ciągu towarzyszą nam wiernie zachowując się tak, jakby znalazły w nas swoich nowych panów.
Sielanka nie trwa zbyt długo, bo słońce znów zaczynają przysłaniać chmury. I to naprawdę porządne. W oddali widać prawie czarne niebo a to oznacza, że jeśli nie znajdziemy jakiegoś zadaszenia, znów zmokniemy. Postanawiamy przyspieszyć kroku i jak najszybciej dostać się do wsi. Idąc klifem obserwujemy zastawione nieopodal brzegu rybackie sieci, które w nadziei na łatwy łup obsiadły cwane ptaszyska.
Ulewa jest już bardzo blisko, widać strugi lejącej się z nieba wody. Dopadamy Rybakiwki gdy już zaczyna padać. Pytam pierwszego człowieka o najbliższy sklep. Całe szczęście jest tuż za rogiem. Pędzimy w jego kierunku obserwując po drodze ciekawe rzeczy.
Całe szczęście udaje nam się dojść do sklepobaru przed kulminacyjnym momentem burzy. Jest i podsklepie składające się z dwóch obołońskich namiotów. Pod jednym z nich znajdujemy schronienie. Deszcz nie chce przestać padać, więc w oczekiwaniu wymieniamy kilkukrotnie puste butelki na pełne.
Jest już po godz. 19 kiedy deszcz robi się mniej intensywny. Wszędzie kałuże i strugi wody. Do tego kleiste podłoże. Olewamy biwak i zaczynamy szukać czegoś pod dachem. Oczywiście zaczynamy od uzyskania informacji w sklepie, przy którym się znajdujemy. Pani nic nie wie na temat jakiś ośrodków czy pensjonatów. Stwierdzamy, że pójdziemy dalej, w stronę morza, i po drodze nieco się rozejrzymy. Uchodzimy dosłownie 500 metrów i wpadamy na pokoje do wynajęcia. Więc znów mamy do czynienia z akcją "nikt nic nie wie", chociaż to, o co pytaliśmy, było 10 minut drogi od sklepu. Kwaterujemy się. Na ośrodku jesteśmy zupełnie sami. Lecimy do sklepu i po powrocie ścina nas sen.
Nazajutrz, po śniadaniu, lecimy do centrum Rybakiwki, gdzie stoi pomnik upamiętniający radzieckich żołnierzy. Jest nawet odmalowany, co trochę mnie dziwi.
Zmierzamy w stronę morza. Wszystko jeszcze mokre po wieczornych opadach, błoto straszne. Mijamy blok położony dosłownie na samym klifie, zamieszkały. Zacząłem się zastanawiać kiedy wyląduje w morzu. Następnie mijamy dwie kobiety imprezujące na jakimś kamieniu i Ziła zombi pilnującego poletka z dyniami.
W końcu trafiamy na plażę i przecieramy oczy ze zdumienia. Po prostu ośrodek na ośrodku, wszystko puste, wszędzie wolnych miejsc do woli. Wygląda na to, że pani ze sklepu, w którym przeczekiwaliśmy burzę, urwała się z Księżyca. No nic, pod mostem całe szczęście nie koczowaliśmy, więc bólu nie ma. Dreptając sobie piaskiem obserwujemy pewną parkę, która naciera sobie kończyny czarnym błotem. Nie wiem tylko skąd ową maź wzięli, bo jak oko wykol tylko woda i piasek. Chyba połapali się, że chcę zrobić im zdjęcie i cały czas się gapią. Udaje mi się pstryknąć dopiero z pewnej odległości
W wybrzeża widać oddaloną o kilka kilometrów Wyspę Berezań. Z daleka można zauważyć na niej jakieś budynki lub instalacje, prawdopodobnie wojskowe.
Zaczyna pojawiać się pewien dylemat. Przed nami cholernie długi Liman Berezański. Aby kontynuować marsz, musimy dostać się na jego drugi brzeg. Nie chcemy niczego zakładać i biadolić, więc idziemy i będziemy zastanawiać się potem.
Liman zaczyna się dość dziko. Dookoła pustka, roślinność stepowo-nadmorska. Cały brzeg pokryty jest grubą warstwą muszli morskich ślimaków. Momentami tworzą się dosłownie muszlowe hałdy. Nigdy nie widziałem czegoś takiego.
Drugi brzeg widać jak na dłoni. Nic dziwnego, jest oddalony od nas zaledwie o kilkaset metrów. Rodzi się tylko pytanie jak się tam dostać?
W oddali widać molo, na którym wędkuje kilku mężczyzn. idziemy w ich kierunku, rozglądając się równocześnie, czy w pobliskich szuwarach nie ma jakiejś zacumowanej łódki. Niestety, niczego takiego nie zauważamy. Wchodzimy na mocno dziurawe molo i pytamy. Dowiadujemy się, że przed chwilą byli ludzie z motorówką, ale zapakowali i sobie pojechali. W danym momencie nikt nie dysponuje takim środkiem transportu. Proponują nam poczekać, bo może ktoś przyjedzie bądź przypłynie. Jako opcję awaryjną proponują zawitać do bazy wodnej w Rybakiwce i tam na pewno załadują łódkę, przywiozą na molo i nas przeprawią. Ostatnia opcja sprawia, że w głowie słyszę tylko brzęczenie złotych monet. Postanawiamy oczywiście trochę poczekać. Po 30 minutach sytuacja się nie zmienia. Kombinujemy, żeby przedostać się przez liman wpław, ale gruba warstwa śmierdzących wodorostów i brak przygotowania pływackiego studzi nasz zapał.
Klamka zapada. Wracamy do centrum Rybakiwki i próbujemy objechać liman marszrutką. Idąc w stronę miejsca, które określiliśmy jako "centrum", mijamy sporo starych ośrodków wypoczynkowych. Klasyczne drewniane i murowane domki, zapach impregnatu, szum nadmorskich sosen. Coś wspaniałego.
Trafiamy też na sklepobar, który anektował chodnik. Sklep jest po jednej stronie, część biesiadna po drugiej. Upał jest straszny, więc postanawiamy się schłodzić.
Po krótkiej przerwie kierujemy się znów na centrum. Po drodze mijamy ciekawe miejsca, jeszcze z poprzedniej epoki.
W końcu dochodzimy do przystanku, z którego coś może wywieźć nas na "szczyt" limanu. Jednak nic nie chce jechać, a z przyklejonego do wiaty starego rozkładu wynika, że niczego nie będzie. Próbujemy łapać stopa, ale w przez Rybakiwkę jeździ jedno auto na 10 minut. Wypijamy zapasy koblewskiego wina i nadal nie udaje się nam złapać okazji. Zaczynają się wycieczki do pobliskiego sklepu, bo z nieba leje się żar. Po prawie dwóch godzinach w szczerym polu zatrzymuje się stara Łada z przyczepką. Wrzucamy do niej plecaki i siadamy na tylnej kanapie. Kierowca, Witia, jedzie dokładnie tam gdzie chcemy się dostać. Jest właścicielem baru przy drodze mikołajowskiej. Schemat rozmów podobny do poprzednich - polityka, pieniądze, Putin chuj. Po 30 minutach zajeżdżamy do celu, a Witia mówi nam gdzie stają marszrutki do Mikołajowa. Udajemy się na przystanek.
Zbyt długo nie czekamy, bo wedle zapewnień Witii marszrutki na Mikołajów kursują co chwilę. I jest to prawda. Wsiadamy w pierwszą, która zatrzymuje się na przystanku i do miasta wjeżdżamy wczesnym wieczorem. Przez okna obserwujemy rzekę Boh, która u swojego ujścia do Morza Czarnego jest naprawdę potężna.
Udaje mi się zaklepać tani pokój w mikołajowskim hotelu Turist, echu czasów sowieckich. Wysiadamy z marszrutki we wskazanym przez Ukraińców miejscu, z którego zostaje nam tylko jakies 20 minut spaceru. Po drodze odwiedzamy kilka sklepów, a w jednym z nich spotykamy reportera lokalnej telewizji. Opowiadamy mu o naszych podróżniczych pomysłach, a on chce nakręcić z nami materiał, jednak niestety dopiero za kilka dni. Ma wolne, pije sobie wódeczkę, odpoczywa. My tyle czasu nie mamy, pociąg do Lwowa za 48 godzin. Wymieniamy się jedynie fejsbukami. Na rozmowach czas płynie błyskawicznie, więc żegnamy się i idziemy już prosto do hotelu. Niebawem stajemy przed potężnym, betonowym gmaszyskiem, żywą pozostałością radzieckiej sieci hoteli "Inturist". Na korytarzach ciemno, podłogi całe w podłużnych dywanach, a na ścianach tworzywo imitujące ciemnobrązowe drewno. Dostaje się nam pokój na jednym z ostatnich pięter. W środku dwa łóżka, stolik, krzesło i stara lodówka. Nic więcej nie trzeba. Razem z pokojem otrzymujemy wspaniałe widoki na zakole Bohu. Z balkonu podziwiamy zachód słońca, a następnego dnia słoneczny poranek.
W cenie pokoju mamy także śniadanie. Odnajdujemy więc wskazane przez obsługę miejsce, zwane stołówką. Okazuje się, że miejsce przeznaczone do spożywania posiłków przypomina bardziej zakład pogrzebowy. ściany pomalowane na ciemnobrązowy kolor, obite dodatkowo jakąś ciemną tkaniną, na sufitach niemalże poczerniałe od brudu kasetony. Filary zdobią pobrązowiałe, brudne lustra. Całość wieńczy ustawiony na starej komodzie, zapewne niesprawny telewizor Rubin. Uwielbiam takie miejsca.
Zaraz po śniadaniu udajemy się na spacer po mieście. Na początku idziemy na Most Ingulski, gdzie do Bohu wpada Inguł. W tym miejscu Boh tworzy gigantyczne zakole, które bardziej przypomina jezioro niż rzekę.
W następnej kolejności odwiedzamy Park Zwycięstwa, w którym, oprócz wiadomych wydarzeń, znajduje się także część poświęcona ukraińskim żołnierzom poległym na wojnie w Afganistanie (lata 1979-1989).
Zrobiła się fantastyczna pogoda. W słońcu potężne meandry Bohu wyglądają monumentalnie.
Idąc brzegiem rzeki natrafiamy na niewykończone jeszcze przystanie dla łodzi lub jachtów, zbudowane na wysokim brzegu. Żelazne drzwi w głębi każdego budyneczku dobitnie świadczą o tym, że pod ziemią są przejścia do domów na skarpie. Zakładamy, że jest to kolejne osiedle dla ludzi z kasą.
I niewiele się mylimy. Przy okazji, wspinając się po brzegu chaszczami i przeciskając między betonowymi płytami, kolejny raz łamiemy system ochrony osiedla. Spokojnie chodzimy uliczkami oglądając ociekające przepychem domy, a gdy na koniec zwiedzania udajemy się do wyjścia, strażnik znów jest zaskoczony jakim cudem tu weszliśmy. Dokładnie rzecz biorąc był zaskoczony, bo obserwowali nas na kamerach dobre pół godziny.
Do wieczora szwędamy się po mieście, z krótkimi przystankami na jedzenie i zaspokajanie pragnienia. Nie zakładałem tak długiego pobyt w tym miejscu, dlatego też jestem zupełnie nieprzygotowany do zwiedzania Mikołajowa. Jest to jednak bardzo ciekawe miasto i z pewnością wrócę tam jeszcze ze szczegółowym planem interesujących miejsc.
Nazajutrz rano udajemy się trolejbusem na dworzec kolejowy. Podróż dłuży się strasznie, bo trolejbus jedzie maksymalnie chyba 30 km/h. Daje nam to jednak możliwość obserwacji mikołajowskich ulic.
Na dworcu jesteśmy 30 minut przed pociągiem. Daje nam to czas na uzupełnienie zapasów na podróż. Jedziemy do Odessy, następnie do Lwowa. Zatem dwa pociągi i długa podróż.
Na tym kończy się opowieść z pierwszej części nadmorskiej wyprawy. Dalszy ciąg we wrześniu 2019 roku, więc już teraz serdecznie zapraszam wszystkich chętnych!!!
Tekst:
Marcin Wójcik
Zdjęcia:
Przemysław Cichy
Katarzyna Paliga
Małgorzata Paliga
Bartosz Pilinkiewicz
Marcin Wójcik
Patrycja Prymas
Część II
Część III
Podążamy dalej ulicami niemal opustoszałego Koblewa zastanawiając się nad dalszym planem marszu. Jest już wieczór i podejmujemy decyzję o pozostaniu w miejscowości i zażyciu nieco kurortowego życia.
Koblewe
Miejscówki szukamy na bukingu. Znajdujemy hotel w centrum miejscowości za śmieszne pieniądze. Wszak już po sezonie, więc i ceny poszły w dół, więc 30 zł za dwuosobowy pokój brzmi niemal niedorzecznie. Dodatkowo z balkonu mamy widok na dziedziniec z basenem. Jest jednak zimno i lało, więc z basenu i leżakowania nici.
Hotelowy basen (Koblewe)
Zrzucamy plecaki i idziemy w teren. W pierwszej kolejności chcemy dostać się na dworzec autobusowy i dowiedzieć się czy cokolwiek jeździ do winiarni do Wynohradnego. W tym celu trzeba nieco oddalić się od centrum. W drodze z wysokiej trawy wyskakują trzy przesymaptyczne szczeniaki i zaczynają nas śledzić. Przepędzamy je w obawie, że może rozjechać je jakieś auto.
Szczeniaki w trawie (Koblewe)
Przy głównej drodze postawiono betonową płytę informującą o tym, że znajdujemy się w kurorcie Koblewe.
Docieramy do dworca i obskakujemy wszystkie słupki przystankowe z rozkładami jazdy. Niestety, do Wynohradnego nic nie ma. Może i coś jedzie gdzieś dalej przez tą wieś, jednak nie ma o tym nigdzie ani słowa. Zauważam po drugiej stronie ulicy murowany domeczek oblepiony prywatnymi rozkładami i ogłoszeniami o wycieczkach. W środku ktoś siedzi, więc wchodzimy zasięgnąć języka. Domek składa się z dwóch części - w pierwszej siedzi ktoś, kto pełni funkcję dyżurnego ruchu, drugą zasłaniają pomalowane brązową farbą drzwi. Pytam pani z pierwszego pomieszczenia o możliwość dostania się do winnicy, ale ta wskazuje palcem drugi pokój. Wchodzimy. Za biurkiem siedzi słusznej budowy pan o niesamowicie nieprzyjemnej gębie. Pytam i otrzymuję odpowiedź, że owszem, można jechać, ale jest 18-osobowy bus i jak chcemy, to mamy iść na plażę skombinować 16 osób. Jest to po prostu niedorzeczne, więc z uśmiechem dziękujemy i wychodzimy. Czas wrócić nad morze.
Mimo, że niebo gdzieniegdzie wypełnione jest ciężkimi chmurami, nagle wychodzi słońce. Właśnie w tym momencie dochodzimy do plaży. Wieczorne ciepło zachodu wygania wczasowiczów z okolicznych pensjonatów, więc po piasku drepta więcej ludzi. Po raz kolejny trafiamy na magazyn śmieci, których na Ukrainie jest po prostu zatrzęsienie. I to tak po prostu na chodniku, między spacerowiczami.
Plażowy śmietnik (Koblewe)
Słońce ogrzewa powietrze i sprawia, że ponury wcześniej wieczór robi się bardzo przyjemny. Przechadzamy się plażą oglądając nadmorskie pensjonaty i pozamykane już w większości punkty usługowe.
Plaża (Koblewe)
Nie mogło zabraknąć i sztampowego zdjęcia z najbardziej otrzaskanym turystycznym wzorem świata.
Bartek pozuje (Koblewe)
Szkoda, że wtorek (Koblewe)
W Koblewie trafiamy jeszcze na zlot Krisznowców. Wynajęli niewielki placyk na końcu miejscowości i handlują rzeczami związanymi z ich ideologią. Więc rękodzieło i totalnie niejadalne dla mnie rzeczy. Uciekamy z placyku prędko i kierujemy się na kolację. Później do hotelu i spać.
Nazajutrz jemy śniadanie, pakujemy się i w drogę. Mijamy sporo ciekawych miejsc, między innymi nadgarażowy amfiteatr.
Amfiteatr (Koblewe)
Zaraz obok amfiteatru na ścianie malowidła o tematyce regionalnej. Dodatkowo na dachu znajduje się flaga na bardzo ciekawym maszcie.
Koblewe
Za Koblewem znów zaczynają się klify. Podziwiamy po raz kolejny wielkie, ziemno-skalne kawały, które odpadają od stałego lądu. Przechodzi mi przez myśl, że można by spróbować rozbić namiot na takim słupie.
Klify za Koblewem
Kierujemy się teraz do wsi Morske. Znów gonią nas czarne chmury, mamy jednak nadzieję, że jakoś uda się nie zmoknąć. Gdzieś w stepie wyrasta latarnia radiolokacyjna.
Latarnia (między Koblewem a Morskim)
W chwili, gdy mijamy tablicę z napisem Morske, dopada nas ulewa. Nim zdążamy znaleźć schronienia, jesteśmy cali mokrzy. Stary przystanek pozwala nam przeczekać deszcz.
Aby lepiej się zorientować, udajemy się jeszcze na klif. I tutaj niespodzianka. Oprócz wspaniałego widoku zauważamy dziką plażę, na której poustawiane są fantastyczne kibelki. Są to najzwyklejsze muszle klozetowe, wokół których powbijano w piasek drewniane, ok. 1,8-metrowe kołki i obciągnięto je czarnym streczem. Fantastyczny pomysł.
Kibelki (Morske)
Kibelki (Morske)
Morske to po sezonie wieś wymarła. Wszystko pozamykane, nie jeżdżą samochody, żywego ducha. Przechodzimy obok nieczynnej, wybudowanej na wzór zamku restauracji i ścieżką trafiamy znów nad morze. Plaża jest pusta, dookoła pełno sezonowych, drewnianych bud, pozamykanych oczywiście na cztery spusty. Ktoś w oddali wędkuje, a poza tym jedynym plażowiczem jest hulający wiatr.
Nieczynna restauracja i przejście na plażę (Morske)
Plaża (Morske)
Zaraz za budami zaczyna się murowana zabudowa. Przeważają punkty gastronomiczne, oczywiście pozamykane. Zauważamy jednak, że w jednej restauracyjce kręci się jakiś człowiek. Podchodzimy. Okazuje się, że to szef i może zrobić nam szaszłyki. Przystajemy na propozycję umilając sobie oczekiwanie kufelkiem zimnego piwa. Szef przysiada się do nas i zaczyna się rozmowa. Facet okazuje się być Ormianinem, na Ukrainę przyjechał za pieniądzem. Otworzył bar na brzegu Morza Czarnego i handluje szaszłykiem oraz piwem. Wyjaśnia, że tylko u niego wszystko jest świeże i prosto od gospodarza, że frytki robi z ziemniaków a nie z zamrożonej paczki, że przed 2014 r. do Jużnego wpływało dwa razy więcej statków, że Putin chuj. A wszystko to mówi w taki sposób, że sprzątający obok pomocnik pokłada się ze śmiechu. Staramy się ze wszystkich sił zachować powagę i całe szczęście nam to wychodzi. Spędzamy u Ormianina jakieś dwie godziny, szczegółowo opowiadając o Polsce, naszych rodzinach i pracy (obowiązkowo zarobki w dolarach), po czym żegnamy się i odchodzimy w swoją stronę. Zaraz za Morskim znów zaczynają się klify, do tego goni nas kolejna ciężka chmura.
Klify (Morske)
Niestety, nie udaje się nam uciec przed deszczem. Dopada nas solidna ulewa. Staramy się wdrapać do góry, ale jest to zupełnie niewykonalne. Zmoczona glina, z której zbudowany jest klif, skutecznie uniemożliwia dostanie się w jego wyższe partie. Z wielkim trudem daje mi się wejść jakieś 2 metry do góry, po czym ześlizguję się jak po ośnieżonym stoku, nie mając w ogóle nad sobą kontroli. Całe szczęście, że upadek na piasek nie jest bolesny. Z daleka widzimy jakieś wiaty i już cieszymy się, że jest jakieś schronienie, jednak okazuje się, że to same stelaże - blachę z daszków ktoś sobie zabrał.
Zdechłe meduzy (Morske)
W końcu odnajdujemy wyrąbane w glinie schodki, po których bardzo powoli i ostrożnie wchodzimy do góry. Buty całe oblepione, praktycznie zero przyczepności, a upadek z takiej wysokości na pewno nie skończy się dobrze. Tym sposobem dostajemy się do asfaltowej drogi. I od razu perełka - jakiś stary, postsowiecki ośrodek wypoczynkowy. Wszystko jest zamknięte, ale wystarczy nam sama brama.
OW Kłos (Morskie)
OW Kłos (Morskie)
Drogą asfaltową kierujemy się do wsi Rybakiwka. Po jakimś czasie pojawia się możliwość spaceru drogą boczną, wzdłuż klifu. Skręcamy, a w tym momencie z krzaków wychodzą dwa psy, które będą nam towarzyszyć przez dłuższy czas.
Nowi towarzysze (Rybakiwka)
Przed samą wsią znajduje się przylądek, na którym umiejscowiono jakąś instalację wojskową. Jest dużo ostrzegawczych tabliczek, a z daleka widać okalający budynek drut kolczasty. Zatem olewamy to miejsce i idziemy już w stronę samej Rybakiwki.
Baza wojskowa (Rybakiwka)
Będąc jeszcze kawałek od pierwszych domów trafiamy na świetne miejsce. Widoki wspaniałe. Do tego, jakby specjalnie dla nas, zaczyna przez chmury przebijać się słońce. Dwa psiaki w dalszym ciągu towarzyszą nam wiernie zachowując się tak, jakby znalazły w nas swoich nowych panów.
Okolice Rybakiwki
Okolice Rybakiwki
Okolice Rybakiwki
Sielanka nie trwa zbyt długo, bo słońce znów zaczynają przysłaniać chmury. I to naprawdę porządne. W oddali widać prawie czarne niebo a to oznacza, że jeśli nie znajdziemy jakiegoś zadaszenia, znów zmokniemy. Postanawiamy przyspieszyć kroku i jak najszybciej dostać się do wsi. Idąc klifem obserwujemy zastawione nieopodal brzegu rybackie sieci, które w nadziei na łatwy łup obsiadły cwane ptaszyska.
Polujące ptaki (Rybakiwka)
Ulewa jest już bardzo blisko, widać strugi lejącej się z nieba wody. Dopadamy Rybakiwki gdy już zaczyna padać. Pytam pierwszego człowieka o najbliższy sklep. Całe szczęście jest tuż za rogiem. Pędzimy w jego kierunku obserwując po drodze ciekawe rzeczy.
Dach porośnięty trawą (Rybakiwka)
Żebrzący o wodę koń (Rybakiwka)
Tęcza (Rybakiwka)
Całe szczęście udaje nam się dojść do sklepobaru przed kulminacyjnym momentem burzy. Jest i podsklepie składające się z dwóch obołońskich namiotów. Pod jednym z nich znajdujemy schronienie. Deszcz nie chce przestać padać, więc w oczekiwaniu wymieniamy kilkukrotnie puste butelki na pełne.
W oczekiwaniu za zakończenie burzy (Rybakiwka)
Jest już po godz. 19 kiedy deszcz robi się mniej intensywny. Wszędzie kałuże i strugi wody. Do tego kleiste podłoże. Olewamy biwak i zaczynamy szukać czegoś pod dachem. Oczywiście zaczynamy od uzyskania informacji w sklepie, przy którym się znajdujemy. Pani nic nie wie na temat jakiś ośrodków czy pensjonatów. Stwierdzamy, że pójdziemy dalej, w stronę morza, i po drodze nieco się rozejrzymy. Uchodzimy dosłownie 500 metrów i wpadamy na pokoje do wynajęcia. Więc znów mamy do czynienia z akcją "nikt nic nie wie", chociaż to, o co pytaliśmy, było 10 minut drogi od sklepu. Kwaterujemy się. Na ośrodku jesteśmy zupełnie sami. Lecimy do sklepu i po powrocie ścina nas sen.
Nazajutrz, po śniadaniu, lecimy do centrum Rybakiwki, gdzie stoi pomnik upamiętniający radzieckich żołnierzy. Jest nawet odmalowany, co trochę mnie dziwi.
Pomnik (Rybakiwka)
Zmierzamy w stronę morza. Wszystko jeszcze mokre po wieczornych opadach, błoto straszne. Mijamy blok położony dosłownie na samym klifie, zamieszkały. Zacząłem się zastanawiać kiedy wyląduje w morzu. Następnie mijamy dwie kobiety imprezujące na jakimś kamieniu i Ziła zombi pilnującego poletka z dyniami.
Dyniowe poletki i Ził (Rybakiwka)
W końcu trafiamy na plażę i przecieramy oczy ze zdumienia. Po prostu ośrodek na ośrodku, wszystko puste, wszędzie wolnych miejsc do woli. Wygląda na to, że pani ze sklepu, w którym przeczekiwaliśmy burzę, urwała się z Księżyca. No nic, pod mostem całe szczęście nie koczowaliśmy, więc bólu nie ma. Dreptając sobie piaskiem obserwujemy pewną parkę, która naciera sobie kończyny czarnym błotem. Nie wiem tylko skąd ową maź wzięli, bo jak oko wykol tylko woda i piasek. Chyba połapali się, że chcę zrobić im zdjęcie i cały czas się gapią. Udaje mi się pstryknąć dopiero z pewnej odległości
Maź na ciele (Rybakiwka)
W wybrzeża widać oddaloną o kilka kilometrów Wyspę Berezań. Z daleka można zauważyć na niej jakieś budynki lub instalacje, prawdopodobnie wojskowe.
Wyspa Berezań (Rybakiwka)
Zaczyna pojawiać się pewien dylemat. Przed nami cholernie długi Liman Berezański. Aby kontynuować marsz, musimy dostać się na jego drugi brzeg. Nie chcemy niczego zakładać i biadolić, więc idziemy i będziemy zastanawiać się potem.
Początek Limanu Berezańskiego (Rybakiwka)
Liman zaczyna się dość dziko. Dookoła pustka, roślinność stepowo-nadmorska. Cały brzeg pokryty jest grubą warstwą muszli morskich ślimaków. Momentami tworzą się dosłownie muszlowe hałdy. Nigdy nie widziałem czegoś takiego.
Zwały muszli przy L. Berezańskim (Rybakiwka)
Drugi brzeg widać jak na dłoni. Nic dziwnego, jest oddalony od nas zaledwie o kilkaset metrów. Rodzi się tylko pytanie jak się tam dostać?
Po drugiej stronie limanu pierwsze zabudowania Oczakowa (Rybakiwka)
W oddali widać molo, na którym wędkuje kilku mężczyzn. idziemy w ich kierunku, rozglądając się równocześnie, czy w pobliskich szuwarach nie ma jakiejś zacumowanej łódki. Niestety, niczego takiego nie zauważamy. Wchodzimy na mocno dziurawe molo i pytamy. Dowiadujemy się, że przed chwilą byli ludzie z motorówką, ale zapakowali i sobie pojechali. W danym momencie nikt nie dysponuje takim środkiem transportu. Proponują nam poczekać, bo może ktoś przyjedzie bądź przypłynie. Jako opcję awaryjną proponują zawitać do bazy wodnej w Rybakiwce i tam na pewno załadują łódkę, przywiozą na molo i nas przeprawią. Ostatnia opcja sprawia, że w głowie słyszę tylko brzęczenie złotych monet. Postanawiamy oczywiście trochę poczekać. Po 30 minutach sytuacja się nie zmienia. Kombinujemy, żeby przedostać się przez liman wpław, ale gruba warstwa śmierdzących wodorostów i brak przygotowania pływackiego studzi nasz zapał.
Molo na Limanie Berezańskim (Rybakiwka)
Klamka zapada. Wracamy do centrum Rybakiwki i próbujemy objechać liman marszrutką. Idąc w stronę miejsca, które określiliśmy jako "centrum", mijamy sporo starych ośrodków wypoczynkowych. Klasyczne drewniane i murowane domki, zapach impregnatu, szum nadmorskich sosen. Coś wspaniałego.
Reklamy ośrodków wczasowych (Rybakiwka)
Trafiamy też na sklepobar, który anektował chodnik. Sklep jest po jednej stronie, część biesiadna po drugiej. Upał jest straszny, więc postanawiamy się schłodzić.
Sklepobar (Rybakiwka)
Po krótkiej przerwie kierujemy się znów na centrum. Po drodze mijamy ciekawe miejsca, jeszcze z poprzedniej epoki.
Przystanek (Rybakiwka)
Stare ośrodki wypoczynkowe (Rybakiwka)
Stare ośrodki wypoczynkowe (Rybakiwka)
Stare ośrodki wypoczynkowe (Rybakiwka)
Stare ośrodki wypoczynkowe (Rybakiwka)
Stare ośrodki wypoczynkowe (Rybakiwka)
W końcu dochodzimy do przystanku, z którego coś może wywieźć nas na "szczyt" limanu. Jednak nic nie chce jechać, a z przyklejonego do wiaty starego rozkładu wynika, że niczego nie będzie. Próbujemy łapać stopa, ale w przez Rybakiwkę jeździ jedno auto na 10 minut. Wypijamy zapasy koblewskiego wina i nadal nie udaje się nam złapać okazji. Zaczynają się wycieczki do pobliskiego sklepu, bo z nieba leje się żar. Po prawie dwóch godzinach w szczerym polu zatrzymuje się stara Łada z przyczepką. Wrzucamy do niej plecaki i siadamy na tylnej kanapie. Kierowca, Witia, jedzie dokładnie tam gdzie chcemy się dostać. Jest właścicielem baru przy drodze mikołajowskiej. Schemat rozmów podobny do poprzednich - polityka, pieniądze, Putin chuj. Po 30 minutach zajeżdżamy do celu, a Witia mówi nam gdzie stają marszrutki do Mikołajowa. Udajemy się na przystanek.
Witia, Łada i my
Zbyt długo nie czekamy, bo wedle zapewnień Witii marszrutki na Mikołajów kursują co chwilę. I jest to prawda. Wsiadamy w pierwszą, która zatrzymuje się na przystanku i do miasta wjeżdżamy wczesnym wieczorem. Przez okna obserwujemy rzekę Boh, która u swojego ujścia do Morza Czarnego jest naprawdę potężna.
Boh z okien marszrutki (Mikołajów)
Udaje mi się zaklepać tani pokój w mikołajowskim hotelu Turist, echu czasów sowieckich. Wysiadamy z marszrutki we wskazanym przez Ukraińców miejscu, z którego zostaje nam tylko jakies 20 minut spaceru. Po drodze odwiedzamy kilka sklepów, a w jednym z nich spotykamy reportera lokalnej telewizji. Opowiadamy mu o naszych podróżniczych pomysłach, a on chce nakręcić z nami materiał, jednak niestety dopiero za kilka dni. Ma wolne, pije sobie wódeczkę, odpoczywa. My tyle czasu nie mamy, pociąg do Lwowa za 48 godzin. Wymieniamy się jedynie fejsbukami. Na rozmowach czas płynie błyskawicznie, więc żegnamy się i idziemy już prosto do hotelu. Niebawem stajemy przed potężnym, betonowym gmaszyskiem, żywą pozostałością radzieckiej sieci hoteli "Inturist". Na korytarzach ciemno, podłogi całe w podłużnych dywanach, a na ścianach tworzywo imitujące ciemnobrązowe drewno. Dostaje się nam pokój na jednym z ostatnich pięter. W środku dwa łóżka, stolik, krzesło i stara lodówka. Nic więcej nie trzeba. Razem z pokojem otrzymujemy wspaniałe widoki na zakole Bohu. Z balkonu podziwiamy zachód słońca, a następnego dnia słoneczny poranek.
Boh (Mikołajów)
Boh (Mikołajów)
Boh (Mikołajów)
Boh (Mikołajów)
W cenie pokoju mamy także śniadanie. Odnajdujemy więc wskazane przez obsługę miejsce, zwane stołówką. Okazuje się, że miejsce przeznaczone do spożywania posiłków przypomina bardziej zakład pogrzebowy. ściany pomalowane na ciemnobrązowy kolor, obite dodatkowo jakąś ciemną tkaniną, na sufitach niemalże poczerniałe od brudu kasetony. Filary zdobią pobrązowiałe, brudne lustra. Całość wieńczy ustawiony na starej komodzie, zapewne niesprawny telewizor Rubin. Uwielbiam takie miejsca.
Zaraz po śniadaniu udajemy się na spacer po mieście. Na początku idziemy na Most Ingulski, gdzie do Bohu wpada Inguł. W tym miejscu Boh tworzy gigantyczne zakole, które bardziej przypomina jezioro niż rzekę.
Most Ingulski (Mikołajów)
W następnej kolejności odwiedzamy Park Zwycięstwa, w którym, oprócz wiadomych wydarzeń, znajduje się także część poświęcona ukraińskim żołnierzom poległym na wojnie w Afganistanie (lata 1979-1989).
Park Zwycięstwa (Mikołajów)
Park Zwycięstwa (Mikołajów)
Park Zwycięstwa (Mikołajów)
Zrobiła się fantastyczna pogoda. W słońcu potężne meandry Bohu wyglądają monumentalnie.
Boh (Mikołajów)
Idąc brzegiem rzeki natrafiamy na niewykończone jeszcze przystanie dla łodzi lub jachtów, zbudowane na wysokim brzegu. Żelazne drzwi w głębi każdego budyneczku dobitnie świadczą o tym, że pod ziemią są przejścia do domów na skarpie. Zakładamy, że jest to kolejne osiedle dla ludzi z kasą.
Bogate osiedle (Mikołajów)
I niewiele się mylimy. Przy okazji, wspinając się po brzegu chaszczami i przeciskając między betonowymi płytami, kolejny raz łamiemy system ochrony osiedla. Spokojnie chodzimy uliczkami oglądając ociekające przepychem domy, a gdy na koniec zwiedzania udajemy się do wyjścia, strażnik znów jest zaskoczony jakim cudem tu weszliśmy. Dokładnie rzecz biorąc był zaskoczony, bo obserwowali nas na kamerach dobre pół godziny.
Bogate osiedle (Mikołajów)
Do wieczora szwędamy się po mieście, z krótkimi przystankami na jedzenie i zaspokajanie pragnienia. Nie zakładałem tak długiego pobyt w tym miejscu, dlatego też jestem zupełnie nieprzygotowany do zwiedzania Mikołajowa. Jest to jednak bardzo ciekawe miasto i z pewnością wrócę tam jeszcze ze szczegółowym planem interesujących miejsc.
Nazajutrz rano udajemy się trolejbusem na dworzec kolejowy. Podróż dłuży się strasznie, bo trolejbus jedzie maksymalnie chyba 30 km/h. Daje nam to jednak możliwość obserwacji mikołajowskich ulic.
W trolejbusie (Mikołajów)
Na dworcu jesteśmy 30 minut przed pociągiem. Daje nam to czas na uzupełnienie zapasów na podróż. Jedziemy do Odessy, następnie do Lwowa. Zatem dwa pociągi i długa podróż.
Dworzec kolejowy (Mikołajów)
Dworzec kolejowy (Mikołajów)
Na tym kończy się opowieść z pierwszej części nadmorskiej wyprawy. Dalszy ciąg we wrześniu 2019 roku, więc już teraz serdecznie zapraszam wszystkich chętnych!!!
Tekst:
Marcin Wójcik
Zdjęcia:
Przemysław Cichy
Katarzyna Paliga
Małgorzata Paliga
Bartosz Pilinkiewicz
Marcin Wójcik
Patrycja Prymas
Komentarze
Prześlij komentarz